sobota, 10 października 2015




(33) Rok ostatni

   We wrześniu 1938 roku rozpocząłem naukę w liceum. Znajdowało się ono w tym samym budynku szkolnym i podlegało tej samej dyrekcji. Wykładali też w większości dotychczasowi nauczyciele. Nowym  od polskiego. łaciny i propedeutyki filozofii został Janusz Łopuski; niemieckiego - Kaus, biologii - Karpowicz. Pozostali natomiast: Szubkin, Guściora, Osuchowski, Wrońska, ks. Breczko. Przybył też nowy wykładowca przysposobienia wojskowego - porucznik szwoleżerów Piotr Medyna, przeniesiony na to stanowisko ze Lwowa.

Podanie Wacława Zabiełło ws. przyjęcia syna do liceum.
   Nasza sytuacja, jako uczniów szkoły średniej, w zasadzie nie uległa zmianie. Podlegaliśmy tym samym rygorom i dyscyplinie. Wydawało się jednak, że nauczyciele zaczęli nas traktować nieco poważniej a i my sami urośliśmy we własnych oczach. Prawda, że i poziom ogólny był wyższy niż w gimnazjum. Do liceum dostali się uczniowie czyniący postępy co najmniej średnie. Słabsi odeszli do szkół zawodowych lub do liceów niestawiających zbyt wysokich wymagań.
   Nauka ruszyła więc zwykłym trybem, sypały się piątki i dwójki. Na klasówkach z łaciny tłumaczyliśmy już klasyków (Cezar, Cycero), z matematyki wkuwaliśmy takie paskudztwa, jak trygonometria, równania kwadratowe, postępy, ciągi, permutacje... Z fizyki - pamiętam tylko, iż po nocach śniły mi się wzory, których nie umiałem zastosować. Na zajęciach z przysposobienia wojskowego uczyliśmy się dowodzić drużyną i każdemu zaczynała majaczyć coraz wyraźniej buława marszałkowska. Chociaż sierżant Falkowski nie zmniejszał swych soczystych wiązanek, przestał jednak nas traktować jak zasmarkanych rekrutów. 
Janusz Mondalski. Przez kilka lat on i autor byli nierozłączni.
Niema dyskusja z Januszem Mondalskim na klasówce z łaciny. 1938 r.

Wizja służby wojskowej stawała się coraz bardziej realna, zbiegając się z dochodzącymi z oddali pomrukami burzy dziejowej. Na razie wyglądała ona na jeszcze odległą, ale strzępy czarnych chmur widniały już na horyzoncie. W okresie Monachium wzrosła intensywność antyczeskiej propagandy a jej echo dotarło i do Brześcia. Pamiętam wieczorny wiec w październiku, przy blasku pochodni i okrzykach: "Nasza granica Ostrawica!". Z oburzeniem przyjęliśmy wiadomość o zabójstwie polskiego oficera na granicy czechosłowackiej. Z entuzjazmem oglądaliśmy w kronice filmowej wkraczanie polskich wojsk na Zaolzie. Głupota tej fanfaronady nie docierała jeszcze do naszej świadomości.




Pamiątkowe zdjęcie żołnierzy polskich i czeskich podczas przekazania Polsce Śląska Cieszyńskiego 10.1938 r. (http://odkrywca.pl/forum_pics/picsforum22/0028_copy.jpg)
   Wczesną jesienią przybył do Brześcia nowy dowódca Okręgu Korpusu, gen. bryg. Franciszek Kleeberg. Na dworcu witały go pododdziały wszystkich jednostek wojskowych garnizonu oraz kompania przysposobienia wojskowego. Stałem, jak zwykle, na prawym skrzydle i prezentując broń przed generałem dziwiłem się, że wygląda tak mizernie. Na jego pozdrowienie odkrzyknęliśmy dziarsko "Czołem, panie generale!" i z przyjemnością ujrzeliśmy nikły cień uśmiechu zadowolenia na jego twarzy.

Gen. Kleeberg dekoruje zwycięzców zawodów hippicznych 1938 r.
   Nadszedł Sylwester 1938 roku. Po raz pierwszy miałem go spędzać samodzielnie, poza domem. Och, nie była to żadna szampańska zabawa w mieszanym towarzystwie! Na to nasi rodzice na pewno by się nie zgodzili. W każdym razie nie mogło być mowy o zabawie bez nadzoru osób dorosłych. Po prostu zmówiliśmy się w kilku, iż przyjdziemy do Janusza Mondalskiego, którego matka miała spędzić wieczór na balu w Urzędzie Wojewódzkim. Namówiłem Henia Klebeko, przyszli też Jurek Maj i jeszcze ktoś - nie pamiętam. "Każdy przyniósł coś w kieszenie, żeby było do zjedzenia...". W domu pozostały jeszcze słodkie przysmaki - ze składką nie mieliśmy kłopotu. Ktoś, chyba Heniek, zorganizował nawet butelkę wina, więc gdy około dziesiątej sprowadziliśmy miejscowego żydowskiego fotografa, mogliśmy pozować z prawdziwymi, napełnionymi kieliszkami. Radio grało, nastrój panował i uroczysty i wesoły. Życzyliśmy sobie dobrego, przyjemnego Roku, spełnienia marzeń, przejścia do klasy maturalnej. Nawet największy fantasta nie mógłby przewidzieć, jaki będzie następny Sylwester...
   Karnawał 1939 roku był pechowy. 10 lutego zmarł papież Pius XI i w tym dniu ogłoszono w Polsce oficjalną żałobę, co oznaczało odwołanie wszelkich publicznych zabaw. Musieliśmy założyć na ramię czarne opaski; zdjęliśmy je dopiero po wyborze nowego papieża, Piusa XII (2 marca). Do zakończenia karnawału pozostało zaledwie pięć dni. Kraj rzucił się w wir zabaw ze zdwojonym zapałem. W sobotę 4 marca otrzymałem od Mirki Wardzińskiej zaproszenie na zabawę do Terespola. Nie mając nic lepszego do roboty, gdyż moi koledzy wyruszyli każdy swoją ścieżką, postanowiłem udać się do tego miasteczka, którego wtedy nie znałem.  Żeby było bardziej oryginalnie, a także ze względów oszczędnościowych, pomaszerowałem pieszo, siedem kilometrów szosą wokół Twierdzy. Dziś tą drogą jadą turyści z Warszawy do Moskwy. Na szczęście mróz nie ściskał zbyt mocno, śniegu też wiele nie napadało. Miejsce zabawy odnalazłem łatwo - kręciło się tam sporo młodzieży. Spotkałem Mirkę, Mietka Lorenca i innych terespolskich kolegów. Zaczęły się tańce przy orkiestrze, którą stanowili: jeden skrzypek i jeden harmonista. Repertuar mieli niezbyt urozmaicony, właściwie grali w kółko jedną melodię, modne wówczas tango "Lolita", fałszując przy tym co niemiara. Ale młodzież nie jest wybredna, zwłaszcza w małym miasteczku, żyjącym w cieniu brzeskiej metropolii. W przerwie zabawy miejscowy zespół harcerski odtańczył na ludowo "zasiali górale żyto." Jedna z harcerek szczególnie wpadła mi w oko - szczupła blondynka z warkoczami, o delikatnej buzi i zgrabnych ruchach. Wpatrywałem się w nią tak długo, aż zwróciłem na siebie jej uwagę. Po zakończeniu przedstawienia Mirka zapoznała nas ze sobą. Moja nowa flama nazywała się Lilka Czapska, miała 15 lat i uczęszczała do gimnazjum krawieckiego w Brześciu. Jej rodzice prowadzili małą knajpkę w Terespolu. Tańczyliśmy potem, rzucając sobie długie, nieśmiałe spojrzenia. Mówiliśmy mało, przeżywając bez zbędnych słów rodzące się uczucie.



   Od tego dnia miałem nowy temat do marzeń. Nawiązaniu bliższego kontaktu stała na przeszkodzie odległość - no i nasz młody wiek. Trudno było się spotykać, gdyż wieczorami panienka nie miała okazji przyjeżdżać do Brześcia. Zresztą przyznaję, że wykazywałem w tym wszystkim znaczną nieporadność. Można było przecież wykorzystywać na spotkania niedziele. Nie przejawiałem jednak większej inicjatywy i właściwie tylko raz byliśmy na randce, spacerując poważnie w parku i ulicami miasta, między jednym pociągiem a drugim. Raz, chcąc się z nią umówić, napisałem list na adres szkoły, sądząc w swej naiwności, iż taka korespondencja to przecież nic złego. Nie doceniłem jednak dyscypliny, w jakiej trzymano adeptki kunsztu krawieckiego. Dyrektorka otworzyła list, po czym zrobiła adresatce awanturę, jakby dziewczyna została przyłapana co najmniej na tańczeniu kankana w pryncypalnej brzeskiej kawiarni. Oczywiście, nie przyszło mi do głowy, że powinienem jej te przykrości wynagrodzić zaproszeniem na ciastka. Stanowczo nie dorosłem jeszcze wówczas do spacerów z dziewczynami.
   Wzdychałem więc do mej bogdanki, a nie potrafiąc inaczej dać upust uczuciom, zgodnie z tradycją całych pokoleń sztubaków, pisałem na jej cześć wiersze... po łacinie - było łatwiej, gdyż nie trzeba było rymować!
Nigdy się o tym zresztą nie dowiedziała. Nie jestem pewien, czy wierszyki te znalazłyby w jej oczach uznanie, była bowiem osóbką raczej trzeźwo patrzącą na świat. Z tego też zapewne powodu w 1946 roku delikatnie, ale stanowczo, odrzuciła oświadczyny skromnego porucznika LWP, bez majątku i sławy... co chyba wyszło na dobre dla obojga.

Lilka Czapska
   Warto podkreślić, że w tym czasie bynajmniej nie przerwałem westchnień do mej pierwszej miłości - Eli Romanowskiej i kochałem się w obydwu, sprawiedliwie dzieląc uczucia, albowiem serce miałem pojemne i wszystkie sympatie mieściły się w nim swobodnie i bez konfliktów.
   7 marca - "ostatki". W sali "Świt" odbyła się zabawa szkolna naszego gimnazjum i liceum. Poszedłem tam, ale myślami byłem w Terespolu... Nie czułem się dobrze również z tego powodu, iż spodnie miałem już niebezpiecznie przetarte i bałem się okropnej kompromitacji - gdyby na zadku wyjrzały białe kalesony... To też w przerwach między tańcami spacerowałem po sali trzymając ręce założone do tyłu - na wszelki wypadek. Po raz pierwszy tańczono wówczas modny taniec"lambeth-walk". Był on trochę udziwniony - jedna z figur polegała na okręcaniu się wkoło ze wzniesionym do góry palcem. Pary chodziły trochę jak w polonezie. O północy wniesiono na wielkiej tyczce tekturowego śledzia, symbolizującego nadchodzący post - i zabawa się skończyła.

   W marcu czarne chmury dziejowe zebrały się nagle w zenicie. Pewnego dnia wieczorem wszyscy junacy z przysposobienia wojskowego otrzymali wezwanie do stawienia się w sali "Świt", gdzie powiadomiono nas, że będziemy pomagać w próbnej mobilizacji. Ja i kilku kolegów zostaliśmy przydzieleni do posterunku informacyjnego, który usytuowano na skrzyżowaniu dróg za lotniskiem, na peryferiach przedmieścia Grajewskiego. Tam pełniłem dyżury po cztery godziny dziennie. Był to prawdziwy wygwizdów - brakowało nawet drzewa, aby się schować przed dokuczliwym wiatrem i deszczem. Prawdziwą udrękę stanowił dyżur nocny. Zresztą ani w dzień ani w nocy nikt nie oczekiwał ode mnie pomocy. Choć bowiem moim zadaniem było kierowanie pieszych i furmanek do punktu mobilizacyjnego, to na ogół nikt takich wskazówek nie potrzebował i chyba tylko raz lub dwa miałem okazję spełnić swoją funkcję. Poza tym nudziłem się i marzłem. Czemu nie postawiono nam chociażby zwykłej budki wartowniczej? Cóż, pewnie władze obawiały się, że po odwołaniu ostatniego dyżuru okoliczna ludność natychmiast ukradnie budkę, jako że w tych okolicach szczególnie ochoczo naruszano siódme przykazanie a również wszystkie inne.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz