wtorek, 15 września 2015




(31) Interludium: home, sweet home...

Miałem swój dom rodzinny od urodzenia do - umownie licząc - dwudziestego drugiego roku życia, to znaczy do momentu rozpoczęcia służby wojskowej, podczas której stałem się ostatecznie samodzielny. Oczywiście, wyrażenie "dom rodzinny" należy rozumieć w pewnej przenośni. W ciągu omawianego okresu osiemnaście razy zmienialiśmy mieszkanie, nie licząc przymusowego pobytu u krewnych na Wołyniu, trudno więc mówić o domu w sensie dosłownym i tradycyjnym, gdzie spędza się dzieciństwo i młodość, gdzie wszystkie kąty są tak dobrze znane a w latach "późno dojrzałych" wspomina się z rozrzewnieniem to jedno miejsce na świecie. A jednak, mimo tylokrotnych przeprowadzek, mogę z pełnym przekonaniem pojęcie ogniska domowego rozciągnąć na wszystkie te prowizoryczne i prymitywne pomieszczenia służące nam za mieszkanie. Wraz z ojcem i matką tworzyliśmy bowiem rodzinę wewnętrznie zwartą, połączoną silnymi więzami uczucia, która nie wyobrażała sobie życia bez jednego z trzech tworzących ją elementów. Przy takim poczuciu wzajemnej potrzeby oprawa zewnętrzna, czyli dom w sensie dosłownym, nie miała już większego znaczenia. Dlatego zapewne szczególnie często powracam wspomnieniami do lat 1937-39 spędzonych w mieszkaniu przy ul. Długiej 10 w Brześciu, gdyż tam właśnie rozwinęła się we mnie świadomość owej rodzinnej więzi.
   W wytwarzaniu atmosfery domowej ma swój udział zarówno stan emocjonalny osób, jak również przedmioty, niezależnie od ich cenności i wartości użytkowej. Część przywiązania do osób bywa przelana w jakiejś mierze na rzeczy, zwłaszcza, jeżeli istnieją obok nas nieprzerwanie i biorą udział w naszym życiu codziennym. Czy również dlatego, że są naszą własnością? Nie sądzę. Łatwo się przecież przywiązać do określonego miejsca w parku, do ławki, czy nawet pnia, z którym łączą nas pewne wspomnienia. Przedmioty domowe miewają tę emocjonalną wartość, gdyż wiążą się ze wspomnieniem osób bliskich, bądź z własnymi przeżyciami.
   Kamienica przy Długiej 10 należała do największych czynszówek w mieście. Od frontu miała tylko jedno piętro i małą nadbudówkę - pokój z kuchnią - w której mieszkała pani Smolnicka z córka Wiką. Od podwórza za to znajdowały się dwie dwupiętrowe oficyny; w sumie było tam co najmniej 18 mieszkań, dających gospodarzowi Rosjaninowi, skromnie licząc, przynajmniej 700-800 zł dochodu miesięcznie.
   Nasze mieszkanie składało się z małego przedpokoju, dość ciemnej kuchni i dwóch pokojów w amfiladzie. Było tu też urządzenie luksusowe, jak na warunki brzeskie - maleńka ubikacja, wprawdzie bez zbiornika z wodą (po użyciu trzeba było zalewać pomyjami z wiadra) - ale dla nas była to cenna nowość, gdyż w żadnym z dotychczasowych dziesięciu lokali, wliczając Łucki i Białystok, nie posiadaliśmy w mieszkaniu klozetu. Skończyły się więc wędrówki do ustępu w podwórku, co w okresie słot i mrozów nie należało do przyjemności. W następnym roku po sprowadzeniu się, gospodarz przyłączył kamienicę do sieci wodociągowej. W związku z tym podwyższył oczywiście czynsz, ale mieliśmy odtąd pod dostatkiem czystej wody w kranie. Kto nie znał warunków życia w małych, zaniedbanych miastach ówczesnej Polski, nie może zrozumieć, jak bardzo to wszystko ułatwiło nam życie. A przecież do minimum wymaganego dziś powszechnie komfortu było daleko - nie mieliśmy ani łazienki, ani gazu, ani centralnego ogrzewania. Trudno było w tych warunkach mówić o codziennej higienie. Myliśmy się w jednej misce, w zimnej wodzie, a kąpiel w stojącej w kuchni wanience odbywała się najwyżej raz na tydzień. Mały żeliwny zlew pod kranem nie pozwalał na mycie w nim naczyń, zakopcona i zagracona kuchnia nie nadawała się do spożywania posiłków; do tego celu wykorzystywaliśmy pierwszy pokój, pełniący jednocześnie kilka funkcji: jadalnego, sypialni rodziców i "saloniku" na wypadek wizyty gości. Stał tam duży, prostokątny stół (można go było przedłużyć, wstawiając do środka deskę, co pozwalało go używać również jako stołu do ping-ponga, przy czym siatkę zastępował kij od szczotki, ułożony na oparciach krzeseł), szeroki tapczan, niski, głęboki fotel, o którym wspomniałem na początku, komódka z lustrem, stolik z radiem i czarna szafa, odgrywająca rolę kredensu. Nad tapczanem wisiał kilim, a na nim obrazek Chrystusa modlącego się w Ogrójcu.
   W drugim pokoju, który stanowił moje królestwo, stało białe, żelazne łóżko z wypchanym słomą siennikiem, kulawe biurko po dziadku, krzesło i drewniana etażerka na książki. We wnęce umieszczono dwudrzwiową szafę - mieściły się tutaj bez trudu ubrania całej rodziny. Na szafie leżało kilka starych walizek. Wzdłuż ściany, na przeciw łóżka, trzymałem mój rower "Łucznik", wychuchany, wypielęgnowany, zawsze idealnie czysty i gotów do drogi. Oto i całe wyposażenie, niezmienne przez wiele lat, które nam całkowicie wystarczało do życia. Nigdy nie słyszałem, aby rodzice w swych głośno wypowiadanych marzeniach pragnęli nowego umeblowania czy innych domowych przedmiotów. Marzyli natomiast o łazience i snuli ostatnio przed wojną plany wynajęcia mieszkania w nowo budowanej kamienicy przy ul. Unii Lubelskiej róg Mickiewicza, gdzie taki komfort miał być zapewniony. Podwyżka pensji ojca od czerwca 1939 roku umożliwiłaby płacenie wyższego czynszu.
   W naszym domu znajdowało się kilka przedmiotów, które dziś stanowiłyby zapewne przedmiot pożądania zbieraczy modnych staroci: mosiężny moździerz z tłuczkiem, całkiem serio używany do mielenia cynamonu, pieprzu, cukru czy orzechów, ciężki, mosiężny świecznik w kształcie skrzydlatego smoka, trzymającego w zadartej do góry paszczy jedną świecę. Na ścianie wisiał szafkowy zegar z rzymskimi cyframi i długim wahadłem, wybijający godziny i kwadranse.  Na moim biurku stał z kolei metalowy przypór do pisania: owalna tacka z dwoma szklanymi kałamarzami, zabytek z połowy XIX w. W kałamarzach tych moczono kiedyś gęsie pióra. W kącie szafy tkwiła w zapomnieniu szabla ojca, a nad łóżkiem wisiał mały sztylet w niklowanej pochwie. Mama posiadała pękaty neseser, niezwykle pakowny, z doskonale zachowanej skóry, przypominający kolejarską torbę. Podejrzewam, że była to istotnie torba dziadka Ancuty, który pracował przecież kiedyś jako maszynista kolejowy. Wszystko to zaginęło lub zostało wyprzedane w pierwszych miesiącach wojny. Ach, byłbym zapomniał o aparacie fotograficznym. Skrzynia wielkości pudełka do butów z kwadratowym okienkiem - lustrzanką, klisze ustawione rzędem pionowo. Po zrobieniu zdjęcia i przekręceniu dźwigni każda po kolei spadała z wielkim hałasem na dno pudła. Aparatem tym robiło się całkiem niezłe zdjęcia, choć już wówczas stanowił on zabytek, z którym wstydziłem się wyjść na ulicę. 
   Książek prawie nie kupowaliśmy - były za drogie. Posiadaliśmy jednak kilka pięknych wydań, jak Trylogię Sienkiewicza sprzed I wojny, jeszcze z rosyjskim nadrukiem "dozwolone cezuroju" oraz pomnikowe, czterotomowe wydanie "Dzieje porozbiorowe narodu polskiego" z mnóstwem znakomitych litografii, zwłaszcza scen batalistycznych. Jakże żałuję, że księgi te zostały gdzieś porzucone, gdyż nie nadawały się do naszych przymusowych wojennych wędrówek... Zaginięcie tych i kilku innych książek zaliczam do największych, bo niepowetowanych, strat materialnych, poniesionych przez moją rodzinę podczas wojny.
Trylogia, wydanie z 1896 r. (źródło: http://sprzedajemy.pl/trylogia-sienkiewicza-1896-wydanie-jubileuszowe,15623087)

   W każdym pomieszczeniu mieszkania znajdowała się jedna żarówka o mocy od 20 do 60 wat. Pilnie zwracaliśmy uwagę na to, aby nie paliły się na raz więcej niż dwie lampy. Prąd w Brześciu był wyjątkowo drogi. Jedna kilowatogodzina kosztowała 1 (jeden!) złoty. Staraliśmy się więc nie wypalać więcej, jak 10 kW miesięcznie. Nawet, gdyby istniała wówczas elektryczna lodówka i gdyby stać było rodziców na jej zakupienie, koszty eksploatacji przekroczyłyby nasze możliwości!
-------------------------------------------
"Prąd elektryczny był przed wojną drogi. Za jedną kilowatogodzinę płaciło się na Pomorzu 60 groszy. w Warszawie 90 groszy. Tak wysoką cenę utrzymywały małe zakłady energetyczne będące w sporej mierze w rękach prywatnych, zagranicznych właścicieli. Z uwagi na ograniczoną w czasie koncesję, owe małe elektrownie wcale nie dążyły do rozbudowy a przez to potanienia produkcji."
(Jan Jakubowski, Czas Nr(234)29, 22 VII 1979)
------------------------------------------
   W budżecie rodzinnym, po stronie przychodów widniała tylko jedna pozycja: pensja ojca, wynosząca nieco ponad dwieście złotych miesięcznie. Suma ta pozwalała żyć na bardzo skromnym poziomie - jeść nie głodując, nabywać najniezbędniejsze ubrania i bieliznę, opędzić wydatki związane z utrzymaniem domu (czynsz 55 zł, opał i światło ok. 20 zł, pranie, porządek i higiena - ok. 20 zł). Natomiast nie zostawało ani grosza na domowe inwestycje, jakieś oszczędności czy wyjazdy na urlop. Było to typowe życie z miesiąca na miesiąc, od pierwszego do pierwszego. Rodzice nie mogliby nawet zaciągać tak modnych i dziś pożyczek, bo nie byłoby z czego spłacać. Duże obciążenie stanowiła konieczność odpowiedniego ubierania ojca - jako urzędnik państwowy musiał dysponować na co dzień przyzwoitym ubraniem, chodzić w koszuli, krawacie, palcie i kapeluszu. Tego wymagali zwierzchnicy. 



Niestaranny wygląd mógł się stać powodem zwolnienia z pracy, podobnie jak niewywiązywanie się z obowiązków służbowych. Widmo redukcji i bezrobocia było największą zmorą naszej cichej i spokojnej egzystencji. Kolejni ministrowie skarbu zaczynali zazwyczaj swe urzędowanie od nowych cięć oszczędnościowych, oczywiście drogą zwalniania pracowników i likwidacji etatów. Rodzice z trwogą omawiali nieraz kursujące na ten temat wieści. Ojciec ciężko pracował nie tylko z wrodzonego poczucia obowiązku - ze wszystkich sił starał się utrzymać opinię wzorowego pracownika, aby nie trafić na listę przewidzianych do zwolnienia.

Przeciętne miesięczne zarobki pracowników umysłowych objętych ubezpieczeniem emerytalnym w Z. U. S.* według płci i gałęzi pracy w 1935 roku (w złotych) (http://wynagrodzenia.pl/artykul.php/wpis.2706)

   Moja sytuacja "ubraniowa" przedstawiała się prosto. Otrzymywałem raz na rok szkolny mundur, raz na kilka lat płaszcz i parę pantofli, często pracowicie remontowanych potem przez szewca. W podobnej sytuacji funkcjonowała wtedy większość ludzi pracy w Polsce. Nic dziwnego, że sklepy odzieżowe, obuwnicze i konfekcyjne nigdy nie cierpiały na brak towarów, zaś kupcy narzekali na zastój w interesach. Należało to nawet do żelaznego repertuaru rozmów tego środowiska i stawało się tematem niezliczonych dowcipów.
   Odżywianie nasze również nie można nazwać luksusowym. Na śniadanie - kawa zbożowa ("Enrilo"), chleb ze smalcem lub twaróg, szprotki. Drugie śniadanie (wpadałem do domu podczas dużej przerwy) - herbata, bułka z plasterkiem kiełbasy. Obiad - zupa, drugie danie (mięso rosołowe, kotlet z ziemniakami, placki kartoflane, kluski z makiem czy twarogiem, pyzy, kotlety ziemniaczane, kasza ze skwarkami, jakaś zarzyna). Czasem na deser kompot lub kisiel. Kolacja - herbata, chleb, odgrzane resztki z obiadu. 
 
Przedwojenna reklama kawy "Enrilo"

Ciasto wypiekało się jedynie z okazji większego święta. Wódkę widywałem w naszym domu bardzo rzadko, w minimalnej zresztą ilości i tylko przy gościach. Słodycze kupowano też niezbyt często, głównie ciastka. W młodszym wieku dostawałem czasem garść landrynek. Pamiętam też przedwojenny przysmak, cukier "lodowaty", czyli kawałki włóknistej, twardej masy cukrowej, podobne do sopli lodu. W braku kupowanych słodyczy robiłem sobie kogel-mogel albo wodę z cukrem i kakao, w której maczało się kawałki chleba. W ogóle chleba jadaliśmy dużo - najchętniej tak zwany "półsitkowy", pośredni między białym i razowcem. Z suszonego razowca wypiekało się smakowity tort; plastry chleba smażone w tłuszczu stanowiły czasem podstawowe danie śniadaniowe lub kolacyjne. Chlebem dopychało się zupę a nawet drugie danie. Dżemy fabryczne nie były mi znane. Jesienią smażyliśmy konfitury (zajmował się tym najczęściej ojciec podczas urlopu), które zresztą szybko znikały, gdyż obaj dobieraliśmy się do tych specjałów bardzo łakomie. Mama wypiekała niezły piernik z marchwi. Pomarańcze, figi, rodzynki jadaliśmy tylko w większe święta.
   Pranie, prasowanie, sprzątanie... Te prace domowe wykonywano, jak od wieków w każdej rodzinie, różniły się jednak nieco od współczesnych. Podłogi z desek zaciągano od czasu do czasu czerwoną pastą. Ta czynność, jak i froterowanie, należała do mnie. Matka była zawsze słabego zdrowia, więc do prania wynajmowało się praczkę. Przez cały dzień panowało wówczas w domu zamieszanie, powietrze wypełniała woń mydlin. Dzisiejszą elektryczną pralkę zastępowała balia, kocioł do gotowania bielizny, blaszana tarka i para silnych rąk. Zamiast proszków, używało się zwykłego mydła "Jeleń" Schichta a dla odświeżenia  białego koloru - niebieskiej farbki, zwanej w Białymstoku "sinką". Maglowanie też odbywało się ręcznie: bieliznę nawijano na wałek, który następnie toczono tam i z powrotem, przyciskając ciężkim kawałem drewna z wyciętymi korbami. 
Przedwojenna reklama mydła "Jeleń"

Żelazko do prasowania rozgrzewano węglem drzewnym, na który długo trzeba było dmuchać, aby się rozżarzył. Wszystkie te czynności, wraz z codziennym kilkakrotnym rozpalaniem ognia pod kuchnią, czyszczeniem popielnika i okopconych garnków były niezwykle pracochłonne i niezmienne od pokoleń. Dopiero wspominając te wszystkie szczegóły można sobie uzmysłowić, jak daleko odeszliśmy od tych czasów - przynajmniej w większych miastach - i jak szybki jest postęp obecnie, chociaż wiele w tej dziedzinie pozostało jeszcze do zmodernizowania.