środa, 26 sierpnia 2015




(30) Czas wolny i wakacje

   Z moimi koleżankami nie utrzymywałem bliższych towarzyskich kontaktów - byłem zbyt nieśmiały. Przez pięć lat kochałem się platonicznie w jednej i tej samej Eli Romanowskiej, niestety, bez wzajemności, którą zdobyli chłopcy bardziej przedsiębiorczy. Natomiast z wielu kolegami utrzymywałem przyjacielskie stosunki. Należeli do nich Janusz Mondalski, Romek Kulesza, Tolek Danilczyk, Heniek Klebeko i in. Z Heniem Klebeko nawiązaliśmy kontakt już w pierwszej klasie. Pewnego dnia zaprowadził mnie do siebie do domu, nałożył nam rękawice bokserskie, po czym, gdy stanęliśmy w przepisowej pozycji, rąbnął prawym prostym w nos, nokautując w pierwszej sekundzie walki. Musiał mnie potem długo cucić wodą. W późniejszych latach boks zamieniliśmy na szachy, gdzie również z łatwością wygrywał. Jego ośmioletnia siostra, Marychna, rozpraszała naszą uwagę, fikając koziołki na kanapie lub pomagając przesuwać figury na szachownicy, co wywoływało gwałtowną reakcję brata i moje perswazje w rodzaju "dziewczynko, nie przeszkadzaj!" (Marychna dziesięć lat później została narzeczoną autora, a za kolejne dziesięć - żoną, a wkrótce potem również matką redaktora - red.).

Maria Klebeko, połowa lat 30-tych
   Nie wszystkie nasze zabawy miały tak niewinny przebieg. Kiedyś staliśmy na balkonie, jedząc wiśnie i rzucając pestki na głowy przechodniów idących ul. 3 Maja. W pewnym momencie usłyszeliśmy gwałtowne stukanie do drzwi: wkroczył rozsierdzony jegomość w asyście policjanta. Niewiele brakowało do spisania protokołu. Poszkodowany pestką pan złagodniał jednak, gdy spostrzegł, że to mieszkanie jego znajomych. Strach pomyśleć, co by się stało, jeśliby przyszło mu na myśl powiadomić dyrekcję gimnazjum!

   Zanim stałem się samodzielny, jedyną praktycznie możliwością spędzenia wakacji był wyjazd do krewnych na Wołyń. Kilkakrotnie jednak pozostałem latem w Brześciu. Mając własny rower, odbywałem spacery w okolicy miasta. Najczęściej jednak jeździłem nad Muchawiec, przepływający u południowych granic Brześcia. Początkowo nie umiałem pływać i do dziś się dziwię, że rodzice tak łatwo pozwalali mi na przebywanie całymi dniami nad rzeką. W okresie suszy była ona niezbyt głęboka, ale starczało miejsca, aby się utopić. Toteż topiąc się, poznałem tajniki pływania. Pewnego dnia straciłem grunt pod nogami i zacząłem rozpaczliwie machać rękami i nogami, połknąwszy przy tym sporo wody. Wstydziłem się wołać o pomoc, więc ludzie na plaży nic nie zauważyli. W końcu dotarłem na płyciznę. Ten sukces dodał mi odwagi i następnym razem już śmielej kładłem się na wodzie, nie usiłując ciągnąć nogami po dnie. Wkrótce przepływałem całą rzekę w poprzek - jakieś 50-70 metrów.

Muchawiec, stan przedwojenny.
   Wzdłuż wybrzeży ciągnęły się liczne przystanie klubów sportowych i różnych instytucji. Można tu było wynająć kajak (godzina 20 gr), często więc korzystałem z tej przyjemności. Nikt wówczas nie słyszał o karcie pływackiej. Gdzieniegdzie co prawda należało wychodzić z kajaka do wody sięgającej na mieliznach po kostki, w sumie jednak bawiłem się nieźle, wyrabiając przy tym sprawność wszystkich mięśni i zdobywając modną opaleniznę.

Muchawiec
   Wczesnym latem lubiłem jeździć rowerem do Twierdzy. Jej zewnętrzne obwałowania, porośnięte gęstą roślinnością, tworzyły malowniczy widok i wydawały silny zapach kwiatów oraz wszelakiego ziela. Przyjemnie było zniknąć w tej zieleni, nad fosą pełną wodnych lilii, słuchać odgłosów ptactwa i kumkania żab. Idealne miejsce do czytania i rozmyślań. Miałem tam ulubione zakątki, w których mogłem przesiadywać godzinami przez nikogo nie niepokojony.

Wycieczka rowerowa wokół Twierdzy. Autor po prawej. 1937.
   Wakacje 1937 roku spędzałem w mieście. W tym czasie na poligonie Trauguttowo, za Muchawcem, prowadzono roboty budowlane na wielką skalę. Wraz z Heniem Klebeko postanowiliśmy się tam zatrudnić, aby przez lato zarobić trochę grosza, którego zawsze brakowało. Heniek szybko uzyskał stanowisko pomocnika magazyniera (za protekcją swego wuja) i po miesiącu otrzymywał 60 zł. Ja jednak na próżno zwracałem się do kierowników robót - nigdzie nie było wolnych miejsc, nawet przy łopacie. Najgorzej płatna praca stanowiła wówczas wielką okazję dla bezrobotnych tak z miasta jak i okolicznych wsi. Osiem godzin dziennie machania łopatą czy kilofem nie jest dziś żadną atrakcją - wtedy ludzie bili się o taką robotę. Nie zarobiłem tego lata ani złotówki.
   W 1938 roku, mając trochę uskładanych pieniędzy za korepetycje, spędziłem wakacje w sposób bardziej urozmaicony. Najpierw pojechałem do ciotki Miry, do Białegostoku. Udaliśmy się wówczas na wycieczkę do Grodna w celu spotkania z Lilą Sztachelską, która uczestniczyła tam w zawodach pływackich. Potem wyruszyliśmy przez Brześć do Równego, dokąd zapraszali nas Wirpszowie. Ściśle mówiąc, nie do samego miasta, ale w jego okolice, do wioski Chadosy pod Horyniem, gdzie ciotka Wala spędzała lato z dziećmi. Okolica była piękna - wysokie, kredowe brzegi Horynia, pełne źródełek kryształowej wody, soczyste łąki i głębokie lasy dawały doskonałe możliwości wypoczynku. Całymi dniami przebywaliśmy na powietrzu. Zjechało się tu wiele osób, głównie młodzieży, z rodziny wuja Olgierda. Sypialiśmy całą gromadą w stodole na sianie. W sąsiedztwie przebywało również wiele młodzieży z Równego, w tym kilka sympatycznych dziewczyn, z którymi szybko zawarłem znajomości i przyjaźnie. Z Wirpszankami znajdowałem się przeważnie w stanie wojny, były bowiem złośliwe i traktowały mnie nieco z góry, jako osoby o rok lub dwa starsze. Po latach oczywiście ten stosunek uległ całkowitej zmianie. Spotykamy się rzadko, ale zawsze z wzajemną sympatią.

Mirosława Zabiełło i Jerzy Zabiełło na wakacjach, Równe 1938.
   Wśród wesołych zabaw i używania na świeżym powietrzu, tylko ciotka Wala nie miała, prawdę mówiąc, wypoczynku. Musiała się zajmować nie tylko własnymi dziećmi, ale i całą czeredą gości. Podziwiałem jej cierpliwość i serdeczność, z jaką traktowała wszystkich bez wyjątku.
   W sąsiedztwie mieszkała jakaś dorodna blondyna przy kości, o której wybujałym temperamencie cała rodzina szeptała sobie ze zgorszeniem niesamowite opowieści - o tym, jak "zmuszała" mężczyzn do miłosnych igraszek. Przechodziłem więc koło jej okien z niejakim przerażeniem, nie potrafiłem bowiem wtedy skojarzyć sobie żadnych przyjemnych doznań związanych z takim okrucieństwem. Ów dreszczyk emocji i niepokoju stanowił pikantną okrasę tamtych dni, spędzanych beztrosko w przededniu trudnych zmagań, jakie czekały mnie w pierwszej klasie liceum.

   Obecne tempo życia narzuca intensywne formy rozrywek, hałaśliwy sposób spędzania wolnego czasu. W okresie mojego dzieciństwa uprawiano wiele gier na wolnym powietrzu, wśród których, oprócz siatkówki, piłki ręcznej, "dwóch ogni" czy koszykówki, zabawiano się w gry towarzyskie bardzo spokojne, nie wymagające wysiłku, pozwalające za to na żarty i prowadzenie rozmowy. Któż dziś pamięta o krokiecie czy "serso" (cerceau), miłych, pozbawionych emocji, ale jakże odprężających zabawach!
   Do krokieta potrzebny był równy kawałek powierzchni, wielkości mniej więcej boiska do koszykówki. Gra polegała na przeprowadzaniu drewnianej kuli przez system drucianych bramek, aż do centralnego palika. Każdy z graczy uderzał kolejno swoją kulę drewnianym młotkiem o bardzo długiej rękojeści. Gdy dwie kule zetknęły się ze sobą, gracz mający prawo ruchu mógł, przytrzymując stopą własną kulę, uderzyć silnie i posłać kulę przeciwnika daleko w bok, co pozbawiało go szans do zajęcia czołowego miejsca. Śmiechu było przy tym co niemiara! W grze mogła brać udział nawet większa gromadka osób - z tym, że wtedy należało dłużej czekać na swoją kolejkę. Ileż okazji do pogłębienia interesującej znajomości, umówienia się na randkę, zabłyśnięcia dowcipem w kulturalnej rozmowie! Bo sama gra stanowiła jedynie pretekst do powolnego spaceru i towarzyskiego kontaktu. Wspaniały Relaks!

Leon Wyczółkowski, Gra w krokieta, 1895.
   Każdy gracz w serso posiadał trzcinowy mieczyk i pewną ilość kół, również z trzciny. Rzucane przez partnera w górę kółko trzeba było schwytać na wyciągnięty mieczyk. Ot i wszystko. Zabawa prosta, łatwa i przyjemna, wymagająca nieco zręczności. Niewielki wysiłek, za to dużo śmiechu i trochę ruchu na świeżym powietrzu. Gry te z powodzeniem uprawiały dzieci, młodzież i dorośli. A że nie było przy tym tranzystorów, ani powodów do spięć i kłótni, więc system nerwowy wypoczywał. 
   Tak mijały lata dzieciństwa, wśród poważnej pracy i wesołych zabaw. Wszystkie te lata z perspektywy czasu wydają się beztroskie, bo jakież istotne kłopoty mogły nękać w tym wieku, gdy miało się dom, rodzinę, przyjaciół i skromne, ale pewne warunki egzystencji a sprawy bytowe i zawodowe nie zaprzątały umysłu?

niedziela, 9 sierpnia 2015




(29) Gimnazjum: korepetycje i przysposobienie wojskowe

   Na wiosnę 1936 roku, w drugiej klasie, odbyła się dwudniowa wycieczka do Krakowa. Koszt jej wynosił 5 złotych. Pamiętam z jakim niepokojem prosiłem rodziców o tę niebagatelną kwotę i moją radość, gdy wyrazili zgodę. Była to wycieczka zbiorowa z terenu całego kuratorium a jej główny cel stanowiło oddanie hołdu zmarłemu rok wcześniej marszałkowi Piłsudskiemu. Rankiem po przybyciu na dworzec krakowski i po zjedzeniu śniadania (kubek mleka i dwie bułki), wyruszyliśmy uroczystym pochodem na Wawel, do krypty Srebrnych Dzwonów w katedrze, gdzie spoczywał w srebrzystej trumnie Pierwszy Marszałek Polski. Trumna była w górnej części oszklona, mogliśmy więc, obchodząc ją dookoła, przypatrzeć się wąsatej, jakby pomniejszonej, papierowo-bladej twarzy wodza. Zwiedziliśmy następnie grobowce królewskie i sale zamkowe a po południu udaliśmy się na Sowiniec, gdzie przed kilku miesiącami rozpoczęto sypanie "Kopca Piłsudskiego". Odbyła się krótka (z powodu deszczu i zimna) uroczystość złożenia urny z ziemią poleską, po czym wzięliśmy się za taczki, aby usypać kolejny segment kopca. Istnieje on do dziś, ale zdaje się, nie został wykończony. Oficjalnie nazywa się "Kopcem na Sowińcu". (1973 - red.)
   Na drugi dzień zwiedzaliśmy inne zabytki starego Krakowa oraz kopalnię soli w Wieliczce. Wycieczka była dla mnie - mieszkańca głuchej prowincji - wielkim przeżyciem. Niestety, więcej wycieczek podczas naszej nauki w szkole nie organizowano.


   W trzeciej klasie byłem już dobrze zadomowiony w swej "budzie", jak pieszczotliwie nazywaliśmy gimnazjum. We wrześniu zastaliśmy tu wielu drugoroczniaków, bezlitośnie skazanych na powtórkę: Tadzia Szutkowskiego, Mańka Okonia, Wacka Okołowicza, Janka Purtala, Józia Tomaszewskiego, Pietię Karabana, Mietka Lorenca, jak również kilka koleżanek. Nie tak łatwo było przejść do czwartej klasy! Nowi koledzy okazali się chłopcami wesołymi, obytymi i z miejsca przejęli role wodzirejów w naszej małej społeczności. 
   Przedmioty humanistyczne nie sprawiały mi trudności, zwłaszcza z łaciny miałem ugruntowaną opinię dobrego ucznia. Byłem jednak bardzo zaskoczony, kiedy pewnego dnia, na przerwie, podszedł do mnie profesor Radziszewski i zapytał, czy nie chciałbym się podjąć udzielania korepetycji z łaciny jednemu z jego uczniów w drugiej klasie. Napomknął przy tym, że lekcje takie są oczywiście płatne, więc mogę nieco zarobić. W pierwszej chwili przestraszyłem się. Taka działalność to odpowiedzialność ale i dodatkowy wysiłek. Perspektywa uzyskania dla siebie paru złotych stanowiła jednak zachętę nie do pogardzenia - dorastałem i bardzo potrzebowałem pieniędzy na osobiste wydatki, a u rodziców mogłem liczyć co najwyżej na kilka biletów do kina. Po pewnym wahaniu wyraziłem więc zgodę. Zaraz zgłosił się do mnie mój pierwszy przyszły uczeń, Staś Maksymowicz, niewysoki chłopaczek, bystry i sympatyczny. Mieszkał niedaleko mnie, w domach kolejowych. Ustaliłem z jego matką wynagrodzenie w wysokości 15 zł miesięcznie i zabrałem się do pracy. Od razu stwierdziłem, iż chłopiec jest inteligentny, tylko brak mu ugruntowanych, podstawowych wiadomości. Nie poprzestałem więc na przerobieniu z nim każdej lekcji bieżącej, ale sięgnąłem wstecz oraz zadawałem wiele ćwiczeń w tłumaczeniu na łacinę. Była to podstawowa forma klasówek na tym etapie nauczania. Wkrótce osiągnął dużą wprawę i robił coraz mniej błędów. Wiedziałem, że zaczyna się poprawiać podczas ustnych odpowiedzi, ale wielkim, radosnym wydarzeniem było, gdy drugą z kolei klasówkę napisał na czwórkę! Nie taił swojego przyjemnego zdziwienia nauczyciel, rodzice ucznia zaczęli patrzeć na mnie jak na cudotwórcę, zaś koleżka nabrał zaufania we własne siły i tym pilniej słuchał mych wskazówek. Sukces i mnie bardzo podbudował, ponieważ potwierdził zastosowanie właściwej metody. W ciągu kolejnych dwóch lat miałem dalszych uczniów: Michała Androsiuka, Antoniego Trojanowskiego, Józia Ussorowskiego. Stosunki z moimi uczniami i ich rodzicami układały się na ogół bez większych kłopotów. Nieprzyjemnym zgrzytem zakończyły się jedynie korepetycje udzielane Trojanowskiemu. Był to tuman do kwadratu, syn pułkownika, doskonale sytuowanego. Zajmowali komfortowe, wielopokojowe mieszkanie przy ul. Zygmuntowskiej (podczas okupacji w tej willi znajdowała się siedziba brzeskiego gestapo). Pani pułkownikowa nie wypłaciła mi 20 zł należności za ostatni miesiąc. Stanowiło to dla mnie sumę niebagatelną, więc bardzo nad tym bolałem. Moja matka była oburzona. Gdy wyjechałem na wakacje, udała się do pułkownikowej, ale nic nie wskórała. Elegancka dama oświadczyła, że pieniędzy nie ma, gdyż musi jechać do Krynicy, dając przy tym do zrozumienia, że moja praca, jej zdaniem, dała zbyt słabe wyniki. Mogłem oczywiście zwrócić się o interwencję do nauczycieli, którzy z pewnością nie odmówiliby pomocy, ale machnąłem ręką na chamów. Takie było moje pierwsze bliższe zetknięcie z przedwojennym korpusem oficerskim.

   W czwartej klasie przybył nowy przedmiot: Przysposobienie Wojskowe. Przerobienie trzyletniego kursu wojennego rzemiosła dawało prawo, po maturze, do odbycia skróconej, jednorocznej służby wojskowej w roli "strzelca z cenzusem". 
   Już na pierwszej lekcji przejął nas instruktor, starszy sierżant Falkowski i z miejsca dał przedsmak traktowania śmierdzących cywilów przez zawodowych podoficerów. Kiedy ustawialiśmy się opieszale w nierównym dwuszeregu, kłócąc się przy tym i poszturchując, Falkowski przez chwilę patrzył na nas zimno z zaciśniętymi wargami, po czym nagle ryknął: "W tył zwrot! Biegiem marsz! Padnij! Powstań, biegiem marsz! Padnij, powstań, biegiem marsz!" i tak jeszcze kilkanaście razy. Wróciliśmy na miejsce zziajani, starając się ustawić równo i jak najszybciej. Odtąd "padnij-powstań" stało się naszym codziennym chlebem a jakikolwiek ruch w pozycji "na baczność" instruktor kwitował kąśliwym komentarzem w rodzaju: "rusza się tam, rusza, jak bździna w gaciach!"
   Do ćwiczeń PW wkładaliśmy mundury specjalnego kroju: zielona drelichowa bluza typu "rubaszka" z czarnymi mankietami i naramiennikami oraz drelichowe spodnie. Jako nakrycie głowy służyła gimnazjalna czapka. Obuwie - jakie kto miał. Wyposażenie uzupełniał pas główny, odziedziczony najczęściej po ojcu. Mieliśmy również nasze stopnie: w pierwszym roku szkolenia "młodszy junak", potem "junak" i "starszy junak". Odznaką stopnia była odpowiednia liczba złotych pasków na mankietach bluzy.
   Ćwiczenia obejmowały głównie musztrę i marsze a od drugiego roku również taktykę na szczeblu drużyny i plutonu. Odbywaliśmy strzelania z broni małokalibrowej oraz karabinu bojowego. To ostatnie stanowiło duże przeżycie. Bałem się i huku i kopnięcia kolby; leżąc na drewnianym stanowisku ogniowym, ściskałem z całej siły giwer a w momencie oddania strzału zamykałem oczy. Jak w tej sytuacji zdołałem otrzymać wynik dostateczny? Ha, cóż, chłop strzela, Pan Bóg kule nosi. Moje trzy pociski zaniósł widać łaskawie i uchronił w ten sposób przed kompromitacją. 
   W pocie czoła ćwiczyliśmy krok defiladowy, który w owym czasie stanowił naśladownictwo pruskiego. W ogóle musztra w szyku zwartym i kilometry marszu przeważały w przygotowaniach mających uczynić z nas prawdziwych żołnierzy Rzeczypospolitej. Podczas marszu obowiązkowo śpiewaliśmy. Najczęściej "Madelon", "Serce w plecaku", "Piechota szara", "Morze, nasze morze" i "Jak dobrze nam". Niekiedy byliśmy jednak zbyt zmęczeni, by wydzierać gardła.  Na komendę "kompania - śpiew!" człapaliśmy dalej ponuro i w milczeniu. Ale taki bunt nigdy nie uchodził płazem. "Baczność!, Spocznij! Baczność! Lotnik, kryj się!" następowało błyskawicznie jedno po drugim, co wymuszało na nas w końcu intonacje dziarskich melodii. Wola dowódcy musiała zostać przeforsowana, inaczej nie byłoby wojska. 
   Ćwiczenia z bronią odbywaliśmy ze starymi, dziewiętnastowiecznymi mauzerami, . Do musztry wydawano nam je bez zamków - nie tyle ze względów oszczędnościowych, ile z obawy, abyśmy się nie postrzelili. Istniała bowiem całkiem realna możliwość, iż któryś z nas mógłby przeszmuglować ostre naboje i załadować podczas zajęć.
   Najwięcej kłopotów występowało z salutowaniem. Występując w mundurze PW mieliśmy obowiązek oddawania honorów wszystkim, zarówno cywilom (naszym nauczycielom), jak i wojskowym od stopnia kaprala wzwyż. Z wojskowymi jeszcze pół biedy, chociaż niektórych oficerów dziwił widok przyłożonych służbiście palców do gimnazjalnej maciejówki. Natomiast nauczyciele nie mogli się przyzwyczaić do tego, że raz przed nimi zdejmowano czapkę a innym razem w tej samej czapce salutowano. Wydawało im się to kpiną lub żartem, nieraz zgłaszali pretensje do zachowania uczniów.  Nikt nie chciał uznać w nas żołnierzy.

   Ukoronowaniem dwóch lat pracowitego wyrabiania cnót żołnierskich stało się zgrupowanie na obozie w Duryczach nad Bugiem. Tuż po zakończeniu nauki w czerwcu 1938 roku wyjechaliśmy w kilku wagonach doczepionych do pociągu pasażerskiego Brześć - Chełm. Obóz zorganizowano dość porządnie - baraki solidne i w miarę wygodne, zaś budynek dowództwa, kuchnia i pomieszczenia dla kadry - murowane. Kompania junacka składała się z czterech plutonów, każdy pluton zajmował jeden barak. Nasza, 1. kompania, obejmowała młodzież z obu liceów brzeskich (Traugutta i Niemcewicza), Technikum kolejowego i żydowskiego Tarbuta. W trzech dalszych znajdowali się uczniowie z innych miast okręgu szkolnego. Toaletę odbywaliśmy dwa razy dziennie w Bugu, tam też myliśmy menażki. Latryny kopaliśmy sami.
   Na drugi dzień po przybyciu zaczęło się normalne obozowe życie: rano pobudka i gimnastyka, mycie w rzece, słanie łóżek, śniadanie, apel poranny, wymarsz na ćwiczenia. Obiad o pierwszej, potem czyszczenie broni, musztra lub inne zajęcia - do kolacji. Wreszcie wieczorem trochę wolnego czasu, mycie, apel wieczorny i capstrzyk. Słanie łóżek "w kostkę", układanie na noc umundurowania "w kostkę" - te koszarowe zmory towarzyszyły nam do ostatniego dnia obozu.
Obóz w Duryczach (obecnie Znamienka) w latach 30-tych. Nauka o broni.
   Bywały też - jak to w wojsku - nocne ćwiczenia. Tu, niestety, nie popisaliśmy się. Takiego zdania był przynajmniej por. Medyna. W ciepłą, lipcową noc szliśmy marszem ubezpieczonym. W pewnym momencie szpica czołowa zmyliła drogę i przepadła jak kamień w wodę. Ubezpieczenie boczne wlazło między krzaki i ździebko się zdrzemnęło. W rezultacie, zadanie zaskoczenia i wzięcia nieprzyjaciela do niewoli nie zostało wykonane. Przeciwnie, to nieprzyjaciel napatoczył się na nas i wśród dzikich wrzasków usiłował na swoją stronę przeważyć zwycięstwo. Nastąpiło niesamowite zamieszanie, które nadludzkim wysiłkiem opanowali oficerowie. Medyna aż warczał z wściekłości. Znalazł w końcu nieszczęsnych winowajców - szperaczy, ustawił ich przed frontem kompanii i wygłosił do nas przemówienie mniej więcej takiej treści:
   "Widzicie tych dwóch chu...ów? Sp...lili mi sk...y całe zadanie! Ach, wy, k...wa wasza mać, je...ł was pies, je...ł was w d...pę pies jeszcze raz!" - litania ta powtórzyła się wielokrotnie, w różnych pełnych inwencji odmianach. Słuchaliśmy jej z zachwytem i w skrytości ducha wkuwaliśmy na pamięć, jako piękny przykład jędrnego języka wojskowego, którego opanowanie stanowiło przedmiot naszych marzeń i ambicji.
Czyszczenie broni na obozie PW. Lata trzydzieste. (http://muzeumhw.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=287:junacy-pw&catid=62:junacy-pw&Itemid=125).
   Pod koniec cyklu szkoleniowego odbyły się "wielkie manewry" - natarcie kompanii piechoty na umocnioną obronę nieprzyjaciela. Długo trwało udzielanie ostatnich wskazówek przez zdenerwowanych oficerów. Leżeliśmy na pozycji wyjściowej na skraju lasku. Przed nami rozciągało się pole długości ok. 300 metrów a po jego przeciwległej stronie, na stoku wzgórza, okopał się nieprzyjaciel. Każdy zafasował po sporej garści ślepaków. Na sygnał rakietą ruszyły tyraliery. Atakowaliśmy systemem "Ty strzelaj, ja biegnę!" Strzelaliśmy z zapałem i wkrótce upalne powietrze przesycił zapach prochu a nad polem wzniosła się błękitna mgiełka. Zdyszani i spoceni podrywaliśmy się co chwilę, przebiegaliśmy kilka kroków i padaliśmy ciężko na ziemię. Kanonada nieprzyjacielska brzmiała coraz bliżej. Dotarłszy na odległość szturmową, poderwaliśmy się wszyscy na raz i z rykiem wpadliśmy do okopów nieprzyjaciela. Rozgorzała zawzięta walka wręcz. Wróg nie miał oczywiście żadnych szans, skoro wszyscy, cali i zdrowi, dotarliśmy do jego stanowisk.Wprawdzie w trakcie natarcia "trup" padał gęsto i ćwiczyliśmy przejmowanie komendy od poległych dowódców, ale w końcu całą kompanią, żywi i martwi, dopadliśmy nieprzyjaciół. Pozorowana walka przerodziła się w bijatykę na serio, w której obie strony zebrały wiele zaszczytnych guzów. Ach, co to była za wojna! Tak wojować moglibyśmy codziennie, byle tylko kuchnia polowa regularnie dowoziła gulasz!...
   W ostatnim dniu obozu odbyła się uroczysta msza polowa a po niej defilada. Zjechało wielu wyższych oficerów i przedstawicieli władz, więc defilada musiała wypaść na sto dwa. Dlatego też ja i Janusz Śnieciński zostaliśmy z niej wyłączeni, gdyż przerastając o głowę całą kompanię psuliśmy symetrię górnej powierzchni czworoboku.  Janusz przyjął to z filozoficznym spokojem, a nawet z zadowoleniem, że zamiast smażyć się w słońcu i łykać kurz wzbijany setkami butów, może się obijać w cichych, cienistych kwaterach. Ja jednak przeżyłem moją degradację głęboko i miałem nawet łzy w ochach. Porucznik Medyna pocieszał mnie, jak mógł, lecz przez dłuższy czas czułem się upokorzony. 
   Od udziału we mszy i defiladzie zwolnieni też zostali junacy żydowscy z czwartego plutonu. Im jednak nie stworzono okazji do obijania się - musieli chwycić za łopaty i kopać latryny dla całej kompanii. Była to dyskryminacja całkiem w stylu epoki, jeden ze sposobów wznoszenia muru między narodowościami i pogłębiania wzajemnej niechęci, jakby za mało było trudności z tak zwanymi mniejszościami, które na tamtych terenach w istocie stanowiły większość...
   Na obozie raz stanąłem do raportu karnego za pozostawienie "bez opieki" karabinu obok baraku. Zabrał go oficer inspekcyjny, gdy na chwilę odwróciłem głowę. Z tego powodu otrzymałem na zakończenie obozu tylko stopień dobry. Dawał on jednak prawo do noszenia "Krzyża PW", który natychmiast po powrocie do Brześcia kupiłem i z dumą nosiłem w klapie marynarki. Szpikowanie ubrania różnymi odznakami było wówczas bardzo modne. Ja miałem ich trzy: oprócz wspomnianego krzyża także Odznakę Sportową (POS) oraz brązową odznakę strzelecką - obie również uzyskane  w Przysposobieniu Wojskowym.
-------------------------------------------------
O tym, że obozy PW nie zawsze kończyły się tak szczęśliwie, świadczy historia z 1931 r., opisana w artykule poniżej:  mazowsze.hist.pl/40/fack_you_admin/844/2008/1327/4_217/31673/