niedziela, 10 maja 2015


(19) Odkrywanie świata

   Późną jesienią 1931 roku przyjechaliśmy do Brześcia. W deszczowy, chłodny wieczór dorożka z nastawioną budą przewiozła nas z dworca do mieszkania przy ulicy Unii Lubelskiej 70. Miasto puste i słabo oświetlone wydało mi się małe i nieciekawe.
 
Izba Skarbowa w Brześciu przy ul. Unii Lubelskiej, miejsce pracy ojca (http://album.brzesc.prv.pl/)

   Mieszkanie składało się z trzech pokoi w amfiladzie, ale trzeci z nich był zimny i wąski, właściwie niemieszkalny. Traktowaliśmy go jako przedpokój i graciarnię. Pokój środkowy zajmowali dziadkowie, ostatni - rodzice i ja. Moje łóżeczko pozostało w Białymstoku. Obecnie sypiałem na kanapie. Również rodzice pozbyli się swego łoża i na jego miejsce zakupili szeroki tapczan zwany "bambetlem". Poza tym żadne zmiany w umeblowaniu nie nastąpiły.

Postój dorożek w Brześciu.
   Lekcje z mamą stały się dłuższe i bardziej intensywne, gdyż od nowego roku szkolnego miałem wreszcie iść do piątej klasy szkoły powszechnej, gdzie oczekiwał mnie egzamin wstępny. Przerabialiśmy też początki niemieckiego a później również łaciny, co bardzo przydało mi się w gimnazjum. Wolne chwile w dni pogodne spędzałem na podwórzu, na którym uwijała się chmara dzieci żydowskich. Z miejsca stałem się wodzirejem, zwłaszcza podczas zabaw w wojsko. Po zwycięskich bitwach odbierałem defiladę na tle śmietnika. Igraszki te odbywały się z korzyścią dla mych żydowskich rówieśników, ponieważ właściciel domu powiedział kiedyś rodzicom, iż jest bardzo zadowolony z naszych wspólnych zabaw, jako że dzieci jego i sąsiadów nauczyły sę przy okazji sporo po polsku...
------------------------------------------------------------------------------
"W roku 1936 Brześć liczył około 53 840 mieszkańców, z tego najliczniejsze grupy stanowili przedstawiciele wyznania mojżeszowego 21 116 osób, rzymskokatolickiego 21 120 osób i prawosławnego 8 285 osób. Centrum miasta przecinało 9 równoległych ulic. Najbardziej reprezentacyjną była ulica Unii Lubelskiej, przy której znajdowały się urzędowe gmachy, kościół, szkoły i dwa miejskie parki. Prowadziła ona z dworca kolejowego aż do Muchawca. Wyróżniającymi się ulicami były też Jagiellońska, Zygmuntowska, Białostocka, Pereca, Kościuszki, Steckiewicza."
 (Antoni Tomczyk, "Miasto, które wciąż gości w sercach naszych.")
-------------------------------------------------------------------------------
   Prawda, ja również poznałem wtedy sporo zwrotów w języku idisz i mogłem się od biedy porozumieć. Wykorzystywałem jednak te umiejętności tylko do "przezywania się" z jednym z chłopców, Abramem, który uchodził wśród swoich za ulicznika. Przekrzykiwaliśmy się więc przez ulicę - ja wołałem na niego "Myszigene", on na mnie "Myszigene kopf", co obu nam sprawiało wiele radości.  Z innym, lepiej wychowanym Chaimkiem, graliśmy zawzięcie w klisze, pióra a także wymienialiśmy znaczki pocztowe, przy czym koleżka ów nieraz oszkapił mnie na potęgę.
   Z tego okresu dwa wydarzenia utkwiły mi w pamięci. Pierwsze - to spowiedzi i komunia dziadków. Udzielił jej ksiądz prałat Bukrata, późniejszy biskup piński. Obrządek odbył się u nas w mieszkaniu a ksiądz przyjechał dorożką z ministrantem, który przez całą drogę dzwonił. Ludzie na ulicach odsłaniali głowy i żegnali się na widok księdza przejeżdżającego z "Panem Jezusem". W pokoju dziadków urządzono coś w rodzaju ołtarzyka zasłanego białym obrusem a wszyscy domownicy byli w bardzo podniosłym nastroju.
   Drugim wydarzeniem - w skali ogólnokrajowej - był proces Gorgonowej, oskarżonej o zabójstwo Lusi Zarębianki, córki zamożnego inżyniera z Brzuchowic, koło Lwowa. Dziewczynę zamordowano "dżaganem", tj. łomem. Proces miał charakter poszlakowy, wyraźnych dowodów brakowało, oskarżona guwernantka dzieci inżyniera nie przyznała się w ogóle do winy. Cóż, sprawa, jakich wiele, ale prasa rozdmuchała ją wyjątkowo i opinia publiczna wrzała, domagając się kary śmierci. Wyrok brzmiał: dożywocie. Pamiętam, jak w czasie rozprawy biegaliśmy po gazety i z wypiekami na twarzy czytaliśmy od deski do deski relację z przebiegu procesu. Podobno do tego zabójstwa po latach przyznał się ogrodnik inżyniera.



Rita Gorgonowa na ławie oskarżonych (http://natemat.pl/128683,wyrachowana-dzieciobojczyni-czy-koziol-ofiarny-sprawa-rity-gorgonowej-wciaz-elektryzuje-polakow)
   Z początkiem lata 1932 przenieśliśmy się do innego mieszkania, na ulicy Kościuszki. Był to mały, drewniany domek, raczej chatka. Dwa pokoiki i ciemna kuchenka, tak ciasne, że w pogodne dni wynoszono stół na dwór i tam jadaliśmy obiady. Dom stał w głębi podwórza porosłego trawą. Był to jedyny budynek na tej posesji, więc nie miałem towarzyszy zabaw. Za to latem przybyli goście: ciotka Janka z Danką i ciocia Mira. Było jeszcze ciaśniej. Nie mogę już sobie wyobrazić, jak się mieściliśmy w tych klitkach. A przecież najazd gości bynajmniej nas nie przerażał, tak jak to bywa dzisiaj... Do dziś nie wiem, dlaczego rodzice zdecydowali się na tę ruderę i po co był taki pośpiech. Być może chodziło o względy finansowe, ponieważ ojciec przestał pełnić funkcję naczelnika urzędu skarbowego, co zapewne wiązało się z obniżeniem pensji. 

Jerzy Zabiełło, Mirosława Zabiełło, Danuta Mąkiewicz, Brześć, lipiec 1932 r.
Wczesną jesienią rodzice znaleźli bardziej odpowiednie lokum, na ulicy Listowskiego, w oficynie na parterze - trzy pokoje w amfiladzie, tym razem wszystkie nadające się do zamieszkania. Dziadkowie zajmowali ostatni, środkowy odgrywał rolę stołowego. Wypada zaznaczyć, iż we wszystkich mieszkaniach, jakie zajmowaliśmy przed wojną, kuchnie nie nadawały się do spożywania posiłków, zarówno ze względu na ciasnotę jak i nieodpowiednie warunki higieniczne. Przygotowane potrawy nosiło się do pokoju: zupę w wazie, drugie danie na półmisku a kompot lub inny deser - w salaterce. Wspominam o tym, gdyż dziś naczynia te w znacznej mierze wyszły z użycia.

  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz