niedziela, 21 czerwca 2015




(25) Szkółka

   W czerwcu 1934 ukończyłem szóstą klasę szkoły powszechnej i stanęło przede mną zadanie sforsowania nowego progu życiowego: egzamin wstępny do gimnazjum.
   Szkoła średnia miała w owych czasach większy prestiż niż obecnie. Świadectwo dojrzałości upoważniało do wstępu na wyższe uczelnie bez egzaminów konkursowych i było wymagane przy staraniach o każdą pracę umysłową w instytucjach państwowych, samorządowych i niektórych prywatnych. Nie to jednak stanowiło o wysokiej randze tego szczebla edukacji. Z powodu utrudnionego dostępu do wykształcenia absolwentów szkół średnich było przed wojną znacznie mniej niż obecnie. Gimnazja funkcjonowały wprawdzie w znacznej większości miast powiatowych a w wojewódzkich było ich nawet po kilka, ale z jednej strony liczbę chętnych ograniczały wysokie opłaty - 200 zł rocznie - z drugiej zaś niedorozwój szkolnictwa wiejskiego. Wiele dzieci chłopskich nie miała możności ukończenia nawet sześciu klas szkoły powszechnej, brakowało też internatów, co oczywiście znacznie podnosiło koszty kształcenia dzieci ze wsi i małych miasteczek. Nie sprzyjał rozwojowi edukacji fatalny stan sieci komunikacyjnej, którą tworzyły rzadkie linie kolejowe. Sytuacja taka rzutowała decydująco na skład socjalny uczniów. W przeważającej mierze rekrutowali się oni z rodzin inteligenckich i kupieckich - mieszkańców miast.
   Dodatkową trudność stanowił niejednakowy poziom szkół podstawowych. Szkoła średnia, zwłaszcza gimnazjum państwowe, stawiała dość duże wymagania podczas egzaminów wstępnych, toteż odpadało na nich wiele dzieci słabiej przygotowanych i nieoczytanych. Nie zapominajmy, że próg ten musiały przekraczać dwunastolatki, dla których egzamin stanowił surową próbę wykazania refleksu i samodzielności myślenia a grono pedagogów, zainteresowane przede wszystkim w wyławianiu osobników zdolniejszych, mniej kłopotliwych w trakcie nauki, nie przejawiało starań, by ośmielić mocno stremowanych kandydatów na "inteligentów".

Od lewej: Wacław, Jerzy i Irena Zabiełłowie, Brześć, 1934 - tuż przed wstąpieniem autora do gimnazjum.
   I ja nie byłem wolny od tremy, wchodząc po raz pierwszy w mury obcej i - jak mi się wówczas wydawało - nieprzytulnej szkoły.  Bałem się szczególnie sprawdzania znajomości matematyki, która nigdy nie stanowiła mojej mocnej strony, jakkolwiek w podstawówce dawałem sobie radę bez trudu. Któż jednak odgadnie, co wymyślą egzaminatorzy na udrękę absolwenta szóstej klasy?
   Egzamin wstępny obejmował język polski i matematykę pisemnie i ustnie, zaś historię, geografię i przyrodę tylko ustnie. Matematyka poszła mi średnio - na dostateczny, za to pisemne wypracowanie z polskiego a potem sprawdzian ustny z tego przedmiotu i z historii zdałem na piątkę. Pamiętam dobrze temat pracy pisemnej: "Sen o dalekiej podróży". Tu mogłem puścić wodze fantazji a ponieważ wiele czytałem o egzotycznych krajach, więc treść nie nasuwała trudności. Polski i historię zdawałem jednocześnie. Pamiętam, jak ze zgrozą słuchałem wypowiedzi jakiejś koleżanki, zdającej przede mną. Mowa była o Piaście - Kołodzieju. Na pytanie, kto to był Piast, zdołała tylko wykrztusić: "kmieć". Z niczym więcej dynastyczny protoplasta jej się nie kojarzył. Jej ofermowata niewiedza podbudowała mnie, gdyż czułem, iż na tym polu mogę się popisać. I rzeczywiście - przypadła mi w udziale epoka napoleońska a w szczególności postać księcia Józefa Poniatowskiego. Tu byłem mocny, połknąłem przecież szereg powieści historycznych z tego okresu. "Huragan" Gąsiorowskiego to moja ulubiona ówcześnie lektura a o bitwie pod Raszynem mogłem wygłosić referat. Odpowiadałem więc szeroko i barwnie, ulubiony temat wyzwolił swadę i niepostrzeżenie pozwolił pokonać tremę. W pozostałych przedmiotach erudycją nie błysnąłem, ale wyraźne predyspozycje humanistyczne zadecydowały o pomyślnym wyniku.

Wniosek o przyjęcie do gimnazjum
   Wieczorem, w czasie posiedzenia rady pedagogicznej, gdy ważyły się nasze losy, spacerowałem z rodzicami przed wejściem do gimnazjum, pełen niepokoju. Podobnie zresztą podnieceni byli i rodzice, gdyż ojciec w końcu nie wytrzymał nerwowo, wszedł do budynku i napotkanemu woźnemu wcisnął do ręki złotówkę prosząc, aby ustalił, co ze mną. Woźny zakręcił się, gdzieś zniknął, po chwili wrócił i szepnął konspiracyjnie: "Przyjęty!". Radość zapanowała ogromna, jakkolwiek do dziś mam wątpliwości, czy poczciwy pedel rzeczywiście zadał sobie trud. Poszliśmy więc na ciastka a na drugi dzień z ulgą ujrzałem swoje nazwisko na liście przyjętych.

Potwierdzenie wniesienia opłaty za egzamin
   Natychmiast też przystąpiono do szykowania mojej gimnazjalnej wyprawy. Obejmowała ona: mundur, spodnie, krawat, czapkę oraz płaszcz. Mundury wprowadzono w 1933 roku wraz z reformą szkolnictwa średniego. Noszenie ich było obowiązkowe i rygorystycznie wymagane. Jakiekolwiek odstępstwo, chociażby brak krawata lub nawet krawat w innym kolorze niż granatowy - groziło surowymi sankcjami i obniżeniem stopnia ze sprawowania a nawet usunięciem ze szkoły. Wszystkie części umundurowania miały kolor granatowy. Na rękawach i wzdłuż nogawek nosiło się wypustki - niebieskie w gimnazjum, czerwone w liceum. Takie same wypustki widniały na rękawach płaszcza i na okrągłej czapce - maciejówce. Dodatkowo na tej ostatniej - blaszany znaczek: w kole otwarta księga a na niej kaganek oświaty. Na lewym rękawie tarcza koloru wypustek z numerem szkoły. Moje gimnazjum nosiło numer 291 i nazwę im. Romualda Traugutta.  

Gimnazjum im. Romualda Traugutta (album.brzesc.prv.pl)
   Paradowanie w nowej czapce było uważane przez sztubaków za hańbiące, toteż natychmiast po zakupie nakrycie głowy ulegało defasonowaniu, zwłaszcza znaczek, który zaginało się wzdłuż i wycierało tak długo, aż nabrał wyglądu znoszonego. Po krótkim okresie noszenia również sam mundur przedstawiał opłakany wygląd. Rodziców najczęściej nie stać było na częste sprawianie nowego ubrania a ponieważ istniał zakaz noszenia ubrań cywilnych nawet poza szkołą, więc po okresie używania przez okrągły rok, mundurek stawał się przepocony, powycierany na łokciach i kolanach, często pocerowany, a w niektórych miejscach zmieniał odcień na fioletowy. Nas to nie martwiło. Przeciwnie, właśnie znoszony stanowił sztubacki szyk.
   Dziewczęta również umundurowano: bluzka z mankietami, plisowana spódniczka i beret. Mogły jednak nosić fartuchy z granatowej satyny, dzięki czemu ich mundurki wyglądały znacznie schludniej. Nakrycie głowy było obowiązkowe, nawet bez płaszcza.

Uczniowie gimnazjum na ulicy Brześcia, lata 30-te (album.brzesc.prv.pl)
   Wyprawka gimnazjalna nie kończyła się na mundurze. Trzeba było zakupić kostium gimnastyczny oraz tenisówki - bez tego nie wpuszczano na salę gimnastyczną. Poza tym obowiązywał fartuch z szarego płótna do zajęć z robót ręcznych a od czwartej klasy - mundur przysposobienia wojskowego. Wszystko oczywiście na koszt własny. No i książki - podręczniki, atlasy, klucze do oznaczania roślin, zeszyty. W sumie więc wydatki niemałe. 
   Państwowe Gimnazjum i Liceum im. Romualda Traugutta w Brześciu należało do najlepiej wyposażonych szkół w Polsce: 16 sal lekcyjnych, pracownia geograficzna, fizyczna, chemiczna, dwie przyrodnicze, gimnastyczna, wreszcie ogromna aula, której mogłaby pozazdrościć wyższa uczelnia. Dla potrzeb administracji były tylko dwa pomieszczenia: gabinet dyrektora oraz "sala rady pedagogicznej" czyli pokój nauczycielski, w którym przechowywano jednocześnie pomoce naukowe. Było to jedyne miejsce, gdzie nauczyciele mogli odpocząć w czasie przerwy, bądź przy długim stole przygotować się do lekcji. Tylko tu mogli też palić, więc w pokoju wisiała zawsze siwa chmura dymu.
   W oddzielnym budynku po drugiej stronie ulicy Dąbrowskiego znajdowały się pracownie robót ręcznych: trzy sale do obróbki drewna, metalu i szkła - wszystkie bardzo dobrze wyposażone. Było to królestwo profesora Pitery - siwowłosego, surowego pana, który krótko trzymał rozbrykaną gromadę nastolatków pilnując, by nie obijali się w trakcie dwóch godzin zajęć a także, aby sobie nie powybijali oczu i zębów narzędziami, o co nie było trudno przy naszej nieustającej gotowości do zabawy.

Budynek gimnazjum Traugutta, stan z lat siedemdziesiątych. Widać powojenną nadbudowę.
   Wreszcie wspomnieć trzeba o placu szkolnym. Nie pamiętam, by jakakolwiek szkoła miała tak wiele przestrzeni na zewnątrz budynku. Środek placu zajmowało boisko niewiele mniejsze od futbolowego, przeznaczone do gry w piłkę ręczną, zwaną wówczas "szczypiorniakiem" oraz do koszykówki. Z boku znajdował się zespół drabinek do ćwiczeń gimnastycznych a dalej boisko do siatkówki. W drugim końcu placu, obok obelisku wskazującego położenie geograficzne Brześcia, znalazło swoje miejsce jeszcze jedno boisko, o idealnej nawierzchni, na którym rozgrywano międzyszkolne mecze siatkówki. Tu popisywał się genialnymi ścięciami Gienek Maliszewski, syn dowódcy 82 pułku piechoty. W zimie centralne boisko wykorzystywano jako ślizgawkę. Miejsca było tak dużo, iż kilkaset osób mogło swobodnie wykonywać każdą figurę łyżwiarską i biegać do woli, nie potrącając się wzajemnie.
   W pogodne, suche dni spędzaliśmy na placu wszystkie przerwy międzylekcyjne i odbywaliśmy lekcje gimnastyki. Tu też często zabawialiśmy się w czasie wolnym, gdyż piłka, podobnie jak dziś, stanowiła wielką rozrywkę. Tylko piłka nożna była zakazana; być może władze traktowały ten sport jako zbyt brutalny dla młodzieży inteligenckiej.
   Posesję szkolną uzupełniały ogrody kwiatowe, znajdujące się między ulicą a obu skrzydłami budynku. Stanowiły domenę pani dyrektorowej Nanowskiej, osoby przesadnie religijnej, która swymi kwiatkami ubierała ołtarz kaplicy szkolnej.
   Tak więc 1 września 1934 roku, po nabożeństwie i uroczystości inauguracyjnej w auli, po raz pierwszy przestąpiłem próg mej klasy - Pierwszej "A", na końcu parterowego korytarza. Była to sala bardzo widna, gdyż okna wychodziły na południe i zachód. Znajdowały się w niej trzy rzędy ławek, tablica i stół dla nauczyciela. Innych mebli nie było. Na ścianie frontowej umieszczono zespół emblematów symbolizujących ustrój i jego filozofię: na górze krzyż, pod nim godło państwowe a po jego obu stronach portrety prezydenta Ignacego Mościckiego i Marszałka Polski, Józefa Piłsudskiego. Pod portretami, oprawione w ramki i za szkłem, wisiało we wszystkich izbach lekcyjnych Rzeczypospolitej hasło zaczerpnięte z pism Marszałka: 

"Idą czasy,
których znamieniem będzie wyścig pracy,
jak przedtem był wyścig żelaza,
jak przedtem był wyścig krwi."

   Dla nas gimnazjalistów, autorytet Marszałka był równie niepodważalny, jak samego Pana Boga. Wydawało nam się, że Bóg, tworząc na nowo Polskę, dzieła tego dokonał rękoma Marszałka. "Dziadek" prowadził wojsko do zwycięstwa i tylko on mógł uchronić państwo przed niebezpieczeństwem. Stanowił dla nas wzór patrioty i wielkiego męża stanu. Niezależnie jednak od tego, krążyły o nim ucieszne dykteryjki, mające na celu bynajmniej nie dyskredytowanie wodza legionów a przeciwnie, zbliżenie go do mas poprzez rubaszny dowcip. Oto jedna z nich. 
   Obcy dyplomata po audiencji u Piłsudskiego mówi do jego adiutanta: "Pan Marszałek był niezwykle miły i uprzejmy; nie wiem tylko, dlaczego często podchodził do okna, zamyślał się i pstrykał w palce." Adiutant powtórzył tę wypowiedź Marszałkowi, który roześmiał się i rzekł: "Rzeczywiście, byłem w kłopocie - zupełnie zapomniałem, jak się mówi po francusku: pocałuj mnie w dupę!"




   Ten kult wodza wpajano młodzieży różnymi metodami: i poważną i żartobliwą, co odnosiło rezultaty. Była to zręczna propaganda grająca na uczuciach narodowych i patriotycznych, unikająca śmiertelnie nudnej powagi. Ale nawet karykatury Marszałka w pismach satyrycznych przedstawiały go w sposób dobrotliwy i życzliwy, pomnażając jego popularność i autorytet. Szkoda, że niektóre z tych metod nie przetrwały do dziś; wodzowie bowiem są zawsze potrzebni, nie można ich tylko ustawiać na niedostępnym Olimpie.


   Po śmierci Piłsudskiego i wykreowaniu na nowego wodza Rydza-Śmigłego, powstał pewien problem - co z portretami? Nikomu do głowy nie przyszło usunąć wizerunek "Dziadka", wokół którego jeszcze za życia zaczęto tworzyć legendę narodową. Ale jednocześnie należało ukazać narodowi twarz następcy. W końcu znaleziono wyjście z sytuacji, zawieszając wszystkie trzy portrety w jednym rzędzie, poniżej godła.

Prezydent Ignacy Mościcki

Marszałek Józef Piłsudski

Marszałek Edward Rydz-Śmigły


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz