sobota, 31 października 2015




(38) Ucieczka i powrót

   Z rozmów w pociągu, a potem z kolegami z mojej zmiany, wyłaniał się obraz zniszczeń i strat. Zbombardowana została północna część śródmieścia między terenami dworca kolejowego i ul. 3 Maja. Rejon ten był już w tym czasie zatłoczony mnóstwem samochodów i wozów konnych, uciekinierzy z zachodnich dzielnic Polski biwakowali w parkach i na skwerach. Tam było najwięcej ofiar. Kilka bomb rozerwało się w rowach pełniących rolę schronów przeciwlotniczych, wykopanych na bulwarze Mickiewicza. Zginęły dziesiątki osób. Zniszczenia były na ul. Steckiewicza, Sadowej, Dąbrowskiego, Zygmuntowskiej, 3 Maja. Ktoś przyniósł wiadomość, że ciężko ranna została matka mojego kolegi, Henia Klebeko. Panował nastrój przygnębienia i zgrozy. Całą noc tliły się w mieście pożary: przez most na Bugu wjeżdżał do Twierdzy niekończący się sznur wozów konnych i samochodów, szły pieszo tłumy żołnierzy. Zdawało się, iż nieprzyjaciel jest tuż.
   W ciągu niedzieli krążyły nad miastem samoloty, atakowane przez artylerię, ale nie zrzucały bomb. Na ul. Jagiellońskiej znalazłem natomiast ulotkę wzywającą żołnierzy do zaprzestania walki. "Wasz rząd uciekł za granicę, armia rozbita, w ogóle nie ma już żadnego wojska polskiego!" Ze złością darłem ten haniebny świstek papieru, ale jego treść dopełniła miary rozpaczy. Zrezygnowany położyłem się na ławce w ogródku, śledząc ruchy samolotu, który bezkarnie i lekceważąco powoli przelatywał na wschód. Wojna ukazała niestety naszą bezsilność wobec wroga.
   W poniedziałek rano ojciec wrócił szybko z biura. Urzędy zostały zlikwidowane, zalecono ewakuację na wschód, na własną rękę. Pracownikom wypłacono trzymiesięczne pobory, po czym wszyscy wyżsi urzędnicy natychmiast wyjechali z Brześcia. Nakaz ewakuacji otrzymała też policja, straż pożarna i kolej. Przez cały dzień gorączkowo rozważaliśmy, co robić. Fakt rychłego nadejścia Niemców nie budził już wątpliwości. Staliśmy przed perspektywą walki o miasto i Twierdzę, nowych bombardowań i dalszego rozlewu krwi. Rodzice bali się o mnie. Wreszcie zapadła decyzja: nazajutrz rano wychodzimy z miasta w kierunku na Kowel. Będziemy się starali wsiąść do jakiegoś pociągu, gdyż niektóre z nich jeszcze kursowały w tym kierunku, a następnie przedostać się do Rybałówki, gdzie można będzie nawiązać kontakt z rodziną matki w Siedlisku.
   Rano wyszliśmy z walizkami we czwórkę, bo i pani Karolakowa postanowiła wyruszyć z nami. Gdy przechodziliśmy przez most na Muchawcu, znów zaczął się nalot. Pobiegliśmy w kierunku toru kolejowego i ścieżkami przez lasy mozolnie wędrowaliśmy na południo-wschód, do najbliższej stacji Kamienna. Nastał ciepły dzień, byliśmy spoceni w płaszczach i z bagażami. W drodze nasza znajoma  nagle zrezygnowała z dalszej wędrówki i postanowiła wrócić do miasta. Żal jej się zrobiło ubogiego mienia, pozostawionego na pastwę losu. Pożegnaliśmy ją więc i ruszyliśmy dalej. Pod wieczór dotarliśmy do Kamiennej, pół żywi ze zmęczenia. Stacja była pełna ludzi, mających - jak my - nadzieję na dalszą jazdę pociągiem. Posłałem sobie płaszcz na betonowej posadzce i zacząłem drzemać. Około północy zerwał nas gwizd parowozu - jakiś pociąg nadjechał od strony Brześcia. To skład towarowy, przeważnie odkryte lory. Wdrapaliśmy się na platformę pełną żelaznych rur. Pociąg ruszył a nam z każdym obrotem kół wydawało się, że jesteśmy coraz bezpieczniejsi. Z pewnością nie była to podróż bardzo wygodna; skąd rodzice, słabi przecież i nieprzyzwyczajeni do takiej mordęgi, brali siły? Strach i przerażenie pozwalają widocznie zapomnieć o nieludzkim zmęczeniu, gdy wierzy się jeszcze w ocalenie.
 ---------------------------------------------------------

"2 września wyższe władze wojskowe opuściły Brześć. Wszystkim młodym ludziom w wieku poborowym polecono wycofać się na wschód. Tymczasem niemieckie zagony przecięły już drogę na Baranowicze i Pińsk, zamierzając okrążyć Brześć od wschodu. Pan Zygmunt ruszył więc w kierunku Kowla. - Droga była zapchana kolumnami uchodźców - wspomina Zygmunt Kwiek. - Co jakiś czas nad drogą pojawiały się niemieckie myśliwce. Ich piloci znajdowali upiorną zabawę w strzelaniu do cywilów z broni pokładowej. Widziałem nawet atak na stado pasących się krów. Jazda szosą stała się niebezpieczna, dlatego uchodźcy w dzień kryli się w lasach a na trakt wychodzili nocą. Po dotarciu do Kowla usłyszeli, że mają ruszać dalej na Łuck. Po drodze zaatakował ich samolot. Cudem uniknęli śmierci, chowając się w przydrożnym rowie. Uradzili, że muszą schować się w lesie. Ale do lasu nie dotarli, bo panu Zygmuntowi pękła dętka w rowerze. - Ta dętka uratowała nam życie - pisze Zygmunt Kwiek. - Nie mieliśmy szans na dojście do lasu, więc schowaliśmy się w zagajniku. Z tego właśnie zagajnika oglądali później bombardowanie lasu. Kilka godzin później, kiedy przejeżdżali przez tamtą okolicę, zobaczyli makabryczny widok. Na drzewach wisiały szczątki ludzkie i zwierzęce a części rozbitych wozów rozrzucone były w promieniu kilkuset metrów. Okazało się, że w lesie schroniła się część polskiej jednostki wojskowej a bomby spadły na jej tabory."
"Z tych lat gniewnych", Wspomnienia Zbigniewa Kwieka
http://www.gs24.pl/artykuly-archiwalne/art/5356196,historia-zygmunt-kwiek-byl-w-1939-roku-swiadkiem-hitlerowskosowieckiej-defilady-w-brzesciu-po-wojnie-kazano-mu-milczec,id,t.html?cookie=1

---------------------------------------------------------
   Do Kowla dojechaliśmy wczesnym rankiem. I tu pozostawały widoczne ślady bombardowań. Wyszliśmy szybko w kierunku wschodnim, byle dalej od dworca. Na przedmieściu - o dziwo! - funkcjonował otwarty sklep spożywczy. Właściciel bez trudności sprzedał nam jakieś pieczywo i kilka tabliczek czekolady. Poszliśmy dalej piaszczystą, polną drogą w kierunku stacji Steble. Już po godzinie pojawiły się pojedyncze niemieckie samoloty, lecąc nisko i ostrzeliwując drogę, pola i wsie. Nurkowaliśmy co chwila w krzaki, przez co marsz bardzo się wydłużał. Dopiero późnym popołudniem dotarliśmy wreszcie na miejsce -  małą, cichą stacyjkę, bardzo czystą i ładnie ukwieconą. Panował tu spokój, zebrała się mała grupka podróżnych a zawiadowca, grzeczny i uśmiechnięty, zapowiedział za kilka godzin pociąg towarowy do Sarn. Rzeczywiście, o zmierzchu nadjechał. Już bez żadnych komplikacji zawiózł nas do Rafałówki, gdzie wysiedliśmy w nocy na znajomy peron. Zamieszkaliśmy w żydowskim zajeździe. Byliśmy śmiertelnie zmęczeni, mimo to matka chciała usiąść na ganku i nasłuchiwać, czy nie jadą niemieckie czołgi. Jej nastrój stanowił miarę przerażenia, w jakim żyliśmy od kilku dni. Wyperswadowaliśmy jednak jej, że to nie ma sensu - po tych bezdrożach Niemcy nie są w stanie tak szybko tu dotrzeć. Następnego dnia ojciec zatelegrafował do Huty Stepańskiej i wkrótce przybył furmanką wuj Edward, aby zabrać nas do Siedliska. Po kilku kolejnych godzinach jazdy wpadliśmy w objęcia rodziny. W Siedlisku, jak i w całej okolicy, panowała cisza i spokój niemal "przedwojenny". Samoloty wroga tu nie docierały, nie kwaterowały też żadne jednostki wojska polskiego. Po obiedzie rozłożyliśmy się na kocach i leżakach w sadzie. Jedząc świeże owoce, słuchaliśmy nowin, których tu nie brakło, gdyż dziadkowie w Hucie mieli radio a wiadomości dochodziły również innymi drogami: z poczty, z posterunku policji. Tak więc wiadomo było, że Warszawa oblężona, walki toczą się pod Lwowem i broni się Twierdza brzeska. 
   W sobotę pojechaliśmy do dziadków, a w niedzielę przybyli również Bielawscy z Omelanki. I tu, około 10 rano uderzył w nas grom najsilniejszy od siedemnastu dni. Usłyszeliśmy w radio przemówienie Mołotowa z Moskwy. Wojska sowieckie wkraczają na wschodnie tereny Polski! Odczuliśmy w jednej chwili, jakby zamykało się nad nami wieko trumny. Jeszcze krążyły sprzeczne pogłoski: ktoś przyniósł wiadomość, że Sowieci idą na pomoc, przeciw Niemcom... Audycje radia moskiewskiego rozwiały jednakże te złudzenia. Powtarzano w nich z naciskiem, iż wojska sowieckie idą "wyzwalać" tereny zachodniej Białorusi i Ukrainy, nawoływano do likwidacji polskiej administracji. Już wieczorem w Hucie znikła policja i inne władze. Miejscowy sklepik wyprzedał resztki towarów, m. in. cały zapas wódki, którą wszyscy dorośli krewniacy wypili pospołu, z rozpaczy. Ojciec zwrócił mi uwagę, bym pozdejmował z klapy marynarki wszystkie odznaki: sportową, strzelecką i PW ostrzegając, że "bolszewicy zdejmą mi je ze skórą." Nie usłuchałem jednak; było mi wszystko jedno. Nie chciałem się pozbywać tych ostatnich, symbolicznych śladów, wiążących mnie z rozpadającą się ojczyzną. Nie chciałem wierzyć, że to koniec.

   Pomimo apokaliptycznych przepowiedni, głoszonych przez co bardziej nerwowe osoby, następne dni nie przyniosły żadnych groźnych wydarzeń. Do tego zapadłego kąta, w jakim się znaleźliśmy, nie dotarły żadne sowieckie oddziały; kilkakrotnie tylko przelatywały w pobliżu eskadry srebrzystych samolotów z czerwonymi gwiazdami. W Hucie zorganizowano posterunek milicji ukraińskiej, na którym zdałem trzy nasze maski przeciwgazowe, nieużyteczne, niepotrzebnie aż tutaj przywleczone przedmioty. Otrzymałem nagryzmolone z wielkim wysiłkiem pokwitowanie. Zamieszkaliśmy u dziadków. Nie mając nic lepszego do roboty, znalazłem gdzieś podręcznik do nauki języka angielskiego i codziennie wkuwałem przez kilka godzin. Przydało mi się to siedem lat później!
   Na terenach na wschód od Bogu sytuacja ulegała stabilizacji. Rozeszła się pogłoska o rychłym otwarciu szkół. Bardzo mnie to poruszyło. Dopiero bowiem w tych dramatycznych tygodniach, gdy dawna szkolna beztroska skończyła się bezpowrotnie, odczułem brak szkoły a nawet jej nieco kostycznej, surowej atmosfery. Czułem się wytrącony z normalnego trybu życia, pozbawiony swego miejsca w uporządkowanym świecie i przez to narażony na niebezpieczeństwa niewiadomego losu. Perspektywa powrotu do szkoły stwarzała złudzenie powrotu normalnego porządku.
   Gdy tylko uruchomiono ponownie komunikację kolejową, ojciec pojechał do Brześcia. Po kilku dniach otrzymaliśmy od niego list, że mieszkanie znalazł w porządku, tylko zginęło radio i mój rower, zabrane prawdopodobnie przez Niemców. Odwiedzili też ojca moi koledzy, między innymi "Henio - sierota". Dopiero wtedy dowiedzieliśmy się, że pani Klebekowa zmarła tragicznie z powodu ran. Ojciec powiadomił nas też, iż koledzy zapisali mnie do otwierającej się wkrótce szkoły średniej - odpowiednika dotychczasowego liceum. Nie było po co dłużej zwlekać i jednego z pierwszych dni października wuj odwiózł nas z powrotem na stację w Rafałówce. Tu dopiero pierwszy raz zobaczyłem sowieckich żołnierzy, czerwone flagi i transparenty. Z trudem sylabizowałem wypisane hasła. Na jednym widniał napis: "Da zdrastwujet rabocze-krestjanskaja krasnaja armia!" Słowo "krestjanskaja" skojarzyło mi się z "chrześcijańską" i na długo zabiło ćwieka w głowę.

Propagandowy plakat sowiecki 1939 r.

Inny sowiecki plakat z 1939 r., tym razem zamiast miłości - nienawiść.
Angielska karykatura jako komentarz do działań Stalina i Hitlera

   Podróż pamiętam jako uciążliwą. Nie mogliśmy jechać krótszą drogą, gdyż między Kowlem i Brześciem zniszczono mosty. Jechaliśmy więc przez Sarny i Łuniniec - dwie przesiadki i cała noc spędzona na stacji w tym ostatnim, wśród ogromnych tłumów, tak jak my wędrujących z miejsca na miejsce koczowników. Do Brześcia dotarliśmy dopiero późnym rankiem. Ze wzruszeniem powitałem tak bardzo znajomy widok dworca. Ale tuż po wyjściu na ulicę rzuciły mi się w oczy wielkie zniszczenia: leje po bombach, gruzy, nieład i brud w zadbanym dotychczas mieście. Leje znajdowały się również wokół naszej kamienicy, która cudem ocalała. W mieszkaniu panował już jednak porządek i ... niespodzianka: zastaliśmy dwie rodziny uciekinierów z Warszawy, które ojciec przygarnął z dobrego serca, bo koczowały gdzieś na stacji w opłakanych warunkach. Zrobiło się ciasno, gdyż razem było nas dziewięć osób, w tym wiecznie kwilące niemowlę. Spaliśmy pokotem na podłodze, lada jakie posiłki spożywaliśmy kolejno. Trudno było poruszać się wśród festonów schnących pieluszek. Toteż większą część dnia spędzałem poza domem. Odwiedziłem wszystkich kolegów, którzy powitali mnie z entuzjazmem. Okazało się, iż przebywali w mieście w czasie krótkotrwałej okupacji niemieckiej. Opowiadali o trzydniowej obronie Twierdzy, dzielnie odpierającej ataki przeważających sił wroga oraz o sowiecko - niemieckiej defiladzie, jaka miała miejsce 22 września.



----------------------------------------------------------

22 września doszło w Brześciu do sytuacji bez precedensu. Tu dwóch okupantów podało sobie rękę nad trupem Polski, oficjalnie pieczętując jej czwarty rozbiór. Symbolem tego była wspólna defilada Niemców i Rosjan. Wśród obserwatorów był także Zygmunt Kwiek. Dlatego później tak trudno było mu uwierzyć w bezinteresowną walkę Armii Czerwonej o naszą wolność. - Defiladę zorganizowano na ulicy Unii Lubelskiej przed budynkiem, w którym jeszcze kilka dni wcześniej mieściły się władze województwa poleskiego - pisze. Przed wejściem ustawiono trybunę, na której stali dowódcy wojsk niemieckich i sowieckich, z generałem Heinzem Guderianem i kombrygiem Siemionem Kriwoszeinem na czele. Niemcy prezentowali się olśniewająco. W pełnej gali, z wypucowanymi butami i błyszczącymi medalami. Rosjanie wyglądali przy nich jak ubodzy krewni. Bluzy od mundurów wisiały na nich jak worki po kartoflach. Nie mieli naramienników z dystynkcjami. Przed trybuną jechały niemieckie czołgi, broń przeciwpancerna, wozy z piechotą. Przejechał nawet zmotoryzowany szpital polowy! Na koniec, na niskim pułapie, przeleciały myśliwce i bombowce. - Rosjanie zaprezentowali się dużo skromniej - wspomina Zygmunt Kwiek. - Przejechały tylko cztery czołgi oraz kilka samochodów z żołnierzami. Czołgów miało być więcej, ale zepsuły się w drodze do Brześcia. Stało ich tam aż siedemnaście! Autor wspomnień widział na samochodach zapasy benzyny przewożone w drewnianych beczkach. Z okazji defilady Niemcy wypuścili na wolność obrońców twierdzy brzeskiej. Wszyscy zostali szybko aresztowani przez Rosjan. W Brześciu do niewoli dostało się wtedy prawie dwa i pół tysiąca polskich oficerów i podoficerów oraz 34 tysiące szeregowców.
"Z tych lat gniewnych", Wspomnienia Zbigniewa Kwieka
Czytaj więcej: http://www.gs24.pl/artykuly-archiwalne/art/5356196,historia-zygmunt-kwiek-byl-w-1939-roku-swiadkiem-hitlerowskosowieckiej-defilady-w-brzesciu-po-wojnie-kazano-mu-milczec,id,t.html?cookie=1

--------------------------------------------------------
   W mieście rzucało się w oczy mnóstwo obcych twarzy i mundurów oraz wielkie ilości samochodów ciężarowych, niespotykanych przed wojną. W powietrzu czułem swąd spalin, do których nie byłem przyzwyczajony. To wszystko sprawiło, że znajome kąty wydały mi się obce i nieprzytulne. Czułem się, jak w innym, nieprzyjaznym kraju, znikło towarzyszące stale dawniej poczucie swobody i bezpieczeństwa. Nie byłem już "u siebie." Zrozumiałem, że bezpowrotnie zamknął się dotychczasowy rozdział mego życia, że nadchodzi czas trudnych zmagań z losem a przyszłość wygląda niejasno i niepewnie.

KONIEC TOMU II
CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz