poniedziałek, 8 sierpnia 2016




(68) Pamiętnik Ludmiły - Chińska ambasada


   Osobnego omówienia wymaga skorzystanie przez nas z zaproszenia do Ambasady Chińskiej w Moskwie. Prawie wszyscy po raz pierwszy mieli okazję na gruncie towarzyskim przyjrzeć się Chińczykom. Trzeba mówić z patosem, aby ułatwić tłumaczowi pracę. Na odprawie wybraliśmy upominki i zostaliśmy pouczeni o bon-tonie chińskim. Między innymi etykieta nakazuje spożycie wszystkich podanych potraw. Przed Ambasadą szpaler chińskich dyplomatów po obu stronach schodów. Wysiadamy z autokaru z wrażeniem,  że schody obstawił rząd kolorowych pomników. Każdy z nas zostaje zamknięty w lepkim uścisku rzeźniczych grubych palców. Uśmiechy gospodarzy można wymierzyć linijką, tak są słodko dawkowane jednakowym grymasem, a ukryte na plecach ręce wzbudzają wrażenie, że są w nich trzymane sztylety.  Wchodzimy do ogromnej Sali z elipsowatym stołem. Zostajemy rozsadzeni: Polak, tłumacz, Chińczyk i tak dookoła. Za każdym krzesłem chiński kelner. Lewą ręką zabiera naczynia, prawą – podstawia wrzące potrawy w mosiężnych czarkach o zawartości mętnych pomyj. Zwróciłam się do naszego tłumacza vis a vis mnie: 
- Dostojni gospodarze raczą mi wybaczyć, ze będąc na ścisłej diecie nie mogę delektować się doskonałością smakową ich potraw, czego będę żałowała zawsze.
Gdyby spojrzenia zabijały byłabym zimnym trupem za sprawą mych ukochanych rodaków. Wygrałam „tę partię”, bo nikomu już po mnie nie wypadało tego powtórzyć. Usłyszałam odpowiedź dostojnych gospodarzy:
- Nasze niegodne usta pragną wyrazić szczere ubolewanie z powodu niesprawności organicznej, która odbiera radość życia i pragną wyrazić nadzieję, że są w posiadaniu potraw, którymi mogą uhonorować i ugościć drogiego nam gościa. Proszę wyrazić swoje życzenie.
- Wielkodusznym gospodarzom dzięki za życzliwość składając uniżenie, proszę o owoce, pomidory, ogórki i szampana, a wdzięczność moja zostanie dozgonna.
Tu wydaje mi się, że usłyszałam przekleństwo Pawła, a może mi się tylko przesłyszało? Moi rodacy zjedli po kilka czarek wrzątku o różnych barwach, zawiesistych i tłustych pomyj. Były to słynne rakowe, żółwiowe, z macicy ośmiornicy itp. Zupy, które gospodarze chciwie siorbali, a z kącików ust i po umoczonych wąsach spływały resztki. Po tych specjałach nastąpiła niezliczona ilość sałatek, przystawek w różnych odcieniach, wspaniale podanych. Mnie podano dorodne gruszki i jabłka, ale marzyłam o winogronach, brzoskwiniach, pomarańczach, bananach i zepsuta powodzeniem swojego wybiegu przekazałam swe życzenie sympatycznemu tłumaczowi patrząc prosząco wprost na Chińczyków. Natychmiast wyrósł przede mną stos południowych owoców i już wówczas byłam przekonana o rzetelnie morderczych myślach mych rodaków. Na stole stały bowiem tylko całe baterie trunków z całego świata, a potrawy podawali stojący za każdym krzesłem kelnerzy, których zręczne ruchy  przypominały popisy cyrkowych żonglerów. Na dobitek przez cały czas za ścianą grała orkiestra złożona z różnej tonacji dzwonków, która ostro wżerała się w bębenki uszne powodując łomotanie tętna w skroniach bez sekundy przerwy. Gdy wysadzane tym hałasem oczy szukały ulgi na ścianach, skakały do niż żółto-czerwone smoki na czarnym tle. Kompletny obłęd i oczopląs.
   Koszmarna uczta nie miała końca, nasi mieli tak udręczone miny i zatankowane brzuchy, że nie zostało śladu ze wstępnej grzeczności, panowała śmiertelna cisza, a tylko ja jedna czułam się lekka i kwiecistym gadaniem zaświadczałam, że nie jesteśmy delegacją głuchoniemych i nie zhańbiliśmy naszego kraju. Wreszcie któremuś z naszych nie udało się zdusić odgłosu czknięcia. Na ten dźwięk wypogodziły się miny gospodarzy i dali hasło do wstania od stołu i przejścia do sąsiedniej sali. Nasi ociężale, jak zaczadzeni, zwlekali się z krzeseł, ja zostałam porwana przez najgrubszego przez najgrubszego z gospodarzy pod łokieć i zaprowadzona do sali różnie upstrzonej złoto, czerwono-czarnymi malowidłami przedstawiającymi motyle i kwiaty. Dzwonki dalej świdrowały uszy, a tylko widok kilku stolików z tortami i trunkami bez oprawców – kelnerów rokował nadzieję, że moi bracia tę imprezę jednak przeżyją. Chińczycy zaprosili do tańca. Nasi nie mieli siły. Przyduszona do spoconego brzucha niższego o głowę, lecz za to grubszego o dwa obwody Chińczyka dusiłam się w odorze potu i lepkiego uścisku, a nasz taniec odbywał się na może półmetrowej powierzchni parkietu, mimo iż rozmiary sali były imponujące.  W sumie ta chińska makabra trwała już 7 godzin. Wreszcie nam ogłoszono, że przyjęcie zakończone i zostajemy odwiezieni na operę chińską do Teatru Wielkiego. Kto miał jeszcze siły, odetchnął z ulgą, ale nie wiedział naiwnie, czym to pachnie. Opera trwała od 22-giej do 6-tej rano. „Oglądaliśmy” ją leżąc na kozetkach, jak na ucztach za czasów Nerona. Dałam cudzysłów, bo część naszych drzemała śpiąc i pojękując z przejedzenia, czym zhańbili się już dokumentnie.
   Ja podczas antraktów posilałam się winogronami i byłam jedynym polskim konsumentem i jedynym rozmówcą. Chińczyk mnie zapytał, jak mi podoba się opera. Odpowiedziałam, że nie jestem melomanem i u nas opery składają się z arii, baletu, chóru i każdy akt oprawiony w inne dekoracje, dlatego nasze opery są bardziej przyswajalne dla laika, a tu w zasadzie są same arie przy jednych dekoracjach. Brzmi to bardzo potężnie (te przeklęte dzwonki brzmiały w uszach nam dźwięczały jeszcze przez 3 dni), ale ja się na tym nie znam. Usłyszałam w odpowiedzi, że polska opera nie ma tradycji nawet 100 lat, a chińska ponad tysiąc. Chwała Bogu, wszyscy przeżyli ten chiński akcent w naszej podróży, choć panowie mieli jeszcze jedną frajdę: chińską łaźnię. Śliwiński tak nam to opisał:
   - Dwóch grubych bandytów wzięło mnie na ręce, zdarli ze mnie odzież i zaczęli okładać rózgami. Gdy mi już było wszystko jedno, tak byłem obolały, wrzucili mnie do wody z lodem, aż mi zaczęły skakać szczęki. Zacząłem krzyczeć i wtedy mnie wyciągnęli i wrzucili do wrzątku. Zaczęła mi się w ustach już ślina gotować, ale mnie wyciągnęli i położyli na kozetce w parni, gdzie było ciemno od pary. I kiedy sobie już pomyślałem, po jaką cholerę ja tu przyjechałem, żeby na tym barłogu zdechnąć jak Łazarz, gdy nagle poczułem siły, jakby mi skrzydła urosły u ramion. Porwałem prześcieradło dla owinięcia się nim, buchnąłem w trzy ściany zanim znalazłem drzwi i wyleciałem do ubieralni. Porwałem z rąk kąpielowego spodnie i koszulę i 8 kilometrów do hotelu przebiegłem w godzinę.
   Podobne odczucia mieli pozostali 4 panowie, bo jeden nie skorzystał z tego punktu programu. Artylerzysta rzygał i jęczał, gdy dowiedział się, że jadł nadziewane dżdżownice, ślimaki, faszerowane chrabąszcze, słowiki, żabie udka itp. Wszyscy panowie zgodnie oświadczyli, że od śmierci uratowała ich tylko polska wódka wyborowa, która na szczęście również zdobiła chiński stół.
   Wołodia przyznał się, że na odprawie zapomniał nam powiedzieć, że po kilku kęsach trzeba czknąć, bo to jest znak dla Chińczyków, że gość jest syty, a oni na pewno sobie pomyśleli, że Polacy to straszne głodomory, bo dopiero po kilku godzinach komuś się odbiło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz