środa, 9 grudnia 2015




(42) Paragraf 11


   10 maja 1940 roku rozeszła się błyskawicznie wiadomość o zaatakowaniu przez Niemców Belgii, Holandii i Francji. Wydarzenie zelektryzowało nas. Gorączkowo czekaliśmy na każdy komunikat, dziwiliśmy się, że przybysze z ZSRR tak spokojnie chodzą po ulicach miasta, którego to ożywienie na dalekim, zachodnim froncie również dotyczyło. Jednak już po kilku dniach przeżywaliśmy nowe rozczarowania, tym gorsze, że chodziło o ostatnią, jak się zdawało, siłę w Europie, zdolną pokonać Niemcy (wówczas w Polsce żywa jeszcze była pamięć o zmaganiach nad Marną i pod Verdun). W komunikatach prasowych i radiowych zaczęły się pojawiać coraz liczniej nazwy zdobywanych przez agresora miast północnej Francji. Któregoś dnia, po nowej porcji wiadomości przyniesionych przeze mnie z miasta, pani Piotrowiczowa wykrzyknęła z przerażeniem: "Saint - Quentin zajęte? Przecież tam właśnie mieszkaliśmy!" - i patrzyła na nas z osłupieniem, jakby fakt zamieszkiwania przez nią w tym mieście przed wojną uniemożliwiał Niemcom zajęcie go. 
   Jeszcze łudziliśmy się, iż podobnie jak w roku 1914, ofensywa hitlerowska zostanie gdzieś nad Marną zatrzymana a następnie odrzucona i alianci przejdą do przeciwnatarcia. Historia jednak rzadko się powtarza. We Francji, podobnie jak w Polsce, nie doceniono motoryzacji, broni pancernej, lotnictwa. A przy tym Francuzi nie mieli jakoś animuszu do tej swojej "drol de guerre." Cofali się w bezładzie, ponosili klęskę za klęską. A my, w dalekim Brześciu, po raz pierwszy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że chmury wojenne zasłoniły horyzont na znacznie, znacznie dłużej, niż przypuszczali najwięksi pesymiści.
   Od wiosny ruszyła akcja tzw. "paszportyzacji", czyli wydawania miejscowym sowieckich dowodów osobistych. Stanowiło to dla władz okazję do dokonania selekcji obywateli na bardziej i mniej lojalnych. Wnioski o "obliczu moralno-politycznym" nieznanych sobie ludzi wyciągano w oparciu o informacje dostarczane przez szpiclów i donosicieli - sąsiadów, a także po przestudiowaniu różnych dokumentów. Rozpatrując sprawę mojego ojca, nie uwzględniono chyba jego 18-letniej pracy w charakterze skromnego urzędnika, natomiast uczepiono się krótkiego okresu służby w Wojsku Polskim w latach 1920-21. Na ten czas przypadała, jak wiadomo, wyprawa Piłsudskiego na Kijów i wojna polsko-bolszewicka. Ojciec nie brał udziału w tej kampanii - pełnił służbę na granicy niemieckiej w Praszce koło Wielunia - mimo to uznano ten fakt za najbardziej znamienny w całym jego dotychczasowym życiu i w dowodzie, w rubryce "zawód" wpisano: "bywszij podporuchik polskoj armii". Nie trzeba udowadniać, iż z taką rekomendacją ojciec nie mógłby znaleźć żadnej pracy, poza najcięższą fizyczną. Matka otrzymała podobną laurkę od władz bezpieczeństwa: "na iżdiwienii bywszego podporuchika polskoj armii". W ten sposób dwoje ludzi, ubogich i steranych życiem, którzy niczym nie zawinili sowieckiej władzy, skazano na powolną śmierć w nędzy. Mogliśmy zresztą dziękować losowi, że nie wywieziono nas na Syberię, gdzie głód i zimno zabijały nawet silnych. Dzięki temu rodzice przeżyli wojnę.
   Mnie wpisano do dowodu: "na iżdiwienii służaszczego", czyli "na utrzymaniu pracującego". Brak logiki, czy jakaś perfidia? Nie miało to w danej chwili znaczenia, gdyż wszyscy troje otrzymaliśmy nakaz opuszczenia miasta i osiedlenia się w odległości co najmniej 100 km od granicy. Był to słynny "paragraf 11" zarządzenia o bezpieczeństwie wewnętrznym. Dotyczył on osób niepewnych politycznie, ale nie na tyle niebezpiecznych, by je przymusowo kierować do najdzikszych okolic, skąd na ogół nie było powrotu.
------------------------------------------------------------------
Wedle Instytutu Pamięci Narodowej:
 "Konsekwencją procedury aneksyjnej była konieczność uregulowania statusu obywatelskiego mieszkańców przyłączanych ziem. 29 listopada 1939 r. Prezydium RN ZSRS przyjęło dekret, w którego myśl obywatele polscy zamieszkujący „zachodnie obwody Ukrainy i Białorusi” automatycznie stawali się obywatelami ZSRS. Natomiast przebywający na tych ziemiach bieżeńcy [22] musieli się ubiegać o obywatelstwo w specjalnym trybie. Oznaczało to wprowadzenie obowiązku paszportowego dla wszystkich mieszkańców pasa nadgranicznego – wszystkich miast, osiedli robotniczych i miejscowości będących siedzibami MTS (maszynno-traktornaja stancyja – stacja maszynowo-traktorowa). Według Albina Głowackiego: „Przymus ubiegania się o paszport okazał się zakamuflowaną akcją represyjną. Umożliwił niemal powszechne »sprawdzenie« obywateli. Oznaczał bezpośredni kontakt z nową władzą, która (poprzez przesłuchania, dochodzenia, studiowanie bardzo szczegółowego kwestionariusza osobowego) starała się zebrać możliwie dużo i dokładnych informacji – o przebiegu pracy zawodowej, o politycznej postawie i poglądach petenta (i rodziny) oraz jego stosunku do ZSRS. Równocześnie różnymi metodami próbowano zacierać polskość [...]. Oporni narażali się na represje” [23]. Narzucenie sowieckiego obywatelstwa mieszkańcom okupowanych ziem dla młodych mężczyzn oznaczało przymus odbycia służby wojskowej w szeregach Armii Czerwonej. Trafiło tam ponad 210 tys. obywateli II RP urodzonych pomiędzy 1917 a 1919r".
 Rafał Wnuk, IPN Lublin
http://ipn.gov.pl/kalendarium-historyczne/oddzialy-armii-czerwonej-w-oczekiwaniu-na-rozpoczecie-defilady-w-bialymstoku,-wr
---------------------------------------------------------------
   Z przygotowaniami do wyjazdu nie mieliśmy wiele zachodu. Jeszcze przed przeniesieniem się do Piotrowiczów nasze mienie skurczyło się do kilku walizek i węzełka z pościelą. Niektóre drobiazgi oddaliśmy na przechowanie do znajomych. Ja oddałem mój gimnazjalny słownik łaciński; dzięki temu w niepojęty sposób przetrwał wojnę i dziś nie tylko stoi w mym regale wśród innych książek, ale i służy nadal!  Oprócz kilku fotografii i dokumentów jest to jedyna materialna więź, jaka łączy mnie z moją dawną szkołą i z okresem przedwojennym...
   Rodzice postanowili wyjechać starym szlakiem, do Rafałówki. Pani Piotrowiczowa - już nie pamiętam, z własnej woli czy również na podstawie paragrafu 11 - wyjechała razem z nami, likwidując mieszkanie. Tak więc w drugiej połowie maja, żegnani na dworcu przez panią Smolińską i Wikę, z którą rozstanie przeżywałem boleśnie, wsiedliśmy do pociągu relacji Brześć - Kijów, aby po kilku godzinach wyładować skromne bagaże na cichej stacyjce w Rafałówce.
 
Dworzec w Rafałówce, stan obecny (http://www.panoramio.com/photo/61754092)
   Ojciec wynajął izbę u chłopa w chałupie po drugiej stronie torów. Był tam stół i ławki, więc posiłki mogliśmy spożywać w pozycji normalnej. Natomiast brakowało łóżek. Spaliśmy więc pokotem na rozścielonej pod ścianą słomie. Tak zaczął się kilkutygodniowy okres "wegetacji przy stacji". Zaraz po przyjeździe matka napisała do ciotki Janki, do Siedliska. W kilka dni potem przyjechał wuj Bielawski. Okazało się, że Mąkiewiczów już od kilku miesięcy nie ma w Siedlisku: wuj Edward został aresztowany a ciotkę Jankę z dziećmi jeszcze zimą wywieziono na Syberię. Oczywiście, całe ich mienie zostało "zarekwirowane", czyli rozgrabione. Kierownik urzędu pocztowego w Hucie Stepańskiej, ten sam, co przed wojną, przekazał nasz list krewnym w Omelance. Wuj Jan namawiał rodziców, aby się przenieśli do Omelanki, przebywali tam już u Bielawskich dziadkowie Ancutowie, gdyż dziadek przestał otrzymywać emeryturę i nie mieli środków do życia. Rodzice jednak postanowili pozostać w Rafałówce. Czego się spodziewali? Być może ojciec miał nadzieję znaleźć jakąś pracę. Z pewnością też nitka toru kolejowego, łącząca ten zapadły kąt z resztą świata, przyciągała z magiczną siłą. Oderwanie się od niej oznaczało zapewne, w przekonaniu rodziców, ostateczne załamanie nadziei na powrót do miasta i odtworzenie jakiejś samodzielnej egzystencji. Wiadomo było, że wyjazd na wieś oznaczał całkowite uzależnienie od krewnych. Chcieli tego, póki się da, uniknąć.
   Pani Piotrowiczowa przebywała z nami krótko. Na drugi albo trzeci dzień po przyjeździe rozeszła się wieść, jakoby we Włodzimierzu Wołyńskim urzęduje komisja niemiecka, wydająca zezwolenia na wyjazd za Bug (taka komisja urzędowała zimą w Brześciu; wiele osób wówczas, w tym również liczni znajomi, wyjechało do "Generalnej Guberni"). Bez namysłu spakowała swoje walizki i pierwszym pociągiem wyjechała do Kowla. Nie mieliśmy od niej wiadomości przez kilka tygodni. Pod koniec naszego pobytu w Rafałówce nadszedł wreszcie list, ale... z okolic Irkucka. Żadnej komisji we Włodzimierzu nie było, natomiast amatorów wyjazdu za Bug, którzy zjechali się tu z różnych stron, załadowano siłą do wagonów towarowych i powieziono ciupasem na Sybir. Wymieniliśmy jeszcze kilka listów. Nie wiem, co się z nią stało.
Typowa chałupa w Rafałówce z tamtych czasów. Stan obecny.
   Tak więc pechowa rodzina Piotrowiczów została rozdzielona i zawleczona w różne strony świata. Nie stanowiła wyjątku - jej los stał się udziałem bardzo wielu polskich rodzin.
   Po odjeździe sąsiadki i wuja zaczęliśmy pędzić żywot we trójkę "przy stacji". Pracy oczywiście nie mogliśmy znaleźć. Wkrótce zaczęły kończyć się resztki pieniędzy, przywiezionych z Brześcia. Poszedł na sprzedaż pierścionek zaręczynowy matki, do którego była bardzo przywiązana. Stanowił też jedyny wartościowy przedmiot, jaki posiadała.
   Ja w tym czasie wybrałem się do Równego. Nie pamiętam już celu tej podróży - odwiedzić ciotkę Stachę? Zbadać możliwości urządzenia się? Ciotkę zastałem na dawnym miejscu. Pracowała za nędzne grosze i żyła w ciągłym przestrachu. Nic dziwnego, z Równego wywożono na wschód jeszcze więcej Polaków niż z Brześcia. Wirpszowie już od dawna wegetowali gdzieś w kazachstańskim stepie, stryj Lucjan zaginął, dalsi krewni uciekali do innych miejscowości. Na jednej z ulic widziałem jeńców polskich, pracujących przy naprawie jezdni. Miasto stało się całkowicie ukraińsko-żydowskie, tylko te dwa języki słyszałem na ulicy. Obce postacie, obce napisy. O znalezieniu mieszkania i pracy nie było mowy. Wróciłem do Rafałówki częściowo pieszo, dla oszczędności.
   Tymczasem znów kończyły się pieniądze. Po kapitulacji Francji nikt nie liczył na prędki, zwycięski koniec wojny. Nie pozostało nic innego, jak przystosować się na szereg lat do nowych warunków, celem przetrwania. Mimo, że był dopiero czerwiec, należało już myśleć o zimowaniu. W Rafałówce nie mieliśmy szans przeżycia. Rodzice przyjęli więc w końcu propozycję Bielawskich i wkrótce wylądowaliśmy w Omelance, w objęciach ciotki, dziadków i Zbyszka. W małym pokoiku urządzono nam pryczę z siennikami, napchanymi słomą i odtąd rozpoczął się właściwy okres naszego wygnania.
Rzeczka Omelanka w Omelance, stan obecny (http://localityphoto.com/np/695858/luzki.html)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz