środa, 26 sierpnia 2015




(30) Czas wolny i wakacje

   Z moimi koleżankami nie utrzymywałem bliższych towarzyskich kontaktów - byłem zbyt nieśmiały. Przez pięć lat kochałem się platonicznie w jednej i tej samej Eli Romanowskiej, niestety, bez wzajemności, którą zdobyli chłopcy bardziej przedsiębiorczy. Natomiast z wielu kolegami utrzymywałem przyjacielskie stosunki. Należeli do nich Janusz Mondalski, Romek Kulesza, Tolek Danilczyk, Heniek Klebeko i in. Z Heniem Klebeko nawiązaliśmy kontakt już w pierwszej klasie. Pewnego dnia zaprowadził mnie do siebie do domu, nałożył nam rękawice bokserskie, po czym, gdy stanęliśmy w przepisowej pozycji, rąbnął prawym prostym w nos, nokautując w pierwszej sekundzie walki. Musiał mnie potem długo cucić wodą. W późniejszych latach boks zamieniliśmy na szachy, gdzie również z łatwością wygrywał. Jego ośmioletnia siostra, Marychna, rozpraszała naszą uwagę, fikając koziołki na kanapie lub pomagając przesuwać figury na szachownicy, co wywoływało gwałtowną reakcję brata i moje perswazje w rodzaju "dziewczynko, nie przeszkadzaj!" (Marychna dziesięć lat później została narzeczoną autora, a za kolejne dziesięć - żoną, a wkrótce potem również matką redaktora - red.).

Maria Klebeko, połowa lat 30-tych
   Nie wszystkie nasze zabawy miały tak niewinny przebieg. Kiedyś staliśmy na balkonie, jedząc wiśnie i rzucając pestki na głowy przechodniów idących ul. 3 Maja. W pewnym momencie usłyszeliśmy gwałtowne stukanie do drzwi: wkroczył rozsierdzony jegomość w asyście policjanta. Niewiele brakowało do spisania protokołu. Poszkodowany pestką pan złagodniał jednak, gdy spostrzegł, że to mieszkanie jego znajomych. Strach pomyśleć, co by się stało, jeśliby przyszło mu na myśl powiadomić dyrekcję gimnazjum!

   Zanim stałem się samodzielny, jedyną praktycznie możliwością spędzenia wakacji był wyjazd do krewnych na Wołyń. Kilkakrotnie jednak pozostałem latem w Brześciu. Mając własny rower, odbywałem spacery w okolicy miasta. Najczęściej jednak jeździłem nad Muchawiec, przepływający u południowych granic Brześcia. Początkowo nie umiałem pływać i do dziś się dziwię, że rodzice tak łatwo pozwalali mi na przebywanie całymi dniami nad rzeką. W okresie suszy była ona niezbyt głęboka, ale starczało miejsca, aby się utopić. Toteż topiąc się, poznałem tajniki pływania. Pewnego dnia straciłem grunt pod nogami i zacząłem rozpaczliwie machać rękami i nogami, połknąwszy przy tym sporo wody. Wstydziłem się wołać o pomoc, więc ludzie na plaży nic nie zauważyli. W końcu dotarłem na płyciznę. Ten sukces dodał mi odwagi i następnym razem już śmielej kładłem się na wodzie, nie usiłując ciągnąć nogami po dnie. Wkrótce przepływałem całą rzekę w poprzek - jakieś 50-70 metrów.

Muchawiec, stan przedwojenny.
   Wzdłuż wybrzeży ciągnęły się liczne przystanie klubów sportowych i różnych instytucji. Można tu było wynająć kajak (godzina 20 gr), często więc korzystałem z tej przyjemności. Nikt wówczas nie słyszał o karcie pływackiej. Gdzieniegdzie co prawda należało wychodzić z kajaka do wody sięgającej na mieliznach po kostki, w sumie jednak bawiłem się nieźle, wyrabiając przy tym sprawność wszystkich mięśni i zdobywając modną opaleniznę.

Muchawiec
   Wczesnym latem lubiłem jeździć rowerem do Twierdzy. Jej zewnętrzne obwałowania, porośnięte gęstą roślinnością, tworzyły malowniczy widok i wydawały silny zapach kwiatów oraz wszelakiego ziela. Przyjemnie było zniknąć w tej zieleni, nad fosą pełną wodnych lilii, słuchać odgłosów ptactwa i kumkania żab. Idealne miejsce do czytania i rozmyślań. Miałem tam ulubione zakątki, w których mogłem przesiadywać godzinami przez nikogo nie niepokojony.

Wycieczka rowerowa wokół Twierdzy. Autor po prawej. 1937.
   Wakacje 1937 roku spędzałem w mieście. W tym czasie na poligonie Trauguttowo, za Muchawcem, prowadzono roboty budowlane na wielką skalę. Wraz z Heniem Klebeko postanowiliśmy się tam zatrudnić, aby przez lato zarobić trochę grosza, którego zawsze brakowało. Heniek szybko uzyskał stanowisko pomocnika magazyniera (za protekcją swego wuja) i po miesiącu otrzymywał 60 zł. Ja jednak na próżno zwracałem się do kierowników robót - nigdzie nie było wolnych miejsc, nawet przy łopacie. Najgorzej płatna praca stanowiła wówczas wielką okazję dla bezrobotnych tak z miasta jak i okolicznych wsi. Osiem godzin dziennie machania łopatą czy kilofem nie jest dziś żadną atrakcją - wtedy ludzie bili się o taką robotę. Nie zarobiłem tego lata ani złotówki.
   W 1938 roku, mając trochę uskładanych pieniędzy za korepetycje, spędziłem wakacje w sposób bardziej urozmaicony. Najpierw pojechałem do ciotki Miry, do Białegostoku. Udaliśmy się wówczas na wycieczkę do Grodna w celu spotkania z Lilą Sztachelską, która uczestniczyła tam w zawodach pływackich. Potem wyruszyliśmy przez Brześć do Równego, dokąd zapraszali nas Wirpszowie. Ściśle mówiąc, nie do samego miasta, ale w jego okolice, do wioski Chadosy pod Horyniem, gdzie ciotka Wala spędzała lato z dziećmi. Okolica była piękna - wysokie, kredowe brzegi Horynia, pełne źródełek kryształowej wody, soczyste łąki i głębokie lasy dawały doskonałe możliwości wypoczynku. Całymi dniami przebywaliśmy na powietrzu. Zjechało się tu wiele osób, głównie młodzieży, z rodziny wuja Olgierda. Sypialiśmy całą gromadą w stodole na sianie. W sąsiedztwie przebywało również wiele młodzieży z Równego, w tym kilka sympatycznych dziewczyn, z którymi szybko zawarłem znajomości i przyjaźnie. Z Wirpszankami znajdowałem się przeważnie w stanie wojny, były bowiem złośliwe i traktowały mnie nieco z góry, jako osoby o rok lub dwa starsze. Po latach oczywiście ten stosunek uległ całkowitej zmianie. Spotykamy się rzadko, ale zawsze z wzajemną sympatią.

Mirosława Zabiełło i Jerzy Zabiełło na wakacjach, Równe 1938.
   Wśród wesołych zabaw i używania na świeżym powietrzu, tylko ciotka Wala nie miała, prawdę mówiąc, wypoczynku. Musiała się zajmować nie tylko własnymi dziećmi, ale i całą czeredą gości. Podziwiałem jej cierpliwość i serdeczność, z jaką traktowała wszystkich bez wyjątku.
   W sąsiedztwie mieszkała jakaś dorodna blondyna przy kości, o której wybujałym temperamencie cała rodzina szeptała sobie ze zgorszeniem niesamowite opowieści - o tym, jak "zmuszała" mężczyzn do miłosnych igraszek. Przechodziłem więc koło jej okien z niejakim przerażeniem, nie potrafiłem bowiem wtedy skojarzyć sobie żadnych przyjemnych doznań związanych z takim okrucieństwem. Ów dreszczyk emocji i niepokoju stanowił pikantną okrasę tamtych dni, spędzanych beztrosko w przededniu trudnych zmagań, jakie czekały mnie w pierwszej klasie liceum.

   Obecne tempo życia narzuca intensywne formy rozrywek, hałaśliwy sposób spędzania wolnego czasu. W okresie mojego dzieciństwa uprawiano wiele gier na wolnym powietrzu, wśród których, oprócz siatkówki, piłki ręcznej, "dwóch ogni" czy koszykówki, zabawiano się w gry towarzyskie bardzo spokojne, nie wymagające wysiłku, pozwalające za to na żarty i prowadzenie rozmowy. Któż dziś pamięta o krokiecie czy "serso" (cerceau), miłych, pozbawionych emocji, ale jakże odprężających zabawach!
   Do krokieta potrzebny był równy kawałek powierzchni, wielkości mniej więcej boiska do koszykówki. Gra polegała na przeprowadzaniu drewnianej kuli przez system drucianych bramek, aż do centralnego palika. Każdy z graczy uderzał kolejno swoją kulę drewnianym młotkiem o bardzo długiej rękojeści. Gdy dwie kule zetknęły się ze sobą, gracz mający prawo ruchu mógł, przytrzymując stopą własną kulę, uderzyć silnie i posłać kulę przeciwnika daleko w bok, co pozbawiało go szans do zajęcia czołowego miejsca. Śmiechu było przy tym co niemiara! W grze mogła brać udział nawet większa gromadka osób - z tym, że wtedy należało dłużej czekać na swoją kolejkę. Ileż okazji do pogłębienia interesującej znajomości, umówienia się na randkę, zabłyśnięcia dowcipem w kulturalnej rozmowie! Bo sama gra stanowiła jedynie pretekst do powolnego spaceru i towarzyskiego kontaktu. Wspaniały Relaks!

Leon Wyczółkowski, Gra w krokieta, 1895.
   Każdy gracz w serso posiadał trzcinowy mieczyk i pewną ilość kół, również z trzciny. Rzucane przez partnera w górę kółko trzeba było schwytać na wyciągnięty mieczyk. Ot i wszystko. Zabawa prosta, łatwa i przyjemna, wymagająca nieco zręczności. Niewielki wysiłek, za to dużo śmiechu i trochę ruchu na świeżym powietrzu. Gry te z powodzeniem uprawiały dzieci, młodzież i dorośli. A że nie było przy tym tranzystorów, ani powodów do spięć i kłótni, więc system nerwowy wypoczywał. 
   Tak mijały lata dzieciństwa, wśród poważnej pracy i wesołych zabaw. Wszystkie te lata z perspektywy czasu wydają się beztroskie, bo jakież istotne kłopoty mogły nękać w tym wieku, gdy miało się dom, rodzinę, przyjaciół i skromne, ale pewne warunki egzystencji a sprawy bytowe i zawodowe nie zaprzątały umysłu?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz