środa, 30 marca 2016





(58) Żołnierskie życie w Jarocinie.

   W Jarocinie rozpoczęła się służba zbliżona do normalnej. Wraz z naszymi czołgami pułk liczył już komplet maszyn bojowych - dwadzieścia jeden, ustawionych w dużym pomieszczeniu garażowym. Kompanie rozlokowały się w koszarach, sztab w oddzielnym, piętrowym budynku. Funkcjonowała tu również stołówka żołnierska, sala odpraw, izba chorych, wartownia z aresztem, warsztaty naprawcze - słowem pełne wyposażenie, jakkolwiek niezupełnie przystosowane dla jednostki pancernej. 
Autor jako oficer dyżurny pułku, Jarocin 1945.
   Kilkaset metrów od koszar, w kierunku miasta, znajdowało się kasyno oficerskie, w którym jadaliśmy posiłki. Większość młodych oficerów zakwaterowano w położonym na przeciw koszar klasztorze. Był to budynek nowoczesny, ale bez urządzeń grzewczych. W zimie musieliśmy w pokojach - celach zainstalować żelazne piecyki a drzewo i węgiel podkradać w kuchni pułkowej. Umeblowanie stanowiły prymitywne leżanki, skrzypiące poniemieckie szafy i stoliki. Ubikacje w zimie były stale zamarznięte. Wodę do mycia przynosiliśmy z zewnątrz i grzaliśmy na piecykach. Mieliśmy, można powiedzieć, warunki zbliżone do polowych.
Hotel-restauracja Kasyno w Jarocinie, stan obecny (http://www.nocowanie.pl/noclegi/jarocin_3/hotele/57844/)

   Zaczęły się zajęcia w salach wykładowych, w terenie, w parku czołgowym i na placu koszarowym. Służba w pułku, służba w garnizonie, służba wartownicza... Z tą ostatnią kłopoty były największe, gdyż wielu żołnierzy posiadało buty tak zniszczone i dziurawe, że na dobrą sprawę nie nadawały się do noszenia. Trudno bosonogich wypędzać na wartę... Naciskaliśmy kwatermistrza, ale ten w odpowiedzi pokazywał pusty magazyn.
Autor z kolegami przed kasynem. Jarocin 1945.



   W gruncie rzeczy wszyscy byliśmy obdarci i brudni. Ten sam drelichowy mundur służył jako ćwiczebny, do wyjścia i do prac parkowych. Zimą otrzymaliśmy wreszcie pierwsze w naszej karierze mundury sukienne. Było to sukno poniemieckie, przefarbowane na kolor kawowy i trawiasto-zielony. Wyglądaliśmy w tych kolorkach dość osobliwie - ni to straż przemysłowa, ni to służba leśna. Ale mieliśmy wreszcie coś, co można nazwać ubiorem wyjściowym.
   Z butami natomiast trwał klops. Moje kirzowe nie nadawały się już do chodzenia, nakładałem więc jakieś gumiaki, używane przez hydraulików. Nie przeciekały i nie uciskały, lecz dalej niż do kasyna wstydziłem się w nich chodzić - nie wyglądały reprezentacyjnie. Dopiero pod koniec zimy wyfasowałem skórę i dałem do uszycia buty kroju "angielskiego", z wysokimi zapiętkami. Szykowne, choć trudne w zakładaniu i zdejmowaniu. Za ich uszycie musiałem zapłacić szewcowi całomiesięczne pobory.
   Należy podkreślić, że w dziedzinie umundurowania panował wówczas kompletny chaos. Każdy zamawiał u krawca fason munduru, jaki dyktowała mu własna fantazja: zapinany pod szyję i do krawata, kroju polskiego, angielskiego, francuskiego... Podobnie było z otokiem na garnizonówce - w zasadzie używano przedwojenny kolor pomarańczowy, ale niektórym wydawał się zbyt krzykliwy, więc umieszczali otok czarny, jak w sowieckich wojskach pancernych. Podobnie z gwiazdkami: haftowane, blaszane polskie, blaszane sowieckie a nawet własnego wyrobu, wycięte z puszek po konserwach. Większość nosiła orzełki przedwojenne (z tarczą u dołu), z koroną lub bez. Wielu jednak w dalszym ciągu paradowało z orłami "sieleckimi", przypinając je nawet do garnizonówek, co wyglądało dość pociesznie. Jeśli dodać do tego różnorodność obuwia, pasów, koalicyjek (zdarzały się nawet esesmańskie!) i rękawiczek, pstrokacizna była, jak nie przymierzając, w partyzantce. Nikt nie zwracał na to uwagi. W naczelnym dowództwie dopiero rozważano różne projekty i wciąż brakowało ostatecznej decyzji.

Przegląd stylów umundurowania. 2 kompania czołgów. Stoją od lewej: szer. Czerniak, plut. Zbierański, plut. Pluta, ppor. Walczuk, por. Solski, ppor. Zabiełło, ppor. Grodzicki, ppor. Matczak, ppor. Delor, ppor. Kołodyński. U dołu od lewej: st. strz. Witkowski, plut. Orłowski, strz. Zając, sierż. Gabruk, plut. Klejszta. Plac koszarowy, Jarocin, 1945.


Plac koszarowy obecnie 16 Jarocińskiego batalionu remontu lotnisk, stan obecny (http://16brl.wp.mil.pl/pl/1/11.html).
   Nasza czwarta kompania, wcielona do 4 pułku, trzymała się razem i była traktowana trochę jak obca. Pułkiem dowodził wówczas pułkownik Mikołaj Janczelenko, znany z walk o Kołobrzeg, oficer sowiecki o surowym wyrazie twarzy i bezceremonialnych manierach. Gdy coś nie wychodziło w służbie, potrafił nie przebierać w słowach, czego sam doświadczyłem na sobie.  Poza tym jednak był to człowiek sprawiedliwy i obdzielał zarówno pochwałami jak i karami, zgodnie z zasługą. Nosił zazwyczaj polski mundur polowy i sowiecką furażerkę, na uroczyste okazje wkładał rogatywkę - garnizonówkę z czarnym otokiem, noszoną na sposób rosyjski, równo nad czołem i nasuniętą na oczy. Jak wspomniałem, nie był zły, musiał jednak twardą ręką trzymać towarzystwo, którego co najmniej połowa miała dość służby, wojny i koszar, czekała niecierpliwie na demobilizację, a w oczekiwaniu na nią wszelkimi sposobami okazywała, iż ma wszystko w nosie. Tylko obawa przed nadal działającym i ferującym surowe wyroki sądem wojennym, powstrzymywała najbardziej krewkich hultajów przed poważniejszymi ekscesami. Dowodzenie pułkiem i kompaniami wymagało łączenia siły autorytetu, a niekiedy nawet brutalności, z pewnego rodzaju dyplomacją, w warunkach, gdy areszt nie stanowił żadnej kary (szeregowcy i podoficerowie woleli iść do mamra, bo to zwalniało od zajęć i służby wartowniczej) a nagany przyjmowano z uśmieszkiem lekceważenia. Nie skutkowało też wstrzymywanie przepustek do miasta, bowiem jedni nie mieli rzeczywiście w czym wychodzić poza rejon koszar, inni, nie zważając na zakazy, wymykali się przez różne dziury w płocie. Sytuację poprawiło dopiero stopniowe zwalnianie do cywila weteranów i przybycie pierwszego pokojowego poboru. Nastąpiło to wiosną 1946 roku.

   W listopadzie 1945 kompania nasza uzyskała w pułku pewien rozgłos i uznanie. Stało się to po ćwiczeniach w strzelaniu z karabinu maszynowego, które odbyło się na podmokłych łąkach za miastem. Z każdej kompanii wyznaczono po jednym czołgu, który wyruszył na strzelnicę. Z początku wszystko przebiegało normalnie. Pod wieczór jednak ziemia pod ciężarem pięćdziesięciotonowych kolosów rozmiękła i maszyny poczęły grzęznąć. Najgorsza sytuacja nastąpiła na odcinku naszej kompanii, gdyż obejmował on teren najbardziej bagienny. Pod koniec strzelania czołg pogrążył się w błocie do połowy kół. Gdy usiłowaliśmy ruszyć z miejsca, nadbiegł Janczelenko i zaczął dyrygować wyciąganiem maszyny, ale robił to tak nerwowo, że zdezorientowany kierowca ugrzązł jeszcze bardziej. Dowódca pułku machnął więc ręką, kazał nam dawać sobie radę samym i odjechał. Inne kompanie nie miały takich trudności i szybko powróciły do koszar. Nasza czwarta kompania - kilkanaście osób, pozostała sama. Czołg tkwił po osie w błocie i sprawa wydawała się beznadziejna. Zapadła noc, ciemność rozjaśniały tylko reflektory maszyny. Postanowiliśmy ułożyć przed nią drewniany pomost, po którym mogłaby przejechać na twardy grunt. Po drewno musieliśmy biegać do lasu około kilometra. Był to piekielny wyścig z czasem, gdyż czołg pogrążał się coraz bardziej. Mimo dotkliwego zimna nasze koszule szybko namokły, a za nimi mundury. Zasapani, głodni i śmiertelnie zmęczeni dopięliśmy jednak swego - przód czołgu wreszcie drgnął i z wysiłkiem wtoczył się na pierwszą belkę. Wydaliśmy okrzyk radości i ulgi. Minęło jeszcze pól godziny a pięćdziesiąt ton żelastwa z rozpaczliwym chrzęstem wgramoliło się w całości na pomost. Teraz zaczęliśmy na wyścigi wybierać z bagna tylne belki i biegiem układać je przed wolno sunącym czołgiem. Od twardego gruntu dzieliło go około dwustu metrów, które przejechał w ciągu trzech kwadransów. Wreszcie zmordowani do ostateczności, obsiedliśmy wieżę jak muchy. Potępieńczy zgrzyt gąsienic na szosie brzmiał najpiękniejszą muzyką. W koszarach bez kolacji padliśmy nieżywi na łóżka. Na drugi dzień było mnóstwo roboty z oczyszczaniem maszyny, szczególnie gąsienic, ale dowództwo spojrzało na drugą kompanię całkiem innym okiem. Wielokrotnie wyrażano podziw i uznanie dla naszego uporu i wytrwałości. Odnosiło się wrażenie, że zdaliśmy jakiś egzamin: podnieśliśmy z bagna czołg, nie zostawiliśmy broni na pastwę losu. To się w wojsku liczy. W następnych miesiącach wielu oficerów kompanii powołano na różne stanowiska dowódcze w pułku, co świadczyło, iż o wartości jej kadry wyrobiono sobie wysokie pojęcie. Ja wkrótce po tych wypadkach zostałem mianowany dowódcą plutonu w mojej kompanii. Ponosiłem teraz odpowiedzialność za dwa ciężkie czołgi. W zasadzie przybyło mi niewiele obowiązków, gdyż nadal poza obręb koszar wyjeżdżał najwyżej jeden czołg z każdej kompanii.
   
   Nadszedł rok 1946 - pierwszy powojenny Sylwester. O północy wystrzeliliśmy, ile się dało, pocisków rewolwerowych i rakiet, po czym pomaszerowaliśmy do centrum miasta, do kawiarni, w której zabawa rozkręcała się w najlepsze. Miejscowi mieszczanie obrzucali ironicznym wzrokiem nasze kawowo - trawiaste mundury i kirzowe kabury do naganów, przypominających trochę kowbojskie colty. Mężczyźni w większości patrzyli krzywo, ale dziewczyny były innego zdania i niejedną jarociniankę wywieźli potem chłopcy - kresowiacy, gdy pułk przeniesiono do Elbląga. 
Rynek w Jarocinie, stan dzisiejszy (http://zabytki-jarocin.blogspot.com/2012/03/rynek.html)

   Rok zaczął się nieszczęśliwie. Jednego z pierwszych dni stycznia, wieczorem, wartownik przy bramie miał wypadek z bronią. W przewieszonej przez szyję pepeszy zerwał się pas, automat uderzył o ziemię. Nastąpił wystrzał, pocisk trafił żołnierza z dołu w brzuch, przeszedł przez cały tułów i utkwił w płucach. Stałem kilkanaście metrów od miejsca zdarzenia. Natychmiast przybiegła żona płk Janczelenki, lekarz pułku. Wszelka pomoc była jednak spóźniona - ranny zmarł tej samej nocy. Kilka miesięcy później wydarzył się następny incydent - żołnierz kompanii remontowej spawał blaszaną beczkę po benzynie. W pewnym momencie w beczce nastąpił wybuch gazu, skutkiem którego kawał blachy prawie całkowicie odciął mu głowę. Podczas wojny wypadki takie nie wywoływały większego wrażenia. Żyliśmy już jednak w okresie pokoju i każdą gwałtowną śmiercią interesowała się natychmiast prokuratura. Odpowiedzialność dowódców za życie podwładnych od czasu zakończenia działań wojennych niepomiernie wzrosła.
    W ogóle w owym czasie nie mogliśmy narzekać na brak wrażeń. Pewnego wieczoru ogłoszono w pułku alarm. Co tchu ruszyliśmy na plac apelowy. Okazało się, że przed chwilą znaleziono ciężko postrzelonego oficera finansowego, który właśnie przywiózł z Poznania pieniądze na wypłatę pułkowych poborów. Zeznał on, że gdy wrócił z torbą do mieszkania, do środka wdarł się jeden z młodych oficerów, ppor. Walczak, strzelił do niego, zrabował torbę z pieniędzmi i zbiegł. Natychmiast obstawiono wszystkie drogi i dworzec kolejowy, ale na próżno. Epilog tej sprawy rozegrał się kilka miesięcy później, gdy przebywałem na kursie w Modlinie. Walczaka dopadły władze bezpieczeństwa w Białostockiem, gdzie uczestniczył w działalności antysowieckiego podziemia. Sądzono go na terenie naszego pułku, podczas sesji wyjazdowej wojskowego sądu okręgowego. Otrzymał wyrok śmierci. Został rozstrzelany na cmentarzu w Jarocinie.
   Wcześniej, bo na wiosnę, odbyła się w pułku rozprawa sądowa przeciw kilku podoficerom, którzy po służbie przebierali się, zakładali na twarze maski i udając "ludzi z lasu" oraz grożąc bronią, rabowali mieszkańców okolicznych wsi i miasteczek. Proceder uprawiali przez szereg miesięcy, zanim ich aresztowano. Otrzymali wyroki wieloletniego więzienia. Jak widać, różni ludzie, niekiedy z własnej nieprzymuszonej woli dbali o to, abyśmy w monotonii koszarowego życia miewali rozrywkę a ciche miasteczko Jarocin - trochę sensacji.

2 kompania 4 pułku wyjeżdża na ćwiczenia. Autor pierwszy z prawej.
Jarocin, 1945.
   W marcu w mojej sytuacji zaszła poważna zmiana: zostałem mianowany dowódcą drugiej kompanii, dowodzonej dotychczas przez podporucznika Rotensteina. Flegmatyczny Żyd, krawiec z zawodu, nie miał powołania do służby zawodowej w wojsku i żadnego autorytetu u podwładnych. Kompania uchodziła za najgorszą w pułku. Objąłem jej dowództwo na miesiąc przed wyjazdem na poligon. Niewiele miałem czasu, aby się do tego wydarzenia przygotować. Prowadziłem treningi strzeleckie bez złudzeń i marzyłem tylko o nocie dostatecznej.
   Do strzelań w Biedrusku odkomenderowano, jak zwykle, po jednym czołgu z każdej kompanii. Starałem się wybrać jak najlepszy, o stosunkowo najsprawniejszych mechanizmach działa i karabinu maszynowego. Na poligonie brakowało czasu - przybyliśmy po południu a następnego dnia rano miało się odbyć strzelanie z dział. Stan przyrządów celowniczych sprawdziłem osobiście. Wyglądało to w następujący sposób: po wyjęciu iglicy z zamka działa, u wylotu lufy naklejało się na krzyż dwie czarne nitki, następnie lufę kierowano  na jakiś odległy punkt - na przykład szczyt wieży kościelnej, starając się ustawić ostry wierzchołek wieży tkwił dokładnie w skrzyżowaniu nitek. Następnie przechodziło się do przyrządu celowniczego. Jego środek powinien wypadać dokładnie w tym samym miejscu, co środek lufy działa, to znaczy na wierzchołku wieży kościelnej. Ewentualne odchylenie likwidowało się przy pomocy pokrętła.

Poligon Biedrusko, 2010 (http://sq3mka.bikestats.pl/285440,Poligon-Biedrusko.html)
   W czasie tej operacji przypomniałem sobie rady, jakich udzielał nam w szkole sowiecki kapitan, doświadczony frontowy wyga. Mówił on: "gdy będziecie robić <wywierkę>, pamiętajcie, aby położenie lufy sprawdzić przez lornetkę, a nie gołym okiem. Przecież przyrząd celowniczy, to również rodzaj lunety; i lufa i celownik powinny być nastawione z jednakową dokładnością." O lornetce na ogół zapominano lub nie chciano sobie zadawać trudu, bądź wreszcie nie zdawano sobie sprawy, że jej zastosowanie pozwala na maksymalnie precyzyjne sprzężenie lufy z przyrządem celowniczym. Najpierw więc nastawiłem lufę gołym okiem, potem sprawdziłem przez lornetkę - była dość znaczna różnica. Po wykonaniu poprawki skontrolowałem przyrząd celowniczy i również stwierdziłem odchylenie, które skorygowałem zwykłym sposobem. W ten sposób uzyskałem maksymalną dokładność sprzężenia celownika z lufą działa. Opłaciło się to na drugi dzień. Strzelałem jako pierwszy. Pocisk rozerwał się przed tarczą. Wziąłem poprawkę, podnosząc lufę o centymetr i drugim pociskiem rozbiłem tarczę w drzazgi (strzelaliśmy na odległość 1,5 km). Następni po mnie, otrzymawszy dokładny instruktaż, trafiali najczęściej pierwszym pociskiem. Wkrótce musiano ustawić nową tarczę, tę również rozbiliśmy. Potem tarcz na naszym stanowisku zabrakło, były już tylko jakieś ich strzępy - i one dostały swoją porcję odłamków. Sukces był całkowity - wszyscy odstrzelali z oceną bardzo dobrą! Dowództwo pułku nie ukrywało zdumienia. Nasza kompania pobiła na głowę nie tylko wszystkie pododdziały czwartego pułku - wkrótce okazało się, że byliśmy najlepsi również w całym okręgu wojskowym. 9 maja, w czasie uroczystego apelu na placu koszarowym, odczytano rozkaz dowódcy okręgu, gen. Strażewskiego, zawierający pochwałę dla drugiej kompanii i osobiście dla mnie, jej dowódcy, za wzorowe strzelanie z dział i zajęcie pierwszego miejsca w okręgu. Było to wielkie wyróżnienie. Sądzę, iż przyczyniło się ono do otrzymanego przeze mnie wkrótce awansu na porucznika. Wraz z drugą gwiazdką poczułem się "starym" oficerem.
Autor wkrótce po otrzymaniu awansu.

środa, 23 marca 2016




(57) Wielkie wakacje

   Jednego z ostatnich dni maja nadeszła moja kolej odjazdu ze Szkoły. Znalazłem się w sporej grupie około stu osób, oddanej do dyspozycji poznańskiego okręgu wojskowego. Odjechaliśmy z Dworca Zachodniego, jedynego, który funkcjonował w lewobrzeżnej Warszawie. Jechaliśmy całą noc. 
   Poznań zrobił na nas wrażenie wielkiej, ruchliwej metropolii, gdyż mimo zniszczeń, był miastem uporządkowanym, pełnym pięknych gmachów, parków i skwerów. Kursowały normalnie tramwaje, były otwarte sklepy, restauracje, kina, teatry.


Poznań, Zamek Cesarski, 1945
   Kilkunastu z nas otrzymało przydział do 5 samodzielnego pułku czołgów ciężkich w Stęszewie. Po kilkunastu minutach jazdy pociągiem wysiedliśmy na cichej stacji małego miasteczka. Pułk, a raczej to, co z niego zostało, stacjonował w lasku nad jeziorem, kilometr od Stęszewa. Co dziwniejsze, nie było tu żadnych czołgów. Pięć ocalałych maszyn pozostało gdzieś nad Odrą, tutaj zaś przebywał sztab, kwatermistrzostwo i po kilka osób z kompanii. Należy wyjaśnić, że pułki czołgów ciężkich w końcowym okresie wojny (dziś takie jednostki nie istnieją) miały w ogóle bardzo mały skład osobowy: w kompanii 12 oficerów i 11 podoficerów (nie było etatów szeregowców), w pułku - cztery kompanie czołgów, pluton dowodzenia, kompania obsługi technicznej, kompania zaopatrzenia - w sumie około 200 osób (bez pododdziałów przydzielanych w postaci artylerii, fizylierów, saperów itp.). 

Stęszew, stacja kolejowa (www.fotopolska.pl)
   W Stęszewie stacjonowała najwyżej połowa stanu etatowego. Początkowo mieszkaliśmy w namiotach, potem ustawiono baraki. Dowództwo rozmieściło się w domach okolicznych rolników. I tak zaczęliśmy normalne pułkowe życie, które w tym okresie wcale nie było normalnym. Pułk wyszedł z wojny silnie wykrwawiony w walkach za Nysą, stracił prawie trzy czwarte sprzętu i jedną trzecią ludzi.  Wojna się skończyła i nikt - od sztabu okręgu poczynając a na ostatnim ciurze kuchennym kończąc - nie miał ochoty brać służby na serio. Wszyscy czuli się jakby na wakacjach, na zaległym od pięciu lat urlopie. Formalnie porządek dnia był przestrzegany, lecz tylko powierzchownie. Po apelu porannym pododdziały rozchodziły się ze śpiewem na "zajęcia", które polegały głównie na odejściu kilkaset metrów w głąb lasu. Tam wszyscy kładli się na mchu i drzemali lub zabawiali rozmową. O pierwszej wracaliśmy, również ze śpiewem, na obiad, po którym, oprócz służby wewnętrznej, nie było już żadnych zajęć.

Autor jako oficer dyżurny i aresztanci. Z akt personalnych autora wynika, że w sierpniu 1945 r. otrzymał pięć dni aresztu domowego za nieoczyszczenie działa.
   Wszyscy odpoczywaliśmy, fizycznie i nerwowo. Nareszcie można było najeść się do syta. Gulaszu i ziemniaków nie żałowano. Słoneczne popołudnia spędzaliśmy nad jeziorem, wieczory - w miasteczku, gdzie weseli i szarmanccy chłopcy z Małopolski Wschodniej, jacy wśród nas przeważali, cieszyli się niebywałym powodzeniem u miejscowych dziewczyn (w następnych latach niejeden tu powracał po żonę). Jeździliśmy też do Poznania, do opery, kin, teatrów. 
Wacław Zabiełło podczas służby, 1945.
Odwiedziłem ojca w Gnieźnie, gdzie jeszcze pełnił służbę w pułku artylerii przeciwlotniczej, a później oboje rodziców w Poznaniu, kiedy ojciec został zdemobilizowany. Były to piękne i niespodziewane wakacje, ale skończyły się, jak to niestety zwykle bywa, u progu jesieni. 

Wacław i Irena Zabiełłowie, 1946.





"Wczasy" w Stęszewie. U góry od lewej: ppor. Kurtycz, ppor. Zabiełło, ppor. Iwasyna.

W październiku 5 pułk został rozformowany. Z pięciu istniejących czołgów powstała kompania, która pod dowództwem naszego szkolnego kolegi, ppor. Michała Marcinowa, została przydzielona do 4 pułku czołgów ciężkich w Jarocinie. Tak więc pewnego dżdżystego dnia, jako dowódca czołgu, opuściłem Stęszew, z żalem żegnając sympatyczny las nad jeziorem. Tak się złożyło, że nigdy więcej tam nie wróciłem.

Ppor. Zabiełło, ppor. Ostrowski.


niedziela, 20 marca 2016




(56) Twierdza Modlin i gwiazdki.

   W Modlinie, po zajęciu wyznaczonych budynków, znów przystąpiliśmy do organizowania sal wykładowych i parku maszyn. Było tu więcej miejsca niż w Chełmie i więcej ludzi do roboty. Zbliżały się egzaminy końcowe. Znów chadzaliśmy "pieszo po czołgowemu" na zajęcia z taktyki, tym razem w stronę Pomiechówka i Zakroczymia. Szła wiosna, coraz łatwiej było wytrzymać trudy szkolenia i służby. Mimo to czas dłużył się niemiłosiernie i truchleliśmy, gdy ktoś przynosił plotkę, że nasz kurs ma być przedłużony o rok, w związku z bliskim końcem wojny. Na szczęście okazało się to nieprawdą, promocję wyznaczono na drugą połowę maja. Gdyby wojna potrwała kilka tygodni dłużej, zdążylibyśmy trafić na front i niejeden jeszcze wyciągnąłby kości na polu chwały. 

Autor w maju 1945
   Wojna dobiegła końca bez naszego udziału. Ósmego maja wieczorem - pełniłem właśnie służbę w kompanii - rozeszła się wieść o zakończeniu działań bojowych. Na zewnątrz rozlegały się krzyki i wystrzały. W salach dyskutowałem z dyżurnymi o tym, czy zasłaniać okna. Nikt już nie chciał tego robić, ale zarządzenia o zaciemnianiu nie odwołano. Dowództwo znikło, chłopcy wrzeszczeli i popijali tęgo samogon, który w tajemniczy sposób wypłynął w koszarach. Panował niesamowity rozgardiasz, jakby nagle rozwiązano tę całą instytucję zwaną wojskiem.
   9 maja rano garnizon Modlina zebrał się na centralnym placu apelowym. Był ładny, bezchmurny dzień, ale wiał chłodny wiatr. Zastępca komendanta szkoły do spraw politycznych odczytał rozkaz naczelnego dowódcy Wojska Polskiego, marszałka Roli-Żymierskiego o zakończeniu wojny z Niemcami. Zdawałem sobie sprawę, że chwila jest historyczna. Mimo to nie mogłem jakoś w sobie wzbudzić odpowiedniego nastroju. Już od szeregu miesięcy przewidywaliśmy krach Trzeciej Rzeszy i koniec działań wojennych. Była to zatem znacznie mniejsza niespodzianka niż wybuch wojny 1 września 1939 roku. Poza tym od dawna przebywaliśmy w kraju wyzwolonym spod okupacji, nie przeżywaliśmy więc tego momentu tak silnie, jak ci, którzy do ostatnich dni żyli pod grozą śmierci - w obozach koncentracyjnych, czy na froncie. Wreszcie wojna trwała tak długo, iż drążąca nas przed laty niecierpliwość stępiała, przeszła niemal w przyzwyczajenie...
   Zresztą to ważne w skali świata wydarzenie nie wniosło do naszego życia żadnej zmiany. Zbliżała się promocja, poprzedzona wytężonym okresem powtórek, ostatnich ćwiczeń i wreszcie egzaminów. Dowódcy kompanii, dowódcy plutonów, wykładowcy - wszyscy wyciskali z nas siódme poty, abyśmy dobrze wypadli na egzaminach. W szkole wojskowej nie ma "drugoroczniaków", nie powtarza się kursu. Nie spotkałem się też z wypadkiem, aby ktoś otrzymał ogólny wynik niedostateczny. Jednakże w skład komisji egzaminacyjnej wchodzili oficerowie spoza szkoły, więc egzamin słuchaczy stanowił jednocześnie swego rodzaju sprawdzian kadry, stąd usilne starania o wysoki poziom.
Twierdza Modlin, stan przedwojenny.
   Dziwna rzecz, z tych przełomowych, pełnych zdenerwowania i napięcia chwil, nie utkwiło mi w pamięci prawie nic, z wyjątkiem egzaminu z techniki czołgowej, który zdałem zaledwie na trójkę. W każdym razie inne przedmioty musiały wypaść lepiej, skoro ostatecznie uzyskałem wynik ogólny dobry, dający awans do stopnia podporucznika.
   Kilka dni przed uroczystym dniem wyfasowałem nowy mundur z drelichu, płaszcz, czapkę polową, buty kirzowe (z cholewkami "tekstylnymi"), dwie koszule, dwie pary kalesonów, ręcznik, pas skórzany i torbę polową. Takie było w owym czasie całe wyposażenie młodego oficera - i w praktyce cały mój majątek, gdyż ubrania cywilne matka sprzedała, aby mieć w Białymstoku na życie.
   Nadszedł 25 maja, dzień pasowania na oficerów sporej gromady około siedmiuset podchorążych skróconego kursu Oficerskiej Szkoły Broni Pancernej. Jak zwykle w takich nerwowych dniach, wyprowadzono nas na plac apelowy o wiele za wcześnie, ale tym razem nie odczuwaliśmy zniecierpliwienia, chłonąc każdy szczegół niecodziennego widowiska, w którym graliśmy główną rolę. Na uroczystości promocyjne przybył marszałek Żymierski w towarzystwie premiera Edwarda Osóbki-Morawskiego oraz mnóstwa generałów i wyższych oficerów, wśród nich generała Mariana Spychalskiego. Zgromadziło się też wielu oficerów sowieckich, z ciekawością obserwujących nieznaną sobie ceremonię. 

Promocji dokonuje marszałek Rola-Żymierski. Z lewej gen. Spychalski i premier Osóbka-Morawski, 25 maj 1945 r.
   Na placu apelowym ustawiono drewniane podium, do którego podchodziliśmy ósemkami i przyklękaliśmy na jedno kolano. Marszałek Żymierski dotykał szablą ramienia podchorążego, wymawiając formułkę: "Mianuję was podporucznikiem  (chorążym) Wojska Polskiego". Mianowany wstawał i wymieniając uścisk dłoni z ministrem obrony, mówił: "Ku chwale ojczyzny, obywatelu Marszałku!" Po promocji ostatniego w ósemce wszyscy robili zwrot w lewo i maszerowali na koniec ustawionej na placu kolumny. Tu dopiero wybuch radości, wzajemne gratulacje i przypinanie sobie blaszanych gwiazdek do naramienników. Byliśmy oficerami! Aż uwierzyć trudno, że wreszcie mieliśmy to za sobą...
   Po promocji i defiladzie odbył się tradycyjny wspólny obiad żołnierski. Na rozległym trawniku ustawiono stoły i ławy, na których zasiedliśmy rzędami. Menu nie różniło się zasadniczo od codziennego - zupa, gulasz i ziemniaki, jakieś ciasto na deser. Dla spełnienia toastu każdy biesiadnik otrzymał "100 gramów" wódki, którą wlewano do dekli od menażek. Któż by w owych czasach dostarczył osiemset szklanek lub kieliszków!

Defilada świeżo promowanych oficerów i chorążych. W pierwszej ósemce drugi od lewej ppor. Jerzy Zabiełło.
   Rodziny i znajomi nie brali w tej uroczystości udziału. Komunikacja prawie nie istniała, zwłaszcza z dala od większych ośrodków miejskich. W wielu okolicach paraliżowały życie oddziały antysowieckiej partyzantki lub zwyczajni maruderzy. Zresztą, jak to bywa tuż po wojnie, wszyscy mieli inne sprawy na głowie, służby zawodowej w wojsku nie traktowano jako kariery życiowej, nie mówiąc już o tych wszystkich, którzy na wojsko "ludowe" patrzyli wrogo i nie chcieli mieć z nim nic wspólnego. Iluż takich było wśród rodzin promowanych dziś oficerów!
   Sami więc popiliśmy, zjedliśmy i spacerowaliśmy po pięknie zazielenionych alejach, co chwila zerkając na własne ramiona. Jakże byliśmy dumni z tych gwiazdek, symbolizujących naszą nową sytuację! W ciągu jednego dnia z najniższego szczebla wojskowej hierarchii wspięliśmy się do jednej trzeciej drabiny, mijając po drodze korpus podoficerów. Droga do buławy marszałkowskiej stała otworem...
   Chwilowo jednak w naszej sytuacji zmieniło się niewiele. Z wyjątkiem służby wartowniczej, wszystkie obowiązki pozostały, łącznie ze sprzątaniem, myciem podłóg, dyżurami w kompanii i czyszczeniem broni. Szef kompanii, przedwojenny podoficer, który aż do ostatniego dnia przed promocją dawał nam w kość, znajdując w tym  niewątpliwie złośliwą uciechę, po promocji był nieco zmieszany, ale nie tracił rezonu i komenderował nami jak dawniej, gdyż do chwili otrzymania przydziału do jednostek, podlegaliśmy dotychczasowym władzom. Musiał jednak nas tytułować zgodnie z nadanym stopniem. Wyglądało to dość zabawnie i wprowadzało nieco zamieszania, ponieważ niektórzy usiłowali odgrywać się na kompanijnym satrapie. Dowódcy plutonów nie mieli takich kłopotów, gdyż byli oficerami a my pozostaliśmy ich podwładnymi. Im jednak też trudno było się przestawić z dnia na dzień i nie wyrażali ochoty na traktowanie młodych ofoicerów jak kolegów.

27 maja 1945, świeżo upieczeni oficerowie (od lewej): ppor. Henryk Styś, ppor. Jerzy Iwasyna, ppor. Jerzy Zieliński, ppor. Jerzy Zabiełło, chor. Karol Pakulski.

   Trwało to krótko. W najbliższych dniach rozjechaliśmy się do pułków w różne strony kraju. Czekały nas nowe przeżycia, trudny początek pracy na samodzielnych stanowiskach, odpowiedzialność za ludzi i sprzęt, nowe obowiązki. Chcieliśmy wreszcie szeroko zaczerpnąć oddechu, wykazać się w działaniu i rozpocząć... życie osobiste.

sobota, 19 marca 2016




(55) Bunt w wojsku. Obrazki z Warszawy.

   Tymczasem w kraju, zwłaszcza na terenach wyzwolonych w ubiegłym roku, działo się niedobrze. Przeciwnicy PKWN, a było ich wielu, zaczęli coraz śmielej występować przeciw nowej władzy. Od szeptanej propagandy i biernego oporu przeszli do akcji zbrojnych - napadów na mniejsze posterunki milicji i wojska, komitety partyjne, rady narodowe. Padały strzały przy realizowaniu reformy rolnej. W koszarach niewiele wiadomości do nas docierało, byliśmy praktycznie odcięci od otoczenia i zapracowani od świtu do nocy. W końcu jednak dywersyjna działalność organizacji podziemnych znalazła dramatyczne odbicie również na naszym terenie. Pewnego wieczoru w lutym rozeszła się wieść, że jedna z kompanii szkolnych trzeciego batalionu została wyprowadzona do lasu. Dezercję zorganizował dowódca kompanii, przedwojenny oficer. Pod jakimś pozorem pobrano na jego rozkaz ostrą amunicję i kompania wymaszerowała za miasto, rzekomo na ćwiczenia z taktyki. Gdy nie wróciła do kolacji, wszczęto alarm. Dowództwo po przeprowadzeniu wstępnego śledztwa zorientowało się co do celu tego wymarszu. Zarządzono pościg. Wyznaczone oddziały, we współdziałaniu z innymi jednostkami z Chełma, wyruszyły w kilku kierunkach do okolicznych lasów. Wkrótce nawiązano kontakt ogniowy z oddziałem, w którym, jak się potem okazało, nie wszyscy podchorążowie byli poinformowani o przyczynach wyjścia z koszar. Zostali otoczeni i częściowo wybici, reszta trafiła do niewoli. Przez cały następny dzień zwożono zwłoki i układano w świetlicy.
   Jakby nie dość było dramatycznych wydarzeń, w dniu pościgu i walki ze zbuntowaną kompanią, około godziny trzeciej, gdy na placu odbywała się odprawa wart i służb, nadleciał mały "kukuruźnik", na niedużej wysokości zatoczył krąg, po czym niespodziewanie przechylił się na skrzydło, wpadł w korkociąg i runął na ziemię, uderzając po drodze w róg budynku administracyjnego. Działo się to nie więcej niż 100 metrów ode mnie - pełniłem wtedy służbę wartowniczą na posterunku koło parku czołgowego i cały wypadek widziałem we wszystkich szczegółach. Natychmiast po upadku samolot ogarnęły płomienie. Nadbiegli ludzie, ale stanęli wokół bezradnie, nie mogąc wyciągnąć załogi z szalejącego ognia. W katastrofie zginęli: sowiecki generał i major - pilot. Spalone zwłoki wydostano dopiero wieczorem, po ugaszeniu pożaru. Jeszcze jedną salę obok świetlicy zamieniono na dom żałoby.
Jedna z wersji Po-2 ("kukuruźnika") (http://yoyosims.pl/historia_I-153.html)
   Wkrótce odbył się pierwszy sąd wojenny, który wszystkich dezerterów skazał na śmierć. Wyrok wykonano przez rozstrzelanie w lesie, za miastem.
    Opisane wypadki spowodowały duże zdenerwowanie kadry i przygnębienie wśród podchorążych. Przeraziło nas widmo wojny domowej. Nie byliśmy przygotowani na tak brutalne zetknięcie się orientacji lewicowej, prosowieckiej, z "prolondyńską", nastawioną na rekonstrukcję stosunków przedwojennych. Nigdy wcześniej nie sądziłem, że w naszym społeczeństwie istnieją tak ostre podziały, że walka będzie zażarta, znaczona dziesiątkami, setkami i tysiącami zabitych. Ataki podziemia na posterunki wojska i jego infrastrukturę odbierałem jako utrudnienie i opóźnianie zakończenia działań wojennych i wyzwolenia tysięcy niewolników w Rzeszy. 
---------------------------------------------------------------------------------
"Stanisław Kulik (1904) urodził się we wsi Surmacze. Żołnierz Wojska Polskiego od 1924 r., w okresie międzywojennym służył w 35 pułku piechoty w Brześciu. Brał udział w zajęciu Zaolzia w 1939 r.

Stanisław Kulik. Zdjęcie ze zbiorów Grażyny Starzyńskiej.
W czasie kampanii wrześniowej żołnierz Armii „Prusy”, następnie żołnierz organizacji „Miecz i Pług” w Bielsku Podlaskim (1940 – 1943). W czasie jednej z prób zatrzymania w Międzyrzeczu Podlaskim zabił czterech Niemców. Od 1943 r. dowódca oddziału AK w Obwodzie Biała Podlaska, dowódca oddziału BCh na Podlasiu (od 1944 r.). We wrześniu 1944 r. wstąpił do WP, gdzie pełnił m.in. stanowisko dowódcy kompanii Oficerskiej Szkoły Broni Pancernej WP w Chełmie Lubelskim (1944-1945). W marcu 1945 r., pod pozorem ćwiczeń nocnych, wyprowadził w pełnym uzbrojeniu podległą mu kompanię do lasu. W grupie ok. 60 żołnierzy wspierało go 10 wcześniejszych akowców. W wyniku walk z jednostką pościgową kilkunastu dezerterów zostało zabitych, kilku aresztowano, pozostali rozpierzchli się. Będąc ciężko rannym musiał się ukrywać. Po rehabilitacji z ramienia Inspektoratu Delegatury Sił Zbrojnych Chełm został mianowany komendantem Placówki nr 2 w gminie Rakołupy, pow. Chełm. Do września 1945 r. prowadził aktywną walkę partyzancką, wykonując kilkanaście wyroków śmierci na funkcjonariuszach UB i MO. W sierpniu 1945 r. rozformował oddział.

W wrześniu 1945 r. osiedlił się na Wybrzeżu - w Gdyni. Od stycznia 1946 r. przystąpił do organizowania zalążków Okręgu Inspektoratu AK-WiN na Wybrzeżu. W dniu styczniu 1946 r. powołany został przez niego oddział Kadr Dywersyjnych – 111 (KD – 111), zwanych również czasami zamiennie, jako Kadry Dyspozycyjne. Stanisław Kulik prowadził dalszą akcję werbunkową i partyzancką. Z końcem lutego 1946 r. wydał rozkaz wykonania wyroku śmierci na sekretarzu komórki PPR w Gdyni Obłużu Wincentym Grunie, który wykonano 4 marca 1946 r. Zdarzenie to zmobilizowało do działania siły bezpieczeństwa. Stanisław Kulik został zatrzymany w marcu 1946 r. przez UB, przetrzymywany był w więzieniu przy ul. Kurkowej w Gdańsku (skąd próbował uciekać). 31 października skazany na karę śmierci, wyrok wykonano 28 grudnia 1946 r."
(IPN Oddział w Gdańsku, https://m.facebook.com/IPN.Gdansk/posts/720596411402300:0).
-----------------------------------------------------------------------
"Так, 2 марта 1945 г. рота курсантов численностью 74 человека под командованием поручика Кулика покинула с оружием в руках танковое училище Войска Польского в г.Хелм с целью присоединиться к отрядам АК. Однако уже на следующий день силами 2-го батальона 98-го пп эта группа была настигнута и окружена. В результате боя 5 беглецов были убиты, 5 — ранены, 39 — захвачены в плен, некоторым удалось скрыться."
(http://www.memo.ru/history/polacy/)
----------------------------------------------------------------------- 
"W marcu 1945 roku ze szkoły oficerskiej w Chełmie jednej nocy „ubyło” blisko 300 podchorążych."
(http://www.polska-zbrojna.pl/home/articleinmagazineshow/5276?t=KAINOWE-ZNAMIE)
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------

W miarę oswabadzania nowych rejonów, zajmowano też nowe garnizony, lepiej przystosowane do zakwaterowania różnych rodzajów wojsk. Tak więc z początkiem marca również Oficerska Szkoła Broni Pancernej opuściła Chełm, przenosząc się do twierdzy modlińskiej. Z Chełma do Warszawy jechaliśmy całą noc, w wagonach osobowych, wprawdzie nieoświetlonych, ale z całymi szybami, co w owych latach a nawet i po wojnie, stanowiło prawdziwy komfort. Z Dworca Wschodniego przemaszerowaliśmy w szyku na Wileński, gdzie okazało się, że pociąg do Modlina będzie podstawiony dopiero po południu. Wobec tego porozchodziliśmy się. Ja pomaszerowałem nad Wisłę i przeszedłem rzekę po moście pontonowym, jedynym, jaki wówczas łączył oba brzegi. Ruch na nim panował ogromny. 
Tymczasowy most pontonowy, 1945 (http://nowahistoria.interia.pl/slideshow/galerie,iId,1275671,iAId,97358,iSort,5)
   Most przerzucono w pobliżu wysadzonego "Kierbedzia". Poszedłem Bednarską pod górę do Krakowskiego Przedmieścia. Co za kontrast! O ile na moście hałas, zgiełk, tupot nóg, skrzypienie wozów i warkot samochodów zagłuszały rozmowę, tu panowała cmentarna cisza. Bo też był to cmentarz - wszystkie domy spalone, zmiażdżone bombami, ani jednego całego okna, za którym można by się domyślać ludzkiego życia. Czasem przeraźliwe skrzypienie blachy nad głową ostrzegało, aby nie przysuwać się zbyt blisko do niepewnych murów. Szedłem środkiem ulicy, patrząc z osłupieniem na to morze ruin. Na Krakowskim to samo, tylko ulica szersza. Wypalone, zrujnowane fasady starych kamienic i pałaców zachowały w sobie klasyczne piękno form architektonicznych, jakich nigdy dotąd nie widywałem w brzydkich, prymitywnie zabudowanych miasteczkach dawnej, wschodniej Polski. Na Nowym Świecie jezdnia została całkiem zawalona gruzem, trzeba było iść wąską ścieżyną środkiem ulicy, czasem na wysokości pierwszego piętra. Co kilka kroków ostrzegawcze napisy: "Uwaga, miny!" nie zachęcały do zejścia ze ścieżki. I tu ani jednego całego domu, ani śladu życia. Rzadko mijało się przechodnia. 
 
Nowy Świat w kierunku Chmielnej, 1945. (http://wczorajidzis.blogspot.com/2012_08_01_archive.html)
Na rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich - olbrzymia wyrwa w stropie tunelu linii średnicowej. Dopiero w głębi Alej, na zachodzie, widać było jakieś ocalałe kamienice, tam też poruszało się więcej ludzi. Całkowicie zgnębiony powróciłem tą samą drogą do mostu. To, co zobaczyłem, przeszło moje najgorsze wyobrażenia. Kto będzie w stanie wywieźć te olbrzymie ilości gruzu, odbudować dziesiątki kilometrów ulic?!
Dziura w tunelu kolei średnicowej, 1945 (http://wczorajidzis.blogspot.com/2012_08_01_archive.html)
   Wróciłem na Pragę, której ożywiony ruch - tłumy ludzi i mnóstwo pojazdów na ulicach - jaskrawo kontrastował z martwotą lewobrzeżnej Warszawy. Tutaj odczuwało się stołeczne tempo życia, o wiele bardziej intensywne niż w Lublinie, mimo śmieci, ruin, kurzu i nędznie ubranego tłumu przechodniów. Wojna jeszcze trwała i chociaż cała Polska w dawnych granicach została już wyzwolona, daleko było do normalizacji. Wciąż obowiązywała godzina policyjna i zaciemnianie okien, nie istniała normalna komunikacja miejska czy międzymiastowa. Jednak przynajmniej jeden wojenny koszmar znikł bezpowrotnie: nie było już nalotów powietrznych i niespodziewanych ataków artylerii. Do miast powracał spokojny sen i bezpieczna wędrówka ulicami w ciągu dnia. Na wsi było z tym gorzej, partyzanci antysowieccy działali coraz zuchwalej, w miarę jak wojska przesuwały się na zachód.

niedziela, 13 marca 2016




(54) Osobliwości koszarowego życia

   Początkowy okres pobytu w 9 pułku zapasowym na Majdanku niewiele się różnił od dotychczasowego, cywilnego życia. Nosiliśmy wciąż stare ubrania, ćwiczeń żadnych nie stosowano. Czas spędzany na niczym dłużył się niemiłosiernie. Często więc pomagałem ochotniczo w kuchni, godzinami obierając ziemniaki - zajęcie raczej nieciekawe, ale siedząc tak kręgiem nad ceberkiem z obierzynami opowiadaliśmy sobie własne dzieje, nieraz bardzo interesujące. Była to bowiem niezwykła mieszanina ludzi, różnego wieku, zawodów, z wszystkich grup społecznych i z wszystkich prawie okolic kraju - najwięcej, rzecz jasna, z Lubelszczyzny., Rzeszowskiego i kresów wschodnich, czyli zza Buga. Tu dopiero zetknąłem się z partyzantami - byłymi żołnierzami Armii Krajowej, Armii Ludowej i Batalionów Chłopskich a także z oddziałów bez określonej barwy politycznej. Wszyscy opowiadali swe prawdziwe lub urojone przygody i przeżycia.
   W jednym baraku mieszkało nas około setki, spaliśmy na drewnianych, piętrowych pryczach, na siennikach wypchanych słomą. Szczególnie nastrojowe chwile przeżywaliśmy chyba wszyscy podczas wieczornego apelu, gdy po odmówionej zbiorowo modlitwie (tak przewidywał ówczesny regulamin służby wewnętrznej) śpiewaliśmy chórem "Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród." W byłym hitlerowskim obozie na Majdanku miało to szczególną wymowę.

Majdanek, koszary 9 zapasowego pp, 1944 (fotopolska)
   Wreszcie otrzymaliśmy umundurowanie: drelichowa bluza i "kawaleryjskie" spodnie, trzewiki, owijacze, czapka polowa, pas główny (parciany), płaszcz oraz bielizna i onuce. Ja wyfasowałem płaszcz koloru siwego, co niezbyt harmonizowało z resztą ubioru. Początkowo byłem z tego powodu nieco zmartwiony, później przyzwyczaiłem się. Wyglądałem w tym ubiorze tak nieforemnie, że nie poprawił by mej aparycji nawet płaszcz barwy zielonej. Okazało się zresztą niebawem, iż siwe płaszcze są cieplejsze od zielonych. Mój nieraz ratował mnie w mroźne noce na warcie.
   Stare ubrania, w których przybyliśmy do pułku, trzeba było sprzedać za bezcen pokątnym handlarzom, gdyż kwatermistrzostwo nie przyjmowało żadnych rzeczy na przechowanie. Tak pod koniec października 1944 zostałem wreszcie prawdziwym żołnierzem i oczekiwałem na przydział do jakiejś jednostki, w której nauczono by mnie wojennego rzemiosła. 
   Rzeczywiście, wkrótce zaczęli odwiedzać nasze obozowe baraki tak zwani "kupcy", czyli oficerowie z różnych rodzajów wojsk, celem wyboru odpowiednich kandydatów. Przeważnie byli to przedstawiciele  szkół oficerskich. Oficerów bowiem, zwłaszcza młodszych, wojsko polskie odczuwało szczególny brak.
   Pewnego dnia zjawili się wysłannicy Oficerskiej Szkoły Artylerii z Chełma. Ładnie się prezentowali, w dopasowanych płaszczach i wysokich butach. Niektórzy mieli nawet przedwojenne garnizonówki z ciemno-zielonym otokiem. Na ich widok oczy nam wychodziły z głowy, tak szczerze im tych czapek zazdrościliśmy. Bardzo chciałem się dostać do artylerii. Zawsze uważałem ten rodzaj wojsk za coś "szlachetniejszego", za bardziej romantyczny od umorusanej w błocie piechoty. Do koni nie czułem sentymentu, służba w saperach przerażała mnie, łączność wydawała się nudna i bez polotu. Oczywiście, moje "chcę" czy "nie chcę" nie wchodziło w rachubę, i tak musiałbym pójść tam, gdzie daliby skierowanie, bez żadnej dyskusji. Prawo wyboru otrzymali dopiero ci, którzy przychodzili tu po nas.
   Do artylerii nie dostałem się, mimo iż kusiłem "kupców" ukończoną jedną klasą liceum (niewielu spotykało się wtedy rekrutów z podobnym wykształceniem). Widocznie odstraszał sam widok drągala, podobnego do stracha na wróble. Baraki częściowo się opróżniły, ale wciąż przybywali nowi poborowi. Wkrótce po artylerzystach przyjechali werbownicy z Oficerskiej Szkoły Broni Pancernej. Cóż, czołgi też imponujący rodzaj wojsk. Podobno służba ciężka, ale nie trzeba maszerować. Pamiętałem batalion pancerny z Brześcia sprzed wojny - jazgotliwe tankietki, załogi w czarnych skórzanych kurtkach, eleganccy oficerowie. Zostałem przyjęty (ci nie grymasili, brali wszystkich, nawet po kilku klasach szkoły podstawowej) i wkrótce znalazłem się w Chełmie, na terenie starych koszar piechoty, gdzie szkoła posiadała tymczasowe locum.
   Koszary zbudowano zapewne w połowie XIX w., więc bez żadnego wdzięku, poczucia estetyki czy zapewnienia choćby cienia intymności. Po dwie wielkie sale złączono prześwitem bez drzwi, w każdej mieściło się po 25 piętrowych prycz, w sumie dla 100 ludzi. Drzwi z jednej sali prowadziły do następnej kompanii, z drugiej - do korytarzyka, z którego wchodziło się do kancelarii, magazynu oraz izby mieszkalnej szefa kompanii. Dalej znajdowało się wyjście na klatkę schodową, umywalnie i ustępy.

Budynek lazaretu niemieckiego w Chełmie, 1943; od października 1944 do kwietnia 1945 mieściła się tutaj m. in. Oficerska Szkoła Broni Pancernej (fotopolska)
   W jednym budynku kwaterowały cztery kompanie - dwa bataliony szkolne. Łącznie szkoła liczyła cztery bataliony: trzy dowódców czołgów i plutonów oraz batalion techniczny, kształcący zastępców dowódców kompanii do spraw technicznych i mechaników - kierowców ciężkich czołgów, razem 800 kandydatów na podporuczników i chorążych broni pancernej. W owym czasie chorąży był pierwszym stopniem oficerskim a jego dystynkcję stanowiła jedna gwiazdka z białą nitką pośrodku naramiennika. Nazywano go żartobliwie "podporucznikiem z nitką". Zazwyczaj absolwentów zdających egzamin końcowy na piątkę lub czwórkę promowano na stopień podporucznika, natomiast trójkowicze otrzymywali tylko chorążego.
------------------------------------------------------------------
"Oficerska Szkoła Broni Pancernej w Chełmie powstała rozkazem dowódcy WP z 19 października 1944 r. Otwarcie placówki nastąpiło 20 listopada 1944 r. W tym momencie w szkole było 350 podchorążych. Szkolenie trwało 4 miesiące. Szkołę umieszczono w budynku dawnego rosyjskiego urzędu gubernialnego, w okresie międzywojennym wykorzystywanego przez Wojewódzki Szpital Psychiatryczny (od 1932 r.). Chorych zlikwidowali Niemcy 12 stycznia 1940 r., którzy przejęli budynek na koszary SS (szwadronu konnego). Obok Szkoły Oficerskiej w budynku funkcjonowało dowództwo tworzonego w okolicach Chełma I Korpusu Pancernego (większość absolwentów trafiła do tej formacji i walczyła w składzie 2 AWP nad Nysą Łużycką). Były również inne wydarzenia. 2 marca 1945 r. 70 kursantów z dowódcą kompanii por. Stanisławem Kulikiem zbiegło do lasu. Część została wytropiona przez UB i zabita (7 osób), część trafiła do niewoli (49 osób) i została rozstrzelana pod Chełmem, a pozostali wraz z por. Kulikiem (który przyjął pseudonim „Wołyniak”) utworzyli oddział partyzancki. Szkoła funkcjonowała do lipca 1945 r., a następnie została przeniesiona do Modlina.
W 1946 r. budynek został przejęty na potrzeby Szpitala Miejskiego, kontynuującego tradycje dawnego Szpitala Św. Mikołaja z okresu międzywojennego.
(http://www.zskepice.pl/patron-ppor-t-bielak/szkoly/)
 -------------------------------------------------------------------
   Mimo, że szkoła posiadała już swe tradycje, powstała bowiem w 1943 roku w Związku Sowieckim, tu w Chełmie tworzyliśmy ją od nowa i to dosłownie własnymi rękoma. Trzeba było urządzić wszystkie sale wykładowe, co oznaczało ciężką i brudną pracę przy oczyszczaniu i znoszeniu rozmaitych agregatów, z których najlżejszy ważył kilkadziesiąt kilogramów: działo, silnik, skrzynia biegów (700 kg), części transmisji, amunicja itp. Osobne sale były przeznaczone dla wykładów o łączności radiowej, z taktyki, nauki o broni, działań inżynieryjno-saperskich. Umazani brudnym olejem maszynowym, głodni, zziębnięci i śmiertelnie zmęczeni padaliśmy wieczorem na prycze, a gwiazdki oficerskie przestały świecić w snach. Wydawało się, że zaledwie przyłożyłem głowę do wypchanej sianem poduszki, gdy słyszałem natrętne wołanie służbowego: "Pobudka! Wstać!" Rozespani, ziewający i półprzytomni wskakiwaliśmy w spodnie i za chwilę z głośnym tupotem zbiegaliśmy po schodach w lodowaty, mokry chłód poranka na gimnastykę. Mycie, ubieranie się, słanie łóżek, zamiatanie... i już wymarsz na śniadanie: ciepły kawałek chleba, czerwony, wilgotny cukier, gorąca czarna kawa zbożowa, mały kawałeczek konserwy. Niewiele tego było więc i przyjemność krótka...   

Stan obecny - Zespół Szkół w Kępicach (http://www.zskepice.pl/patron-ppor-t-bielak/szkoly/)
   Z wyjątkiem niektórych oficerów polityczno-wychowawczych i dowódców plutonów oraz niektórych dowódców kompanii, kadrę szkoły stanowili głównie oficerowie sowieccy. Zapamiętałem ich jako ludzi dobrej woli, wyrozumiałych i cierpliwych. Robili wszystko, aby przekazać nam nie tylko przepisany programem zasób wiedzy, ale również bogate, praktyczne doświadczenie, które odgrywa tak ogromną rolę w przygotowaniu żołnierzy do walki. Żaden z nich nie liczył się z czasem i gotów był spędzać z nami popołudnia i wieczory, aby utrwalić w nas ów niezbędny zasób wiedzy, potrzebny dowódcy  na polu walki. Było to szkolenie przyspieszone i pobieżne, formowały się bowiem dwie armie i potrzeba było bardzo wielu młodszych oficerów. Również istniejąca Pierwsza Armia i inne jednostki pilnie domagały się uzupełnień, gdyż dowódcy plutonów i kompanii mieli na froncie krótki żywot. Właśnie przygotowywano się do ostatniego skoku, który miał kosztować - nie było co do tego żadnych złudzeń - wiele setek tysięcy istnień ludzkich. Zostaliśmy więc poniekąd z góry spisani na straty i przeznaczenia na hekatombę. Wyrazem tego było właśnie  nasze bardzo krótkie przygotowanie, zupełnie niewystarczające dla pełnienia funkcji dowódczych i wychowawczych w normalnych warunkach.
    Dowódcą mego batalionu szkolnego był niski, łysy i gruby major sowiecki z perkatym noskiem i małymi oczkami, który o każdej porze doby znajdował się pod gazem. Chociaż swoje zarządzenia i rozkazy wydawał donośnym głosem, nie czynił nikomu przykrości, najwidoczniej rad ze swojej funkcji, gwarantującej w tych niespokojnych czasach ciepły pokój, wygodne łóżko, regularne wyżywienie i brak wrażeń, jakich żołnierz szczególnie nie lubi: ostrzału artyleryjskiego, bombardowania i gwizdu mnóstwa mniejszych pocisków. Bardzo chciał się nauczyć polskiego, lecz bez widocznych rezultatów. Gwoli prawdzie należy podkreślić, że przyswoił sobie dwa słowa: "podcharunżyje" i "chaljera" i używał ich na przemian w każdym przemówieniu. Gdy zaś zastosował oba w jednej mowie - miała miejsce blestiaszczaja recz' na polskom jazykie. Ponieważ jednak istotnie rozumiał po polsku a my byliśmy już dobrze osłuchani z rosyjskim, porozumienie między nami funkcjonowało doskonale. Rzeczywiste kłopoty mieli przede wszystkim wykładowcy poszczególnych przedmiotów. Starali się, jak mogli, aby nazwy techniczne przekazać w zrozumiałej dla nas formie, choć wiele wyrażeń w ogóle nie występowało w polskim słownictwie. W rezultacie używaliśmy jakichś dziwnych polsko-rosyjskich neologizmów, które między sobą rozumieliśmy doskonale, ale które byłyby trudne do pojęcia dla dzisiejszych słuchaczy szkół oficerskich, np. "usiąść za ryczagi" (drążki), "materialna część" (sprzęt), "wywierka" (sprawdzanie przyrządów celowniczych", "ogniowa" (nauka o broni") itp. Terminologii tej używaliśmy później również w pułkach. Dopiero po kilku latach opracowano słownictwo taktyczno-techniczne w duchu jakiej takiej polszczyzny.
   Pierwszym dowódcą mojej kompanii był podporucznik Kwapiński - młody, może w moim wieku, szczupły, wysoki, pogodny i zrównoważony elegant. Posiadał nie każdemu daną sztukę noszenia munduru: miał zawsze wygląd wojskowy. Pewnej niedzieli przyszedł do kompanii ubrany według wszelkich reguł przedwojennych: garnizonowa rogatywka z pomarańczowym otokiem, czarna, skórzana kurtka, lśniące buty "angielskie", kordzik u pasa. Skąd on to wszystko wytrzasnął w obrabowanym do cna kraju? Nie muszę podkreślać, iż na tle naszej szarej, wynędzniałej masy w poskręcanych jak postronki owijaczach i polowych czapkach spadających na uszy, przypominał wyglądem królewicza z baśni. Pożeraliśmy go wzrokiem i zazdrościliśmy, nie wierząc, że kiedykolwiek będziemy się mogli tak wystroić.
   Porucznik Kwapiński, wbrew poważnemu wyglądowi, nie odznaczał się jednak rozsądkiem. Zaczął mianowicie tu i tam rozpowiadać o swoim bliskim pokrewieństwie z wicepremierem rządu polskiego na uchodźstwie, Janem Kwapińskim. Może to był żart? Ale w owych czasach taka parantela działała na organy bezpieczeństwa, jak czerwona płachta na byka. Po dwóch miesiącach dowodzenia kompanią, pewnego dnia nasz porucznik znikł bez śladu. Nie wiadomo, czy go posadzono, czy przeniesiono do oddziału frontowego, czy może zdezerterował. Nigdy tego nie wyjaśniono. Tak czy owak, był z pewnością jednym z tych, którzy raczej nie pasowali do nowej rzeczywistości i chyba niedługo służyłby w korpusie oficerskim ludowego Wojska Polskiego. Po kilku latach, gdy zaczęto grzebać w życiorysach, nie taki haczyk wystarczał, aby zostać zdjętym ze stanowiska i wyrzuconym do cywila. A i tak facet mógł sobie gratulować, jeżeli nie poszedł do ciupy siedzieć za niewinność.
   Po Kwapińskim dowództwo kompanii objął kapitan sowiecki, skryty i małomówny. W przeciwieństwie do innych oficerów Armii Czerwonej, przydzielonych do Wojska Polskiego, chodził w mundurze sowieckim i nie usiłował nawet przekręcać polskich słów.
  Z dowódcą kompanii mieliśmy zresztą osobiście mało do czynienia. Codzienny kontakt utrzymywali z nami dowódcy plutonów szkolnych - młodzi podporucznicy, niedawno promowani w Związku Sowieckim po podobnym, skróconym kursie oficerskim. Na ogół usiłowali być surowi, dbali przede wszystkim o dyscyplinę i nie przejawiali zainteresowania naszym losem lub kłopotami. Przekazywali nam naukę o broni, polegającą głównie na rozbieraniu i składaniu zamka karabinu, rewolweru oraz musztry.
-----------------------------------------------------------------------------------
Ze wspomnień Czesława Linkowskiego - "Przygody w szkole czołgowej w Chełmie".


"Więc poszedłem do tej szkoły czołgowej oficerskiej. Humorystyczny kawałeczek będzie. Pierwszego dnia dali nam mundury, a jakże. Takie wycinaliśmy z blachy sylwetki czołgów i tutaj sobie przymocowywaliśmy [do mundurów]. Ja byłem bardzo kiepski jeśli chodzi o rysowanie i mój czołg to kaczkę przypominał, ale w każdym razie coś tam było. No i koniecznie chcieliśmy z kolegą wyjść na miasto. No bo mamy mundury, mamy czołgi na pagodach - aż się prosi, żeby się pokazać w Chełmie, na mieście. No, ale [dostać] przepustek nie było mowy. No więc na oficerską bramę - oficerska brama, to jest dziura w płocie przez nikogo nie pilnowana. No więc przez oficerską bramę żeśmy obaj wyszli wieczorem. Chodzimy, chodzimy, deszczyk pada, jakaś taka brzydka pogoda, nie wiadomo co z sobą zrobić, bo żołnierz zawsze marzy o wyjściu, a jak wyjdzie, to nie wie co ze sobą zrobić. Tak i myśmy łazili, łazili. W końcu poszliśmy do jakiejś knajpki takiej małej. Siedliśmy przy stoliku. On miał trochę pieniędzy, to kupił jakąś wódkę. Tak pomaleńku żeśmy tą wódkę sączyli, a przy sąsiednim stoliku jakiś oficer radziecki siedział już przed pustą butelką i strasznie smętną miał minę. Pewnie wszystkie swoje ostatnie pieniądze wydał na wódkę. I tak patrzył na nas, patrzył, patrzył. A my chcieliśmy już uciekać, bo nie mieliśmy przepustek przecież. Ale zanim się zdecydowaliśmy na ucieczkę, to on podszedł do nas: "Czy panowie... czy towarzysze pozwolą, że dosiądę się do was?". Oczywiście - po rosyjsku, ja dobrze po rosyjsku umiałem mówić. On przyszedł do nas, a jakże, siadł - toasty na nasze konto, wódka nasza do jego gardła. Upił się w drobny mak. No i jak już dowiedział się, że jesteśmy kandydatami do tej broni pancernej, no to tylko ciągle: "Uczytie na tliczno, uczytie na tliczno". Czyli uczcie się na celująco. No i tak się strąbił, że później, jak już żeśmy wyszli, był już taki pijany, że trzeba było go jakoś odprowadzić, bo solidarność pijacka wymaga tego, żeby tego co nie może chodzić do domu zaprowadzić. No i pytamy go, gdzie go zaprowadzić. On mówi: "Do szkoły czołgowej". O, cholera! No, ale jakoś doprowadziliśmy go do bramy, zapukaliśmy do wartownika i chodu! Polecieliśmy przez dziurę w płocie do szkoły! Na drugi dzień robią podział na kompanie, bo to dopiero pierwsze dni, i przedstawiają nam naszych nowych dowódców. Okazuje się, że dowódca tej naszej kompanii, to był ten nasz kumpel od wódki! Ale udawał, że nas nie poznaje i jeszcze tego samego dnia zostałem zastępcą dowódcy plutonu szkolnego! To się tak śmieję do tej pory, że to był najlepszy interes jaki w życiu zrobiłem. Byłem w tej szkole trzy miesiące chyba. Tyle że nauczyłem się już którędy się wchodzi, a którędy się wychodzi z czołgu. Nauczyłem się gdzie jest ten cyngiel do strzelenia. Strzeliłem ze trzy razy z armaty, ale niecelnie całkiem, no i któregoś dnia, to był wtedy październik chyba już – wiadomość: dziesięciu będzie mianowanych podporucznikami. No i oczywiście ci, co byli najlepsi. I okazało się, że ja byłem najlepszy, bo byłem jednym z tych dziesięciu. Zostałem mianowany podporucznikiem, dowódcą czołgu. O czołgu miałem zielone pojęcie! No i w każdym razie przez pierwsze dwa miesiące, to tylko teoria była, a później, ostatni miesiąc, to już sprowadzili nam T 34, te czołgi, i przez miesiąc żeśmy nimi jeździli. Oczywiście, była uroczysta nominacja na podporucznika. Okazało się, że pod Warszawą organizuje się nowa jednostka: Brygada Pancerna Polska. No i tam nas zawieźli, tych nas dziesięciu oficerów, zawieźli, to było w Anino pod Warszawą. No i tam każdego z nas, że tak powiem poprzydzielali. Każdy z nas został dowódcą czołgu. Okazało się, że tam nie ma ani jednego oficera polskiego, poza nami dziesięcioma, reszta wszystko sowieckie. Nie ma co się dziwić - przed wojną Polska nie miała specjalistów od czołgów, a myśmy byli pierwsi specjaliści od czołgów - Polacy. Także każdy z nas został dowódcą czołgu."
(http://biblioteka.teatrnn.pl/dlibra/Content/48278/HM_Linkowski_Czeslaw_2013_08_27_Przygody_w_szkole_czolgowej_w_Chelmie.pdf)
-------------------------------------------------------------------------------------- 

   Zaczęły płynąć dni bardzo pracowite i męczące. Nękały nas trzy typowo wojenne plagi: niedojadanie, zimno i robactwo. Porcje żywności były niewielkie i jak na ciężką pracę stanowczo zbyt mało kaloryczne. Monotonia posiłków, których podstawę stanowił dwa razy dziennie pęczak bez tłuszczu, doprowadzała wszystkich do rozpaczy. Rano wielu nie słodziło kawy, lecz cały fasowany czerwony cukier sypało na kromkę razowca. Zdawało mi się wówczas, że nigdy nic tak dobrego nie jadłem. Jakże chętnie zażarłbym cały bochenek tego rarytasu...
   Uczucie zimna wynikało częściowo z niskiej kaloryczności wyżywienia, częściowo z wiatrem podszytego umundurowania. Cienki drelich nie był odpowiednim ubiorem na zimę. Sukienny płaszcz tylko podczas marszu i w czasie forsownych ćwiczeń odganiał wciskający się wszystkimi szparami chłód. Marzły stopy, owinięte kawałkiem szmaty, zastępującej skarpety. Noszenie swetrów - jako cywilnej części ubrania - było formalnie niedozwolone. Jeżeli jednak nawet udało się go przemycić i po kryjomu nakładać pod mundur - czekała największa plaga: wszy, które i bez swetra setkami gnieździły się w bieliźnie, spodniach i w bluzie. Oczywiście, można przywyknąć do wszystkiego, ale dokuczliwe swędzenie powodowało niezbyt elegancki odruch drapania się po całym ciele. Wieczorami siadywaliśmy półnago na pryczach i wśród towarzyskiej pogawędki co chwila rozlegał się trzask rozgniatanych na koszuli szarych pasożytów. Wielu odczuwało coś na w rodzaju wstydu i rozgoryczenia, że przez wszystkie lata tak ciężkiej przecież okupacji nigdy nie mieli do czynienia z robactwem a dopiero po wyzwoleniu, w Wojsku Polskim, do którego tak tęsknili, oblazły ich insekty. Przy tym nie do wytępienia. Głównym powodem zawszenia była niesłychanie rzadka zmiana bielizny: raz w miesiącu, a jedyną koszulę nosiło się całą dobę, praktycznie bez zdejmowania. Raz w miesiącu szliśmy do łaźni i przy tej okazji mundur zabierano do odwszalni, zaś po kąpieli fasowaliśmy czystą koszulę, kalesony i onuce. Ale już na drugi dzień wszy harcowały w najlepsze i towarzyszyły nam mężnie aż do następnej kąpieli. Zapewne sam proces dezynsekcji był nieskuteczny (za niska temperatura?) i połowiczny. Należałoby bowiem zdezynfekować jednocześnie całe koszary, czego nigdy nie uczyniono. Najlepszym zresztą sposobem byłaby częsta zmiana bielizny i regularne kąpiele. W szóstym roku wojny wszystkiego jednak brakowało... Związek Sowiecki mógł wygrywać dzięki temu, że jego ludność pozostawała zahartowana, żyjąc od dziesiątków lat w niezwykle ciężkich warunkach. Chyba w żadnej innej armii, nie wyłączając niemieckiej, żołnierze nie służyli w podobnie opłakanych warunkach, jak my. Ale też żadna inna armia nie wytrzymałaby takich trudności, gdyby dodatkowo wymagano od niej zwyciężania.
   Drugim owadem, który żarłocznie dobierał się nam do skóry, była pluskwa. Tysiącami gnieździły się w drewnianych pryczach i we wszystkich zakamarkach ścian. Od czasu do czasu wynoszono prycze przed budynek koszar i usiłowano tępić tych osobistych wrogów przy pomocy środków podręcznych, z podobnie mizernym skutkiem. Drapaliśmy się więc nadal, w dzień i w nocy, marząc, by te tortury wojennych koszar skończyły się nareszcie. Z utęsknieniem czekaliśmy na rozesłanie do jednostek, mimo że warunki bytowe nie były tam wcale lepsze a na każdym kroku groziła śmierć lub kalectwo. Ale tam przynajmniej coś się działo, odbywał się ruch, ciągła zmiana wrażeń. Najbardziej dokuczała monotonia życia koszarowego i przymusowa nauka, która większości nie interesowała i sprawiała dużą trudność. Stanowiliśmy bowiem wielką mieszaninę, jeśli chodzi o poziom wykształcenia. Był w naszej kompanii jeden student - Roman Leitner, obecnie docent nauk matematycznych we Wrocławiu. Był jeden lub kilku abiturientów i kilka osób z nieukończonym gimnazjum. Reszta przeszła tylko szkołę powszechną, nie zawsze w pełnym zakresie. Większość kolegów pochodziła z kresowych lub lubelskich wiosek oraz małych miasteczek Małopolski Wschodniej i nie miała nigdy do czynienia z techniką. Każde zagadnienie wymagające jakich takich wiadomości z matematyki i fizyki stanowiło dla nich istną abrakadabrę. Wykładowcy zdawali sobie z tego sprawę i starali się przekazywać wiedzę w możliwie uproszczony sposób. W rezultacie po kilku miesiącach promowano setki podporuczników i chorążych, stojących pod względem intelektualnym znacznie niżej od poborowych, wcielanych po zakończeniu wojny a legitymujących się często świadectwem dojrzałości. Nie wszyscy rozumieli konieczność dokształcania się. Toteż mając duże luki w przygotowaniu teoretycznym, wiedzy ogólnej i kulturze, pozostawali coraz bardziej w tyle, a znaczna większość jeszcze przed pierwszym awansem została zwolniona do rezerwy. Byli żywą ilustracją sławetnego sloganu "nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera", który tyle szkody przyniósł korpusowi oficerskiemu PRL.
   Na razie jednak do promocji jeszcze daleko, należało przedtem opanować wiedzę wojskową. W tym dość smętnym bytowaniu miałem dwa momenty jaśniejsze, dowodzące, iż niezupełnie o mnie zapomniano, jak niekiedy odnosiłem wrażenie. Pierwszy to odwiedziny ojca, który po odwiezieniu matki do Białegostoku, zarejestrował się w tamtejszym RKU i otrzymał przydział do jednostki artylerii przeciwlotniczej, stacjonującej gdzieś między Lublinem a Warszawą. Z tej okazji zostałem zwolniony z zajęć, ojciec wynajął pokój w domu na przeciw koszar i posiedzieliśmy tam kilka godzin, opowiadając sobie nowiny z ostatnich dwóch miesięcy. Przez ten krótki czas poczułem się niemal, jak w domu. Po wyjeździe ojca ogarnęło mnie jeszcze większe osamotnienie. Kilka tygodni potem znów zostałem wezwany na wartownię przy bramie, gdzie ku wielkiemu zdziwieniu i radości ujrzałem znajome postacie Henia Klebeko i jego żony Broni, znanej mi dobrze z Brześcia. Tym razem spotkanie trwało krótko. Obdarowali mnie wędliną, boczkiem i słoniną - artykułami, których od długiego czasu byłem całkowicie pozbawiony. Rzuciłem się na nie żarłocznie i ... wkrótce dostałem ostrej biegunki, gdyż żołądek odwykł od tłuszczu i kalorycznego jedzenia. Na kilka dni straciłem zdolność do normalnego funkcjonowania.
   Nastała mroźna zima. Wielokrotnie odbywaliśmy marsze całym plutonem wzdłuż ośnieżonej szosy do stacji Zawadówka, przerabiając zajęcia z taktyki. Metoda nosiła nazwę: "pieszo po czołgowemu", gdyż czołgów było w szkole tylko kilka i służyły wszystkim do ćwiczeń strzeleckich oraz nauki jazdy. Zagadnienie taktyczne trzeba było rozwiązywać na piechotę. Z maszynami mieliśmy się oswoić dopiero w... jednostkach. Marzliśmy więc na potęgę i z radością dopadaliśmy po drodze do chłopskich chałup, aby choć na chwilę się ogrzać. Jednocześnie trwały zajęcia w salach wykładowych, gdzie przeżyłem pierwszą kompromitację: podczas okresowego egzaminu z nauki o broni, w czasie składania zamka karabinu, wyleciała mi z ręki sprężyna a części zamka rozsypały się po całej sali. Komisja nic nie rzekła, ale postawiła mi dwóję, za którą na najbliższym apelu całej szkoły musiałem wystąpić przed szereg i w towarzystwie innych delikwentów wysłuchać, jaką jesteśmy zakałą wojska. To zapewne zadecydowało, że gdy na początku marca wybierano kilkudziesięciu podchorążych do przyspieszonej promocji, moja kandydatura, mimo ochotniczego zgłoszenia się, nie została uwzględniona.
   Z zazdrością patrzyliśmy na kolegów, którzy zjawili się po promocji z gwiazdką na ramieniu, w nowym mundurze, płaszczu i kirzowych butach (ze specjalnie utwardzonej dermy). Byli już oficerami! Mieli za sobą pobyt w szkole oficerskiej - bardzo krótki, co prawda - i mieli już w wojsku jakąś pozycję, wyjeżdżali w świat, do jednostek bojowych, do walki... Biorąc na zdrowy rozsądek, nie należało im niczego zazdrościć. Poszli na Wał Pomorski, Kołobrzeg, forsowali Odrę i Nysę. Zaledwie kilku doczekało końca wojny. Ginęli masowo, paleni żywcem w czołgach, rozrywani przez granaty i bomby, siekani odłamkami, przestrzeliwani seriami cekaemów. Nie, naprawdę nie było się do czego spieszyć.
--------------------------------------------------------------
W bitwie o Wał Pomorski w okresie od 30 stycznia do 11 lutego 1 Armia Wojska Polskiego straciła 10 042 żołnierzy (polegli, ranni i zaginieni).
(Wikipedia)
 
Płonący T-34 (www.dobroni.pl)

--------------------------------------------------------------
   13 stycznia przyszła informacja o rozpoczęciu wielkiej ofensywy na całym froncie od Bałtyku do Karpat. Codziennie nadchodziły radosne wieści o wyzwoleniu miast i całych województw: Łódź, Kraków, Częstochowa... 17 stycznia po południu, na specjalnym apelu odczytano rozkaz Naczelnego Dowództwa o zdobyciu Warszawy. Przyjęliśmy tę informację bez zwykłej w takim wypadku emocji. Wiadomo było już dawno, że tym razem w walkach o miasto Niemcy nie mają żadnych szans. Z drugiej strony to, co wyzwolono, stanowiło tylko martwą kupę gruzów bez ludności. Nie było się z czego cieszyć. Mimo wszystko miałem swoją satysfakcję. Katowice, Częstochowa, Bydgoszcz... pamiętałem komunikaty z 1939 roku o oddawaniu tych miast Niemcom. Teraz po pięciu latach niewoli powracały w takim samym tempie. Doczekałem się wymarzonej chwili powszechnego wypędzania szkopów, niegdyś butnych i niezwyciężonych. Wojna wkraczała na terytorium Rzeszy.