sobota, 12 grudnia 2015




(43) Życie na wsi (Wołyń 1940)


   Życie na wsi odległej i na uboczu położonej ma też swoje zalety w wojennym czasie, zwłaszcza, jeżeli nie przechodził przez nią front ani hordy zdobywców. Wypadki dziejowe nie zostawiły dotąd w Omelance żadnych właściwie śladów. Ubierano się i odżywiano, jak przed wojną; tylko samosiejka zajęła miejsce marchewki a samogon - wódki monopolowej. Szkoła pozostała polska, uczyła w niej, jak dawniej, ciotka Maria. Pozostał też ten sam rytm pracy rolnika. Zmienił się za to podział administracyjny: zamiast gminie Stydyń, Omelanka podlegała obecnie rejonowi Derażne a we wsi powstała rada (tzw. z ukraińska "silrada"), na której czele stał "hołowa", czyli sołtys, również nazwiskiem Bielawski. Na razie nie było jeszcze mowy o kołchozach. Wszyscy gospodarowali na swoich pólkach a ingerencja państwa ograniczała się do wyznaczania obowiązkowych dostaw. Powstała też tak zwana Spółdzielnia Spożywców (po ukraińsku: Silśke Spożywcze Towarystwo). Należeli do niego wszyscy mieszkańcy, płacąc składki, w zamian za co mieli prawo do nabywania atrakcyjnych towarów w spółdzielczym sklepiku. Towary takie bywały jednak rzadko i w niewielkich ilościach.
   U Bielawskich przebywaliśmy na prawach gości i sytuacja ta stawała się z czasem coraz bardziej niemiła, gdyż bardzo niewiele mieliśmy okazji do rewanżu. Stanowiła go właściwie moja praca w gospodarstwie wujostwa. Nikt mnie oczywiście nie zmuszał ani nie wzywał do roboty - sam rozumiałem jej potrzebę, aby złagodzić smak łaskawego chleba. Pracowałem więc wszędzie tam, gdzie mój brak kwalifikacji pozwalał na wykonywanie prostszych, ale niezbędnych czynności: koszenie i zbiór siana, zwózka zboża, omłoty, piłowanie i rąbanie drzewa, zbiór kapusty i innych warzyw, kopanie ziemniaków, czyszczenie ziarna, cięcie słomy na sieczkę itp. Ciotka nieraz napomykała, że są zadowoleni z mej pomocy, tym bardziej, że Zbyszek, rozpieszczony jedynak, wykręcał się od pracy, jak tylko umiał. Nic dziwnego - w dzieciństwie, w przeciwieństwie do innych dzieci, był oszczędzany. Później wujostwo wysłali go do gimnazjum w Krzemieńcu, gdzie zdążył przed wojną ukończyć dwie klasy. Zdarzało się więc, iż sam musiałem go namawiać do wykonania jakiejś pracy, przy której pomoc, jak wiedziałem, będzie wujowi potrzebna.

Zbyszek Bielawski 1938
   Z końcem lata jeszcze raz pojechałem do Równego, tym razem w celu starania się o pracę w charakterze nauczyciela wiejskiego. Liczyłem na to, że moje świadectwo ukończenia pierwszej klasy liceum zrobi na sowieckim inspektorze szkolnym piorunujące wrażenie. Wraz ze mną oczekiwał tłum młodzieży przybyłej ze wschodniej Ukrainy, świeżo po ukończeniu "peducziliszcza". Co chwilę ktoś wychodził z gabinetu inspektora, zgrzany z emocji, z nakazem wyjazdu i przydziałem pracy. Gdy przyszła moja kolej, inspektor - typowy Ukrainiec, wąsaty, w białej, wyszywanej kolorowo koszuli - obejrzał z niesmakiem moje świadectwo z godłem "bywszej jasnopanskiej Polszy", zapytał, czy nie mam innych dokumentów, a po mojej przeczącej odpowiedzi, napisał na podaniu: "w widu stwerdżenia nedoswity - widmowleno". Czułem się upokorzony. Patrzcie go, "nedoswity"! Wciąż jeszcze szprycowała nas megalomania, niezrozumiałe przeświadczenie o jakiejś kulturalnej wyższości nad hałastrą ze Wschodu, jako skutek wieloletniej propagandy. Zapewne "po tamtej stronie" było pod tym względem podobnie i każdorazowy styk odbywał się z dramatycznym zgrzytem. My dla nich byliśmy "lachami", oni dla nas - "sowietami", z całym bagażem uprzedzeń. Wróciłem do Omelanki (od Klewania przez Derażne na piechotę!) rozgoryczony. Nie pozostało mi nic innego, jak dorywcza pomoc wujowi przy gospodarstwie, przy tym niesłychanie ciężkim wysiłku mięśni, który dziś już przechodzi do legendy, a następne pokolenie będzie o nim słuchać, jak bajki o żelaznym wilku.
   Wuj Bielawski to typowy gospodarz wiejski, chłop od pokoleń, nieco "ogładzony" przy żonie - nauczycielce i z racji obracania się w towarzystwie wiejskiej inteligencji. Wyrażało się to w bardziej powściągliwym sposobie mówienia niż to przyjęto na wsi, bębnieniu kilku melodyjek na fortepianie i niekiedy czytaniu książki przed zaśnięciem. Pracował ciężko, jak każdy rolnik, od świtu do nocy. Miał około 10 hektarów, w tym kawałek lasu. Wszystkie prace na roli wykonywał przeważnie sam, tylko omłoty przeprowadzano kolektywnie, kolejno w różnych gospodarstwach. Poza tym w domu była zawsze - nawet w latach wojny - dziewczyna, która gotowała, karmiła drób i trzodę, doiła krowy i sprzątała. W tej sytuacji moja nawet niefachowa pomoc przydawała się.
   Wuj, przy całej swej gościnności, miał typową dla posiadacza wadę: jako gospodarz "na swoim", traktował mieszkańców miast z pewnym lekceważeniem, zwłaszcza tych, którzy skutkiem wydarzeń losowych tracili mienie i podstawę egzystencji. Ludzie w mieście, mawiał, mają wygody, "elektrykę", nie napracują się tak, jak rolnik - ale on za to jest panem u siebie i nawet w trudnych czasach kawałek chleba znajdzie dla rodziny i krewnych. To ostatnie odnosiło się oczywiście do nas. Matka nie mogła znieść takiego rubasznego okazywania wspaniałomyślności. Cóż jednak mogliśmy na to odpowiedzieć?
   Późną jesienią 1940 roku trafiła mi się wreszcie okazja podjęcia pracy zarobkowej. Zostało zwolnione stanowisko sprzedawcy w sklepie wspomnianej spółdzielni i posadę zaproponowano mnie. Kandydatów zapewne znalazłoby się więcej, ale zarząd spółdzielni wolał mieć w sklepie człowieka niezwiązanego z żadną tutejszą grupą, a przy tym dostatecznie "gramotnego". Wuj Bielawski namawiał mnie do przyjęcia tej propozycji, mimo iż tracił robotnika, ale w zimie dodatkowy pracownik w gospodarstwie nie był potrzebny, a ja, jako wtyczka w spółdzielni, mogłem być przydatny przy rozdzielaniu atrakcyjnych towarów.
   Sklep mieścił się w drewnianej budce o powierzchni nie większej, niż dziesięć metrów kwadratowych. Lada z wagą szalkową i kilka półek na ścianie stanowiły całe jego wyposażenie. Towar? Kilka lalek, wiele butelek "duchow" i "odikołonu", czyli perfum i wody kolońskiej, kilka pudełek słabych papierosów, jakich wieś nie lubi, trochę guzików - a obok lady wielka beczka ryb, która później sprawiła mi wiele kłopotów, gdyż przy przyjmowaniu sklepu zaniedbałem przeważenia jej zawartości, no i potem okazało się, iż ryb było mniej, niż szacowano i musiałem pokryć manko z własnej dziurawej kieszeni.
   Towar dowożono jeden - dwa razy w miesiącu, przeważnie były to buble lub przedmioty niechodliwe, podobne do tych, które wymieniłem wyżej. Raz dostarczono kilka ubrań "miejskich" z lichej, trzydziestoprocentowej wełny, uszytych na tęgich ludzi małego wzrostu. Nikt tego za mojej pamięci nie kupił. Czasem jednak dostawa obejmowała również towary poszukiwane - sól, cukier, naftę, papierosy machorkowe, wódkę, trzewiki na gumowanych spodach itp. Wówczas zbiegali się wszyscy spółdzielcy, przewodniczący wrzeszczał i gwałtownie wymachiwał kończynami, krzyczeli też klienci, oskarżając "hołowę" i "gławbucha", czyli księgowego, o wszelkie szachrajstwa, bowiem towaru nigdy nie starczało dla wszystkich chętnych. Harmider dochodził do zenitu, gdy "hołowa", widząc znaczny deficyt pożądanego towaru, zarządzał sprzedaż "wiązaną" (chcesz pół kilo cukru? Bierz lalkę lub perfumy!). Chłopi wściekali się, bo pieniędzy zawsze było na wsi mało i grozili zarządowi pobiciem lub donosem. Wśród ogłuszającego krzyku usiłowałem być osobą niezainteresowaną i na ogól udawało mi się to, gdyż dla siebie nic z tych towarów nie potrzebowałem. Nie miałem zresztą nigdy pieniędzy. Sytuacja stawała się jednak drażliwa, gdy wuj lub ciotka prosili, aby im coś z "atrakcji" zdobyć. Było to najczęściej niemożliwe, ponieważ wszyscy dokładnie kontrolowali specyfikację i sposób przydziału. Kłótnie przy tym powstawały takie, iż wprost bałem się coś odkładać "dla siebie". Pozostając zobowiązanym wobec wujostwa, znajdowałem się więc nieraz w wielkim kłopocie.
   Przewodniczący spółdzielni miał mniej skrupułów, gdyż zdarzało się, że wręczał mi pieniądze do kasy sklepowej za towar, którego nawet nie oglądałem. Był to wielki spryciarz, ów Myszakowski (połowa wsi nosiła to nazwisko) i sądzę, iż robił na tym wiejskim handlu niezłe interesy.
   Moje wynagrodzenie składało się z dwóch części: stałej pensji wynoszącej 60 rb miesięcznie i procentu od utargu. W sumie osiągałem najwyżej 70- 80 rubli, co stanowiło równowartość pary trzewików. Gdybym musiał się z tego utrzymywać, umarłbym z głodu.
   Tak więc codziennie, oprócz poniedziałków, człapałem przez kałuże błotnistej, wiejskiej drogi około kilometra do opalanej budki, w której spędzałem osiem godzin, najczęściej nudząc się samotnie. Nosiłem wyleniały kożuszek i kominiarkę na ostrzyżonej na zero głowie. Czasem wpadała do sklepiku któraś z dziewcząt, ot tak, bez powodu. "Chłopiec z miasta" stanowił zawsze ciekawostkę, pomimo dość nieatrakcyjnego wyglądu.
   Któregoś dnia otrzymałem wezwanie do stawienia się w Wojenkomacie, czyli Wojskowej Komisji Rejonowej w Derażnem. Rejestracji podlegał rocznik 1922. Zjechała się do Derażnego spora gromada młodzieży. Oczekując przed zamkniętymi drzwiami pokoju, gdzie urzędowała komisja, opowiadano sobie na wpół ze śmiechem, na wpół ze zgrozą, jak to młoda lekarka każe spuszczać majtki i robi pomiary męskich organów ("bieriot na łóżku i izwiesziwajet..."). Poczułem się nieswojo. Wychowywany bogobojnie, uważałem taki przymusowy ekshibicjonizm za gwałt zadany poczuciu wstydliwości. Dowcipnisie w poczekalni jednak przesadzili - pomiarów nie było, tylko krótki rzut oka. Poza tym oczywiście normalne badania lekarskie. W rezultacie, za rok (jesienią 1941) miałem rozpocząć służbę w Armii Czerwonej.
   Jazda saniami do Derażnego, a zwłaszcza powrót wieczorem, dostarczał niejakich emocji. Jechało się przez głębokie lasy i puste, ośnieżone pola. Z boku przemykały czasem szare cienie wilków, było ich jednak za mało, aby odważyły się napaść na sanie z ludźmi.  Mimo to, gdy przypominałem sobie opowiadania Curwooda i Londona, przebiegał mi dreszcz po grzbiecie a w wyobraźni szykowałem się do rozpaczliwej walki z bestiami. Ku memu żalowi jednak do tak mocnych przeżyć nie doszło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz