sobota, 5 listopada 2016




(71) Nieznana historia z Ostaszkowa 1940

   Nie jest to część Kroniki Rodzinnej Zabiełłów, jednakże z uwagi na temat jak i powiązania rodzinne, zdecydowałem się ją zamieścić. Została spisana na podstawie opowieści członków rodziny mojej żony. Historię udało się złożyć z różnych fragmentów wspomnień kilku osób w podeszłym wieku, ciężko doświadczonych warunkami życia w "państwie robotników i chłopów" i stąd bardzo niechętnie powracających do czasów słusznie minionych.

Ze wspomnień Antoniny, babki mojej żony.

 "W 1940 roku wieczorem w lesie, niedaleko którego mieszkaliśmy, usłyszeliśmy odgłosy wystrzałów, a nocą, kiedy mgła opadła, dobiegły nas jęki i wołania o pomoc." Zarośla od wsi Juszyno (Юшино) odgradzała niewielka rzeczka Bolszaja Kosza (Большая Коша), dlatego wszelkie hałasy rozchodziły się daleko. "W tych czasach NKWD często prowadziło w tutejszych lasach rozstrzeliwania. Teraz jednak strzelanina trwała wyjątkowo długo, dlatego domyślaliśmy się, że zginęło wielu ludzi. O poranku kobiety ze wsi (w osadzie pozostał jeden  mężczyzna inwalida, reszta przebywała w armii, poległa na wojnie fińskiej lub zaginęła podczas wcześniejszych represji) zadecydowały się pojechać jedynym we wsi wozem "wujka Wasi", żeby sprawdzić, co się stało." Wcześniej też jeździły do tego lasu, ale znajdywały jedynie kilka świeżych, zasypanych dołów.

Juszyno i Bolszaja Kosza, widok współczesny (www.google.maps)
   "Po przyjeździe zobaczyłyśmy, że w lesie leżą ludzie w mundurach z orzełkami, niektórzy ledwo przysypani ziemią, kilku ciężko rannych, wzywających pomocy po polsku. A ponieważ zarówno ja, jak i moja siostra Tania rozmawiałyśmy po polsku, to zrozumiałyśmy, iż NKWD rozstrzelało Polaków." Dwóch odkopały gołymi rękoma, dwaj inni wygrzebali się sami. Cztery kobiety: Antonia, Tatiana i dwie sąsiadki zabrały po jednym rannym i schowały ich w swoich stodołach. Później jeden, który był w lepszym stanie i szybko odzyskał siły - odszedł, ponieważ nie chciał narażać swoich wybawicielek na zemstę morderców z NKWD (za takie przestępstwo sprawców, a często i całe wsie,
"Wujek Wasia", lata 60-te.
rozstrzeliwano jako "wrogów ludu"). Trzej ciężej ranni zostali, zmienili tożsamość na mężów i braci poległych wcześniej członków rodzin miejscowych kobiet, stopniowo powracali do zdrowia, pracowali w gospodarstwach. Czasami prowadziło to do zabawnych sytuacji. Pewnego dnia jedną z tych kobiet poinformowano w kołchozie, że może otrzymać zasiłek z powodu śmierci męża. Na to ona z udawanym zdziwieniem: "Jak to? Przecież mój Wania wrócił z wojny i jest ze mną!" Było to możliwe, gdyż w sowieckim bałaganie nikt nie miał ochoty sprawdzać, jak to naprawdę było z tym Wanią. Życie nauczyło ludzi, że ciekawość to bardzo niezdrowa przypadłość, która może się zakończyć ciężkim kalectwem lub śmiercią.
Aleksander Smirnow, w końcu 1939 r.
   Babka mojej żony przygarnęła ciężko rannego młodego chłopaka. Wyleczyła go, choć wydawał się bliski śmierci. Młody mężczyzna przeżył i... zakochał się w Toni. A ona miała nadal dokumenty męża Aleksandra Smirnowa, który zginął na wojnie z Finami i córkę, Walentynę Aleksandrowną (ur. 1936 r. - moją późniejszą teściową), której wspólnie wmówili, że to "papa" wrócił z wojny. Wkrótce, w 1941 r. urodził się ich wspólny syn Wiaczesław, ale zmarł w wieku 2 lat po ciężkim przeziębieniu. To było jednak później. Na razie Antonia uprzedziła córkę, że do stodoły nie wolno wchodzić, gdyż zamieszkały tam... wilki.
   Wedle rodzinnego przekazu, Polacy rozstrzelani w pobliskim lesie pochodzili z obozu w Ostaszkowie.
......................
Okolice: Ostaszków nad pobliskim jeziorem Seliger, Juszyno (zaznaczone wskaźnikiem), Twer, gdzie prowadzono większość rozstrzeliwań i Miednoje, w którym zabitych w Twerze pochowano (www.google.maps)
-----------------------------------------------------------------------------------------------

"W odległości 11 km od Ostaszkowa na wysepce Stołobnyj i częściowo na półwyspie Swietlica na jeziorze Seliger znajdują się zabudowania prawosławnego monastyru "Niłowa Pustynia" od XVII wieku zamieszkałego przez mnichów. Już w latach 1927-1939 pełnił rolę obozu pracy dla nieletnich przestępców. W pierwszych dniach października 1939 r. przemianowany został w obóz dla polskich "wojennoplennych". Na czele ostaszkowskiego obozu stał mjr NKWD Paweł Fiodorowicz Borisowiec, Polak z pochodzenia. Jego zastępcą był kpt. Sokołow, a komisarzem obozu starszy politruk Iwan Jurasow. Pracami śledczymi oraz pozyskiwaniem tajnych informatorów i współpracowników zajmowali się kpt. Antonow, lejt. Biełolipiecki i lejt. Choliczew.
   W obozie w Ostaszkowie osadzono m.in. funkcjonariuszy Policji Państwowej, Policji (autonomicznego) Województwa Śląskiego, Korpusu Ochrony Pogranicza, Żandarmerii Wojskowej, Straży Więziennej, oficerów wywiadu Oddziału II Sztabu Głównego Wojska Polskiego, oficerów i żołnierzy WP, księży, pracowników sądów oraz osadników wojskowych ze wschodnich województw II RP. (...)

Obóz umownie nazywany obozem w Ostaszkowie - wyspa Stołobienskij pustyń i półwysep Swietlica, stan współczesny, (www.google.maps)
   Ewakuacja obozu rozpoczęła się 4 kwietnia 1940 r. i odtąd każdego dnia odchodziły transporty. Liczebność wywożonych grup wahała się od 60 do 130 ludzi. Czasami w ciągu jednego dnia odchodziły dwa, a nawet trzy transporty. Zależało to prawdopodobnie od możliwości przewozowych.
   Konwoje jeńców były doprowadzane piechotą po lodzie jeziora Seliger do miejscowości Tupik (obecnie Spławucziastok) oraz stacji kolejowej Soroga, dalej wagonami przez stacje Piena oraz Lichosławl trafiały do Kalinina (Tweru). Następnie ze stacji jeńcy przewożeni byli karetkami więziennymi - czornymi woronami - do zarządu obwodowego NKWD przy ulicy Sowieckiej (obecnie Twerski Instytut Medyczny), gdzie umieszczano ich w podziemnych celach budynku.
   Po odejściu pierwszych transportów rozeszła się w obozie wieść, że są one kierowane do Brześcia, a jeńcy, dobrze karmieni, mają względnie dobre warunki i dość dużą swobodę. Mogą się nawet kontaktować z ludnością w miejscach postoju pociągów. Z czasem wieści zaczęły się zmieniać, a radosne nastroje ustąpiły przygnębieniu i depresji. Doświadczeni pracownicy obsługi obozu twierdzili, iż ludzi zwalnianych do domu nie prowadzi się na stację pod karabinami maszynowymi, tylko gdzieś "na siewer".
   W rezultacie rozładowania obozu w Ostaszkowie, z około 6500 jeńców, odnalazły się jedynie trzy transporty: z 28 kwietnia oraz z 13 i 14 maja. Pierwszy z nich odszedł z Ostaszkowa jako 300-osobowy, tylko jeden wagon przybył do obozu Pawliszczew Bór. Liczył on około 30 jeńców. Potem przybyły jeszcze dwa wagony z blisko 100 jeńcami."

(Sławomir Frątczak-Polscy jeńcy w obozie w Ostaszkowie (5) Tajemnica "Niłowej Pustyni")

-----------------------------------------------------------------------------------------------


Kilka słów o Antoninie


   Antonina Stepanowna Lekarskaja (właśc.: Antonia Lekarska, c. Stefana) urodziła się 17 kwietnia 1915 r. w dość zamożnej polskiej rodzinie chłopów gdzieś w północno-zachodniej Rosji. W końcu lat dwudziestych ub. wieku Stalin rozpętał w Rosji Sowieckiej wojnę z "kułakami". Jej ofiarą padli również rodzice Antonii. Wedle przekazów rodzinnych, pewnego dnia podczas śnieżnej zimy pod miejscowy kościół podjechał samochód z NKWD-owcami, którzy zapytali księdza, jak dotrzeć do Lekarskich. Ten wskazał najdłuższy objazd, sam zaś wysłał na skrót przez las chłopca z ostrzeżeniem. W ciągu kilku minut rodzice spakowali obie córki, wrzucili do worka wszystkie posiadane wartościowe przedmioty i wysłali z nimi dzieci do siostry matki, mieszkającej w niewielkiej osadzie Juszyno w obwodzie twerskim. Więcej już się nie zobaczyli.
   Droga musiała być długa i męcząca, gdyż dziewczynki szły kilkanaście dni, w końcu pod jakimś drzewem zakopały w śniegu zbyt już dla nich ciężkie srebrne sztućce i pozostałe "skarby" (których zresztą nigdy potem nie udało się już odnaleźć), by wreszcie dotrzeć do domu ciotki. 
Antonina i Walentyna, pocz. lat 50-tych
   Juszyno to niewielka osada, w tamtych czasach składała się z 20 - 25 chałup, wszyscy znali się doskonale i często byli ze sobą spokrewnieni. Tutaj Antonia wyszła za mąż za Aleksandra Smirnowa z pobliskiej wsi Końszyno i urodziła córkę Walentynę. Wkrótce Armia Czerwona zmobilizowała Aleksandra, który po zajęciu przez bolszewików Polski, wyruszył na front fiński. Pozostało po nim jedynie  podniszczone zdjęcie.
  
  

Ciąg dalszy historii

   Kiedy linia frontu zaczęła się coraz szybciej cofać na zachód, polski mąż Toni (podobno chorąży lub podchorąży) postanowił wyruszyć jako Smirnow na zachód, w kierunku Polski. Chciał opowiedzieć o zbrodni Sowietów. Żegnając się z kolegami przed rozstrzelaniem, obiecali sobie nawzajem, że powiadomią rodziny o swoim losie - jeśli przeżyją. Istniała również obawa przed zdemaskowaniem przez organy bezpieczeństwa. Wiadomo bowiem było, że w miarę wypierania Niemców na okoliczne tereny powrócą sąsiedzi z okolicznych wsi czy funkcjonariusze administracji. Ktoś mógł donieść o podejrzanych kołchoźnikach. Na odchodnym ukochany obiecał, że jak przeżyje, to wróci po nią i zabierze do Polski, gdzie wezmą normalny ślub a Walentyna będzie nosić jego nazwisko, gdyż przez ostatnie kilka lat razem ją wychowywali a ona nazywała go "tatą".
Tonia, lata 60-te

   Mężczyzna, którego prawdziwego imienia i nazwiska nie znamy, ponieważ Antonia do końca życia odmawiała jego podania, nie wrócił ani nigdy nie przesłał żadnej wiadomości. Jednak wedle jej wspomnień, inni dwaj uratowani, którzy pozostali na miejscu, przeżyli wojnę i umarli jako miejscowi w późnym wieku, nie kontaktując się z rodzinami w Polsce z obawy przed wykryciem (a jako kołchoźnicy, mieliby ogromne problemy z podróżowaniem po ZSRS). Jeden z nich miał mieć częściowo amputowaną nogę.
   Antonina w końcu lat czterdziestych wyjechała do pracy w Kalininie (obecnie Twer), gdzie na początku piątej dekady została aresztowana za spekulację (handel mięsem przywiezionym ze wsi) i zesłana na kilka lat do
Tania (z lewej) i Tonia, lata 70-te.
obozu pracy w okolicy Archangielska. Przeżyła, wróciła i przez długie lata pracowała jako robotnica w zakładach poligraficznych, uzyskując nawet tytuł przodownicy pracy. Nigdy - do lat dziewięćdziesiątych ub. wieku -  nie zdradziła nikomu żadnych szczegółów na temat swojego pochodzenia czy opisanych zdarzeń. Pierwsze wspomnienia pochodzą od jej starszej siostry Tani, która w Juszyno dożyła 95 lat. Pod koniec życia opowiadała siostrzenicy, że bolszewicy wskutek tzw. "rozkułaczania" zabrali im rodziców, po których ślad zaginął. Wspominała również nocne krzyki mordowanych Polaków: "Nie mogę spać, gdy znowu słyszę w nocy te krzyki rannych. Nie mogliśmy ich wtedy zostawić bez pomocy."     

Pęknięta zasłona milczenia

    W połowie lat dziewięćdziesiątych ub. wieku Antonina dowiedziała się o możliwym ślubie swojej wnuczki z obywatelem polskim. W tym czasie mieszkała u rodziny Walentyny. Opowiada Walentyna: "Matka pyta mnie: Wala, dlaczego Wiera nie wychodzi za mąż za Polaka?" Zapytałam więc ją: "Mamo, powiedz, czy my naprawdę jesteśmy Polakami?" "Wala, ty po ojcu jesteś Rosjanką.... To rzeczywiście przeznaczenie, że trzecie pokolenie wróci na swoje dawne ziemie do Polski. Kiedyś to powinno było nastąpić..."
   Opowiada moja żona: "Po przyjeździe z Chatynia (miejscowość na Białorusi) powiedziałam babci, że byłam w Katyniu. Babcia strasznie się wystraszyła i powiedziała: To bardzo straszne miejsce. Tam ludzi chowali jeszcze żywych." Odparłam: "Nie, tam faszyści spalili ludzi w chlewie." "Nie, tam rozstrzeliwali i zakopywali żywych ludzi." Na to wtrącił się ojciec: "Nie, Wiera, pomyliłaś, to Chatyń, a Katyń znajduje się w Rosji, pod Smoleńskiem."
   Antonina Lekarska zmarła 24 kwietnia 2007 r. Do końca nie chciała ujawnić szczegółów historii z Juszyna. Tatiana zmarła kilka lat wcześniej.