sobota, 10 października 2015




(34) Rok 1939

   Tym razem do wojny nie doszło, sytuacja się uspokoiła a my rozpoczęliśmy decydujący, czwarty okres roku szkolnego. Miałem więc roboty po uszy, cisnąłem też moich uczniów, by jakoś dobrnęli do zwycięskiego końca, to znaczy bez dwójki na świadectwie. Nie pamiętam już, czy mi to się udało, w każdym razie za zarobione pieniądze uszyłem sobie od dawna wymarzone, "cywilne" ubranie z beżowego samodziału. Wisiało na mnie jak worek, ale byłem z niego zadowolony, gdyż wreszcie mogłem (na wakacjach, oczywiście) zrzucić mundur szkolny, który już nie pasował do wewnętrznie odczuwanej dojrzałości.
   Trzeciego maja odbyła się w Brześciu ostatnia przedwojenna wojskowa defilada, w której również brałem udział w szeregach przysposobienia. Rano wszystkie jednostki uczestniczyły w mszy polowej na placu apelowym 82 pułku piechoty, po czym wojska wyciągnęły się na przestrzeni kilku kilometrów, przygotowując uroczysty przemarsz. Długo czekaliśmy na naszą kolej, zmarznięci i zmęczeni. Wreszcie ruszyliśmy. Całe znużenie przeszło nagle, gdy wkroczyliśmy na ul. Unii Lubelskiej, obstawioną gęstym szpalerem publiczności. Szliśmy dziarsko, z bronią na ramieniu, chcąc się zaprezentować jak najbardziej okazale. W miarę podchodzenia do trybuny honorowej szpalery gęstniały, tu i ówdzie rozbrzmiewały okrzyki. Bęben orkiestry ustawionej na przeciw trybuny grzmiał coraz donioślej, grano marsza 82 pp, my wypinaliśmy dumnie piersi, gdyż wiele dziewczyn patrzyło na nas z ciekawością. Przed trybuną zapomnieliśmy jednak o dziewczynach, bo oto spoglądał na nas łaskawie sam generał a z nim mnóstwo oficerów i notabli naszego miasta. Biliśmy w bruk obcasami z taką siłą, że niejedna wątła zelówka pękła i szewcy mieli potem wiele roboty. Odnieśliśmy jednak sukces, gdyż porucznik Medyna pochwalił nas i stwierdził, iż dowództwo było zadowolone. Bicie kopytami stanowiło, zdaje się, najlepszy sprawdzian gotowości bojowej w owych czasach.
   Minęły ostatnie klasówki, byliśmy odprężeni. Wróciła chęć do zabawy. Okazji nie brakło. Oto nasz kolega z liceum matematycznego, Andrzej Wędziagolski, mieszkający sam w obszernym mieszkaniu, bo rodzice przebywali w Warszawie, sprosił kolegów i koleżanki na bibkę i potańcówkę. Lała się wódka, my pląsaliśmy w jej oparach przy dźwiękach patefonu. Nie wszyscy zachowali miarę; jedna z koleżanek, córka profesora K., wychylona z balkonu jechała do rygi wprost na chodnik ulicy Dąbrowskiego. A wszystko działo się kilka kroków od gimnazjum! Ja prawie nie piłem, zajęty obtańcowywaniem mej sympatii, Eli, która - jako harcerka - wystrzegała się alkoholu. Późnym wieczorem odprowadziłem ją do domu. Rozmawialiśmy o obojętnych sprawach. Byłem przejęty tym sam na sam i chętnie powiedziałbym jej coś intymnego, ale miałem tremę, jak przed klasówką z matematyki. Zaprzepaściłem okazję...
Od lewej: Czesław Ostrowski, Ada Wiśniewska, Jerzy Zabiełło. Czerwiec 1939 r.
   Prywatek u Wędziagolskiego było kilka i wszystkie w dość hucznym stylu. Nic dziwnego, że w końcu wieść doszła do najwyższego szczebla. Zdaje się, iż koleżanki, których nie zaproszono, z zemsty doniosły super-cnotliwej pannie Jawdyńskiej, nauczycielce francuskiego, a ta, przejęta świętą grozą, poleciała natychmiast do dyrektora. Na kilka dni przed rozdaniem świadectw rozpętała się burza. Wędziagolskiego wyrzucono ze szkoły a uczestnicy wyuzdanych sabatów otrzymali trójki ze sprawowania, wśród nich również Ela. Wszyscy - oprócz mnie! Wątpię, by mojej obecności nie zauważono. Sądzę raczej, że znalazłem łaskę u donosicielek, które pominęły mnie w wykazie delikwentów. W ogóle dowiedziałem się o wszystkim już po rozdaniu świadectw, gdy ten i owa zaglądali, jaki mam stopień ze sprawowania - i nie mogli ukryć odruchu zawiści i zdumienia. Miałem doprawdy szczęście, chociaż, jak się wkrótce okazało, świadectwa te nie miały wpływu na nasz dalszy los.
   Koniec roku szkolnego! Tym razem nie mogliśmy wykorzystać od razu nadmiaru wolnego czasu. W ostatniej dekadzie czerwca wyjechaliśmy bowiem na obóz przysposobienia wojskowego w Duryczach nad Bugiem, około 30 km od Brześcia. Pisałem o tym wcześniej. Warto tylko dodać, iż w trakcie trwania obozu zaczęły znów coraz wyraźniej dochodzić odgłosy grzmotów zbierającej się burzy dziejowej. W czasie obiadu organizowano prasówki, na których odczytywano aktualne wiadomości ze świata. Prawie codziennie powtarzały się te same: prowokacje wobec Polaków w Gdańsku i w Rzeszy, pogróżki niemieckie, manewry Wermachtu nad granicą z Polską - i demonstracje naszej gotowości, zbiórka na Fundusz Obrony Narodowej, przekazywanie wojsku zakupionych ze składek społeczeństwa karabinów maszynowych... Do wiadomości tych stopniowo się przyzwyczailiśmy. Nie wiązaliśmy ich z ewentualnym wybuchem wojny, która wciąż uchodziła za coś niemożliwego i nierealnego.
   Obóz zakończył się w połowie lipca. Wreszcie można było rozpocząć prawdziwe wakacje. Co robić? Koledzy rozjechali się, pozostałem właściwie sam. Pociągała mnie przygoda, pragnienie doznania jakichś bardziej urozmaiconych przeżyć. Postanowiłem wyruszyć rowerem na wycieczkę do Białegostoku. Trasa wiodła przez Białowieżę, Hajnówkę i Bielsk Podlaski - w sumie około 150 km. Szlak do Białowieży był urozmaicony. Kilkanaście kilometrów za Brześciem kończyła się gładka, szutrowana szosa a zaczęła wyboista droga, tylko miejscami wyłożona kamieniem polnym. Rowerem można było jednak wygodnie jechać dróżką na poboczu. Za Kamieńcem Litewskim droga kończyła się w ogóle a po minięciu małej wioski i przejechaniu rzeczki rowerzysta wjeżdżał w ciemno-zieloną ścianę gęstego boru. Puszcza wyrastała tak niespodziewanie, jakby ktoś ją odkroił nad rzeczką nożem. Po kilkuset metrach jazdy leśną drogą ciszę przerywał jedynie wesoły świergot ptaków i poważny szum kołyszących się koron drzew. Kilometrami nie widziałem duszy ludzkiej - byłem zdany wyłącznie na siebie. W tej leśnej głuszy przebiłem dętkę. Miałem już jednak doświadczenie w wycieczkach rowerem i nigdy nie wyruszałem bez apteczki oraz kompletu narzędzi. W wodzie z przydrożnego rowu sprawdziłem miejsce przebicia, zakleiłem, założyłem koło i po napiciu się do syta owej wody z rowu (i połknięciu przy okazji wielu milionów bakterii, które jednak nie uczyniły mi żadnej krzywdy), ruszyłem w dalszą drogę.
   Przenocowałem w hoteliku w Bielsku i około godziny dziewiątej rano następnego dnia zajechałem do Białegostoku. Spędziłem tam około dwóch tygodni. Hucznie obchodziliśmy imieniny ciotki Miry (26 lipca). Było kilka młodych panien, które obtańcowałem i wycałowałem bez żenady, zdobywając ostrogi w średnio zaawansowanym flircie. Jeździłem kąpać się w rzeczce Supraśli, odwiedzałem krewniaków oraz dawnych znajomych: Wodzyńskich (patrz tom I) i Pierzchałów, gdzie moje pojawienie się w cywilnym ubraniu wywołało pewną sensację. "Już po maturze?" - wykrzyknęli. (Rysiek, mój rówieśnik, nie dojechał jeszcze do liceum). Leszek, mały, rozpieszczony chłopczyk o długich włosach, najchętniej przesiadywał mi na kolanach. Złożyłem też wizytę stryjowi Sztachelskiemu - który bardzo się postarzał - oraz Nunie i Jurkowi. Poznałem przy okazji bardzo miłą panią - "Chinkę" (córka Chińczyka i Polki) o egzotycznych rysach. Podobała mi się niezwykle. Zapewne bawiło ją uwielbienie sztubaka i usiłowała mnie trochę uwodzić, w niewinny zresztą sposób.
   Z żalem opuszczałem Białystok, nie bardzo wiedząc, jak spędzić resztę wakacji. Przeczytałem w prasie, że w połowie sierpnia zostaną otwarte w Pińsku "Targi Poleskie" i wzięła mnie chęć zobaczyć, co to takiego a przy okazji odwiedzić stryja Lucjana. Rodzice, jak zwykle, nie mieli nic przeciwko. 13 sierpnia rano wyjechałem rowerem szosą kobryńską. Cały czas wiał silny wiatr wschodni, więc za Janowem, u kresu sił, po przebyciu trzech czwartych drogi, byłem zmuszony poszukać noclegu.
   Po raz pierwszy i ostatni w życiu zobaczyłem wówczas z bliska autentyczny dwór i autentycznego ziemianina. Zatrzymałem się przy zabudowaniach rozrzuconych w okolicy szosy i spytałem stojących w gromadce ludzi, czy nie można gdzieś przenocować w stodole. Powiedzieli na to: "A idźcie panoczku do dworu." Poszedłem. Skierowano mnie na obszerną werandę, na której siedział w trzcinowym fotelu i coś popijał tęgi jegomość w średnim wieku, w białym kitlu i z obfitymi wąsami a la Piłsudski. Przedstawiłem mu moją prośbę, wręczając jednocześnie legitymację szkolną. Obejrzał ją dokładnie i zaprosił do stołu. Wkrótce postawiono przede mną talerzyk doskonałych lodów a za pół godziny zaproszono na kolację. W wielkiej jadalni zasiadło kilkanaście osób. Kolacja składała się z wielu dań, zimnych i gorących. Tyle jedzenia wieczorem widywałem tylko na Wigilię. Położono mnie spać w pokoju gościnnym. Na drugi dzień, po śniadaniu, wyruszyłem w dalszą drogę i około południa dotarłem do Pińska.

Panorama Pińska, lata trzydzieste.
   Stryja odwiedziłem w banku. Dał mi karteczkę do swej gospodyni, Oli Terleckiej, u której też wkrótce się zameldowałem. Byłem nieco zaskoczony, zobaczywszy dziewczynę 22-letnią, zaokrągloną, ale dobrze zbudowaną. Wkrótce byliśmy w dobrej komitywie. Miała dużo sprytu życiowego i beztroski, właściwej swojemu wiekowi. Jak wszyscy Rosjanie w miastach, mówiła świetnie po polsku; chętnie też używała słów obcych, nie zupełnie rozumiejąc ich sens. Na przykład, pokazując swoje zdjęcie na plaży, powiedziała: "Prawda, jaka jestem filuterna?" Poczęstowała mnie jajecznicą. Nie chcąc odmawiać, zjadłem po raz pierwszy w życiu i odtąd polubiłem to jajeczne danie.

Lucjan Zabiełło. 1939 r.
   "Targi Poleskie" okazały się ekspozycją tych samych towarów, sprzedawanych codziennie w pińskich sklepikach żydowskich, z domieszką białoruskiego folkloru. To też zwiedziłem je tylko raz a resztę czasu spędzałem w mieszkaniu stryja, korzystając z uprzejmej gościny jego młodej gospodyni. Pod nieobecność stryjka zabawialiśmy się oboje wesoło i przyjemnie, w sytuacji całkiem dla mnie nowej. Czy stryj domyślał się? Ola twierdziła, że nie - i jestem skłonny jej wierzyć, gdyż była dobrym znawcą męskiej psychiki.



(33) Rok ostatni

   We wrześniu 1938 roku rozpocząłem naukę w liceum. Znajdowało się ono w tym samym budynku szkolnym i podlegało tej samej dyrekcji. Wykładali też w większości dotychczasowi nauczyciele. Nowym  od polskiego. łaciny i propedeutyki filozofii został Janusz Łopuski; niemieckiego - Kaus, biologii - Karpowicz. Pozostali natomiast: Szubkin, Guściora, Osuchowski, Wrońska, ks. Breczko. Przybył też nowy wykładowca przysposobienia wojskowego - porucznik szwoleżerów Piotr Medyna, przeniesiony na to stanowisko ze Lwowa.

Podanie Wacława Zabiełło ws. przyjęcia syna do liceum.
   Nasza sytuacja, jako uczniów szkoły średniej, w zasadzie nie uległa zmianie. Podlegaliśmy tym samym rygorom i dyscyplinie. Wydawało się jednak, że nauczyciele zaczęli nas traktować nieco poważniej a i my sami urośliśmy we własnych oczach. Prawda, że i poziom ogólny był wyższy niż w gimnazjum. Do liceum dostali się uczniowie czyniący postępy co najmniej średnie. Słabsi odeszli do szkół zawodowych lub do liceów niestawiających zbyt wysokich wymagań.
   Nauka ruszyła więc zwykłym trybem, sypały się piątki i dwójki. Na klasówkach z łaciny tłumaczyliśmy już klasyków (Cezar, Cycero), z matematyki wkuwaliśmy takie paskudztwa, jak trygonometria, równania kwadratowe, postępy, ciągi, permutacje... Z fizyki - pamiętam tylko, iż po nocach śniły mi się wzory, których nie umiałem zastosować. Na zajęciach z przysposobienia wojskowego uczyliśmy się dowodzić drużyną i każdemu zaczynała majaczyć coraz wyraźniej buława marszałkowska. Chociaż sierżant Falkowski nie zmniejszał swych soczystych wiązanek, przestał jednak nas traktować jak zasmarkanych rekrutów. 
Janusz Mondalski. Przez kilka lat on i autor byli nierozłączni.
Niema dyskusja z Januszem Mondalskim na klasówce z łaciny. 1938 r.

Wizja służby wojskowej stawała się coraz bardziej realna, zbiegając się z dochodzącymi z oddali pomrukami burzy dziejowej. Na razie wyglądała ona na jeszcze odległą, ale strzępy czarnych chmur widniały już na horyzoncie. W okresie Monachium wzrosła intensywność antyczeskiej propagandy a jej echo dotarło i do Brześcia. Pamiętam wieczorny wiec w październiku, przy blasku pochodni i okrzykach: "Nasza granica Ostrawica!". Z oburzeniem przyjęliśmy wiadomość o zabójstwie polskiego oficera na granicy czechosłowackiej. Z entuzjazmem oglądaliśmy w kronice filmowej wkraczanie polskich wojsk na Zaolzie. Głupota tej fanfaronady nie docierała jeszcze do naszej świadomości.




Pamiątkowe zdjęcie żołnierzy polskich i czeskich podczas przekazania Polsce Śląska Cieszyńskiego 10.1938 r. (http://odkrywca.pl/forum_pics/picsforum22/0028_copy.jpg)
   Wczesną jesienią przybył do Brześcia nowy dowódca Okręgu Korpusu, gen. bryg. Franciszek Kleeberg. Na dworcu witały go pododdziały wszystkich jednostek wojskowych garnizonu oraz kompania przysposobienia wojskowego. Stałem, jak zwykle, na prawym skrzydle i prezentując broń przed generałem dziwiłem się, że wygląda tak mizernie. Na jego pozdrowienie odkrzyknęliśmy dziarsko "Czołem, panie generale!" i z przyjemnością ujrzeliśmy nikły cień uśmiechu zadowolenia na jego twarzy.

Gen. Kleeberg dekoruje zwycięzców zawodów hippicznych 1938 r.
   Nadszedł Sylwester 1938 roku. Po raz pierwszy miałem go spędzać samodzielnie, poza domem. Och, nie była to żadna szampańska zabawa w mieszanym towarzystwie! Na to nasi rodzice na pewno by się nie zgodzili. W każdym razie nie mogło być mowy o zabawie bez nadzoru osób dorosłych. Po prostu zmówiliśmy się w kilku, iż przyjdziemy do Janusza Mondalskiego, którego matka miała spędzić wieczór na balu w Urzędzie Wojewódzkim. Namówiłem Henia Klebeko, przyszli też Jurek Maj i jeszcze ktoś - nie pamiętam. "Każdy przyniósł coś w kieszenie, żeby było do zjedzenia...". W domu pozostały jeszcze słodkie przysmaki - ze składką nie mieliśmy kłopotu. Ktoś, chyba Heniek, zorganizował nawet butelkę wina, więc gdy około dziesiątej sprowadziliśmy miejscowego żydowskiego fotografa, mogliśmy pozować z prawdziwymi, napełnionymi kieliszkami. Radio grało, nastrój panował i uroczysty i wesoły. Życzyliśmy sobie dobrego, przyjemnego Roku, spełnienia marzeń, przejścia do klasy maturalnej. Nawet największy fantasta nie mógłby przewidzieć, jaki będzie następny Sylwester...
   Karnawał 1939 roku był pechowy. 10 lutego zmarł papież Pius XI i w tym dniu ogłoszono w Polsce oficjalną żałobę, co oznaczało odwołanie wszelkich publicznych zabaw. Musieliśmy założyć na ramię czarne opaski; zdjęliśmy je dopiero po wyborze nowego papieża, Piusa XII (2 marca). Do zakończenia karnawału pozostało zaledwie pięć dni. Kraj rzucił się w wir zabaw ze zdwojonym zapałem. W sobotę 4 marca otrzymałem od Mirki Wardzińskiej zaproszenie na zabawę do Terespola. Nie mając nic lepszego do roboty, gdyż moi koledzy wyruszyli każdy swoją ścieżką, postanowiłem udać się do tego miasteczka, którego wtedy nie znałem.  Żeby było bardziej oryginalnie, a także ze względów oszczędnościowych, pomaszerowałem pieszo, siedem kilometrów szosą wokół Twierdzy. Dziś tą drogą jadą turyści z Warszawy do Moskwy. Na szczęście mróz nie ściskał zbyt mocno, śniegu też wiele nie napadało. Miejsce zabawy odnalazłem łatwo - kręciło się tam sporo młodzieży. Spotkałem Mirkę, Mietka Lorenca i innych terespolskich kolegów. Zaczęły się tańce przy orkiestrze, którą stanowili: jeden skrzypek i jeden harmonista. Repertuar mieli niezbyt urozmaicony, właściwie grali w kółko jedną melodię, modne wówczas tango "Lolita", fałszując przy tym co niemiara. Ale młodzież nie jest wybredna, zwłaszcza w małym miasteczku, żyjącym w cieniu brzeskiej metropolii. W przerwie zabawy miejscowy zespół harcerski odtańczył na ludowo "zasiali górale żyto." Jedna z harcerek szczególnie wpadła mi w oko - szczupła blondynka z warkoczami, o delikatnej buzi i zgrabnych ruchach. Wpatrywałem się w nią tak długo, aż zwróciłem na siebie jej uwagę. Po zakończeniu przedstawienia Mirka zapoznała nas ze sobą. Moja nowa flama nazywała się Lilka Czapska, miała 15 lat i uczęszczała do gimnazjum krawieckiego w Brześciu. Jej rodzice prowadzili małą knajpkę w Terespolu. Tańczyliśmy potem, rzucając sobie długie, nieśmiałe spojrzenia. Mówiliśmy mało, przeżywając bez zbędnych słów rodzące się uczucie.



   Od tego dnia miałem nowy temat do marzeń. Nawiązaniu bliższego kontaktu stała na przeszkodzie odległość - no i nasz młody wiek. Trudno było się spotykać, gdyż wieczorami panienka nie miała okazji przyjeżdżać do Brześcia. Zresztą przyznaję, że wykazywałem w tym wszystkim znaczną nieporadność. Można było przecież wykorzystywać na spotkania niedziele. Nie przejawiałem jednak większej inicjatywy i właściwie tylko raz byliśmy na randce, spacerując poważnie w parku i ulicami miasta, między jednym pociągiem a drugim. Raz, chcąc się z nią umówić, napisałem list na adres szkoły, sądząc w swej naiwności, iż taka korespondencja to przecież nic złego. Nie doceniłem jednak dyscypliny, w jakiej trzymano adeptki kunsztu krawieckiego. Dyrektorka otworzyła list, po czym zrobiła adresatce awanturę, jakby dziewczyna została przyłapana co najmniej na tańczeniu kankana w pryncypalnej brzeskiej kawiarni. Oczywiście, nie przyszło mi do głowy, że powinienem jej te przykrości wynagrodzić zaproszeniem na ciastka. Stanowczo nie dorosłem jeszcze wówczas do spacerów z dziewczynami.
   Wzdychałem więc do mej bogdanki, a nie potrafiąc inaczej dać upust uczuciom, zgodnie z tradycją całych pokoleń sztubaków, pisałem na jej cześć wiersze... po łacinie - było łatwiej, gdyż nie trzeba było rymować!
Nigdy się o tym zresztą nie dowiedziała. Nie jestem pewien, czy wierszyki te znalazłyby w jej oczach uznanie, była bowiem osóbką raczej trzeźwo patrzącą na świat. Z tego też zapewne powodu w 1946 roku delikatnie, ale stanowczo, odrzuciła oświadczyny skromnego porucznika LWP, bez majątku i sławy... co chyba wyszło na dobre dla obojga.

Lilka Czapska
   Warto podkreślić, że w tym czasie bynajmniej nie przerwałem westchnień do mej pierwszej miłości - Eli Romanowskiej i kochałem się w obydwu, sprawiedliwie dzieląc uczucia, albowiem serce miałem pojemne i wszystkie sympatie mieściły się w nim swobodnie i bez konfliktów.
   7 marca - "ostatki". W sali "Świt" odbyła się zabawa szkolna naszego gimnazjum i liceum. Poszedłem tam, ale myślami byłem w Terespolu... Nie czułem się dobrze również z tego powodu, iż spodnie miałem już niebezpiecznie przetarte i bałem się okropnej kompromitacji - gdyby na zadku wyjrzały białe kalesony... To też w przerwach między tańcami spacerowałem po sali trzymając ręce założone do tyłu - na wszelki wypadek. Po raz pierwszy tańczono wówczas modny taniec"lambeth-walk". Był on trochę udziwniony - jedna z figur polegała na okręcaniu się wkoło ze wzniesionym do góry palcem. Pary chodziły trochę jak w polonezie. O północy wniesiono na wielkiej tyczce tekturowego śledzia, symbolizującego nadchodzący post - i zabawa się skończyła.

   W marcu czarne chmury dziejowe zebrały się nagle w zenicie. Pewnego dnia wieczorem wszyscy junacy z przysposobienia wojskowego otrzymali wezwanie do stawienia się w sali "Świt", gdzie powiadomiono nas, że będziemy pomagać w próbnej mobilizacji. Ja i kilku kolegów zostaliśmy przydzieleni do posterunku informacyjnego, który usytuowano na skrzyżowaniu dróg za lotniskiem, na peryferiach przedmieścia Grajewskiego. Tam pełniłem dyżury po cztery godziny dziennie. Był to prawdziwy wygwizdów - brakowało nawet drzewa, aby się schować przed dokuczliwym wiatrem i deszczem. Prawdziwą udrękę stanowił dyżur nocny. Zresztą ani w dzień ani w nocy nikt nie oczekiwał ode mnie pomocy. Choć bowiem moim zadaniem było kierowanie pieszych i furmanek do punktu mobilizacyjnego, to na ogół nikt takich wskazówek nie potrzebował i chyba tylko raz lub dwa miałem okazję spełnić swoją funkcję. Poza tym nudziłem się i marzłem. Czemu nie postawiono nam chociażby zwykłej budki wartowniczej? Cóż, pewnie władze obawiały się, że po odwołaniu ostatniego dyżuru okoliczna ludność natychmiast ukradnie budkę, jako że w tych okolicach szczególnie ochoczo naruszano siódme przykazanie a również wszystkie inne.




czwartek, 1 października 2015




(32) Interludium - życie rodzinne

   Oszczędności w używaniu prądu i panująca wówczas moda na wielki abażur wiszący na środku pokoju powodowały, że życie rodzinne koncentrowało się wieczorem wokół stołu, gdyż tam było najjaśniej. To tam ojciec przeglądał akta przyniesione z biura, mama czytała leżąc na tapczanie, ja przesiadywałem z książką w głębokim fotelu. Tam też słuchaliśmy radia, najchętniej słuchowisk, doskonale reżyserowanych i w dobrej obsadzie aktorskiej, które mimo braku wizji pozwalały przeżywać wielkie emocje. Szczególnie lubiliśmy niedzielną audycję "Na wesołej lwowskiej fali" - dowcipne skecze dwóch kupców: Aprikozenkranca i Kutenbauma (przesycone nieraz zjadliwą satyrą polityczną), rubaszne rozmówki Szczepcia i Tońka oraz rzekomo podsłuchiwane w różnych mieszkaniach jednego domu rozmowy,. których urywki łączono w zabawną całość, dającą efekt komicznego paradoksu. Powodzeniem cieszyły się również piosenki w wykonaniu chóru Dana (modnych wówczas "rewelersów"), Zimińskiej, Mankiewwiczówny, Ordonki. Mama słuchała z zajęciem gawęd "Starego Doktora" (słynnego pedagoga i działacza Janusza Korczaka, zamordowanego podczas wojny w Treblince) na tematy wychowania dzieci i młodzieży. Radio już wówczas po części zastępowało gazety, przynosząc najświeższe wiadomości ze świata. W ogóle audycje słowne były w tamtym czasie słuchane z daleko większą uwagą niż dziś, przez co kształtowały opinię publiczną i gusty, podnosiły ogólny poziom kultury.
---------------------------
Wesoła Lwowska Fala - Szczepcio i Tońcio
--------------------------
   Prowadząc siedzący tryb życia, ojciec odczuwał potrzebę ruchu. Rzadko jednak wychodzili oboje z matką na spacer. Widocznie po zgiełku wielu godzin spędzonych w biurze atmosfera spokoju domowego była szczególnie ważna dla regeneracji sił. Toteż w domu, po obiedzie i przed kolacją, ojciec codziennie spacerował po pokoju, z założonymi do tyłu rękoma, mrucząc jakąś melodię. Obraz ten głęboko utkwił mi w pamięci.
   Moi rodzice nie mieli łatwego życia. Urodzeni i wychowani w niewoli, pochodzili z niezamożnych i wielodzietnych rodzin i z trudem zdobywali wykształcenie. Rozwój ich kariery życiowej zatrzymał się na samym początku pracy zarobkowej. Przeżyli dwie ciężkie wojny, z których zwłaszcza druga zabrała im cały ubogi dobytek i poważnie podkopała zdrowie. Mimo to zachowali zawsze pogodę i optymizm. Nie żądając wiele od życia, nauczyli się cieszyć z drobnych przyjemności, dzięki czemu atmosfera w domu tchnęła zawsze spokojem i ciepłem, tak niezbędnym dla trwałości i mocy domowego ogniska. Podłoże tej korzystnej atmosfery stanowiła miłość i przywiązanie rodziców. Ich wzajemny stosunek był zawsze nacechowany wysoką kulturą. Nigdy nie rozmawiali ze sobą podniesionym głosem, nie słyszałem też kłótni, wyrzutów czy pretensji - ani do siebie, ani do ludzi i losu. Zdarzały się oczywiście drobne nieporozumienia i tak zwane ciche dni, ale mijały szybko. Ojciec odnosił się do matki zawsze z wielką delikatnością i dbałością. Stosunek ten nie zmienił się w ciągu lat. Role w życiu rodziny zostały podzielone tradycyjnie: ojciec zajmował się głównie dostarczaniem środków utrzymania, matka prowadziła dom i budżet domowy a w mych wczesnych latach szkolnych czuwała nad przebiegiem mojej edukacji. Oboje byli religijni i w tym duchu wychowywali również mnie. Ich fideizm był jednak pozbawiony zarówno bigoterii jak i fanatyzmu, nie wyrażali zgorszenia wobec cudzych, odmiennych poglądów, wcześnie przestali kontrolować moje zewnętrzne objawy wyrażania uczuć religijnych, pozostawiając mi w tym względzie całkowitą swobodę. Unikali też natrętnego moralizowania, które było tym bardziej niepotrzebne, iż sami stanowili dostateczny wzór do naśladowania, nie zachodziła więc żadna sprzeczność między ich postawą życiową a głoszonymi poglądami. Podobna swoboda towarzyszyła wprowadzaniu mnie na zawiłe ścieżki dojrzałego życia. Nie przeszedłem w domu żadnego uświadomienia seksualnego - tematy te byłe widocznie krępujące dla obojga. Okrężną drogą starali się jednak przekonać mnie o przestrzeganiu właściwej kolejności etapów życiowych: najpierw nauka i zdobycie zawodu, potem dopiero poważne zaangażowanie uczuciowe i założenie rodziny. Rozumiałem to zresztą dobrze, mając otwarte oczy i pilnie obserwując otoczenia.

Irena i Wacław Zabiełłowie, Brześć 1938 rok.
   Wobec rodziców zawsze odczuwałem głęboki szacunek i pewną nieśmiałość, jakkolwiek nigdy nie byli wobec mnie nadmiernie surowi. Ich miłość do mnie nie przejawiała się w żywiołowym rozpieszczaniu, ale raczej w serdeczności, która jednak nie pozwala mi na przekraczanie pewnych granic poufałości.Była to tradycja wielu pokoleń i chociaż dawne rygory, kojarzące absolutną dyscyplinę dzieci niemal z czołobitnością wobec starszych, zostały już bardzo w owych czasach złagodzone, rodzice starannie dbali  o to, abym znał swoje miejsce w hierarchii rodzinnej i wiedział, co mi wolno a czego nie. To powodowało, że nigdy przez myśl mi nie przeszło odezwać się do rodziców niegrzecznie, wtrącać się do ich dyskusji, gdy mnie o to nie proszono lub gwałtownie domagać się jakichś swoich wyimaginowanych praw czy realizowania zachcianek. Obowiązek posłuszeństwa i kulturalnego odnoszenia się do rodziców miałem wpojony od wczesnego dzieciństwa. Toteż ich polecenia wykonywałem bezwzględnie, nawet gdy czasami wątpiłem w ich słuszność. Przekonałem się jednak z czasem, iż zawsze były głęboko uzasadnione i miały na względzie jedynie moje dobro. Wzmacniało to zaufanie do ojca i matki a chociaż nie ze wszystkich ich doświadczeń chciałem korzystać - przekora jest przecież typową cechą młodości - nie uzewnętrzniałem przynajmniej swojej dezaprobaty. Miałem naturę raczej skrytą, szczególnie w okresie dojrzewania, wcześnie też zacząłem unikać zwierzania się z wewnętrznych przeżyć. Mimo wszystko łączyło nas wszystkich głębokie przywiązanie i zrozumienie.
   Dość wcześnie - chyba już od 17 roku życia - traktowano mnie w domu jako dorosłego członka rodziny; przynajmniej takie wrażenie sprawiali rodzice. Nie kontrolowali mych lektur ani towarzystwa, w którym się obracałem, nie mieli nic przeciwko mym randkom ani samotnym wycieczkom rowerowym do innych miast, ufając najwyraźniej mej rozwadze a może też uważając, że i tak muszę w końcu zacząć samodzielnie zdobywać doświadczenia.
   W takich warunkach i w takiej atmosferze wzrastałem i dojrzewałem, kształtował się mój charakter, rozwijała osobowość. Spokój tego domu i prawdziwe ciepło rodzinne odegrały wybitnie dodatnią rolę w tych procesach. Prawość charakteru rodziców i ich bezkompromisowa uczciwość nie mogły nie wywrzeć głębokiego wpływu i na mnie. Dom stanowił zawsze dla mnie ostoję, w której czułem się bezpieczny i szczęśliwy. Chętnie w nim przebywałem, nabierając już w dzieciństwie zamiłowań domatorskich. Ciepło własnego ogniska domowego pozwoliło przetrwać późniejsze ciężkie lata, a dziś wracam pamięcią do tego okresu ze wzruszeniem przeświadczony, iż wówczas właśnie rozpoczynający się start życiowy wyprowadził mnie na drogę, której tylko nieliczne zakręty wyprostowałbym, gdyby dane mi było przejść nią od nowa.

wtorek, 15 września 2015




(31) Interludium: home, sweet home...

Miałem swój dom rodzinny od urodzenia do - umownie licząc - dwudziestego drugiego roku życia, to znaczy do momentu rozpoczęcia służby wojskowej, podczas której stałem się ostatecznie samodzielny. Oczywiście, wyrażenie "dom rodzinny" należy rozumieć w pewnej przenośni. W ciągu omawianego okresu osiemnaście razy zmienialiśmy mieszkanie, nie licząc przymusowego pobytu u krewnych na Wołyniu, trudno więc mówić o domu w sensie dosłownym i tradycyjnym, gdzie spędza się dzieciństwo i młodość, gdzie wszystkie kąty są tak dobrze znane a w latach "późno dojrzałych" wspomina się z rozrzewnieniem to jedno miejsce na świecie. A jednak, mimo tylokrotnych przeprowadzek, mogę z pełnym przekonaniem pojęcie ogniska domowego rozciągnąć na wszystkie te prowizoryczne i prymitywne pomieszczenia służące nam za mieszkanie. Wraz z ojcem i matką tworzyliśmy bowiem rodzinę wewnętrznie zwartą, połączoną silnymi więzami uczucia, która nie wyobrażała sobie życia bez jednego z trzech tworzących ją elementów. Przy takim poczuciu wzajemnej potrzeby oprawa zewnętrzna, czyli dom w sensie dosłownym, nie miała już większego znaczenia. Dlatego zapewne szczególnie często powracam wspomnieniami do lat 1937-39 spędzonych w mieszkaniu przy ul. Długiej 10 w Brześciu, gdyż tam właśnie rozwinęła się we mnie świadomość owej rodzinnej więzi.
   W wytwarzaniu atmosfery domowej ma swój udział zarówno stan emocjonalny osób, jak również przedmioty, niezależnie od ich cenności i wartości użytkowej. Część przywiązania do osób bywa przelana w jakiejś mierze na rzeczy, zwłaszcza, jeżeli istnieją obok nas nieprzerwanie i biorą udział w naszym życiu codziennym. Czy również dlatego, że są naszą własnością? Nie sądzę. Łatwo się przecież przywiązać do określonego miejsca w parku, do ławki, czy nawet pnia, z którym łączą nas pewne wspomnienia. Przedmioty domowe miewają tę emocjonalną wartość, gdyż wiążą się ze wspomnieniem osób bliskich, bądź z własnymi przeżyciami.
   Kamienica przy Długiej 10 należała do największych czynszówek w mieście. Od frontu miała tylko jedno piętro i małą nadbudówkę - pokój z kuchnią - w której mieszkała pani Smolnicka z córka Wiką. Od podwórza za to znajdowały się dwie dwupiętrowe oficyny; w sumie było tam co najmniej 18 mieszkań, dających gospodarzowi Rosjaninowi, skromnie licząc, przynajmniej 700-800 zł dochodu miesięcznie.
   Nasze mieszkanie składało się z małego przedpokoju, dość ciemnej kuchni i dwóch pokojów w amfiladzie. Było tu też urządzenie luksusowe, jak na warunki brzeskie - maleńka ubikacja, wprawdzie bez zbiornika z wodą (po użyciu trzeba było zalewać pomyjami z wiadra) - ale dla nas była to cenna nowość, gdyż w żadnym z dotychczasowych dziesięciu lokali, wliczając Łucki i Białystok, nie posiadaliśmy w mieszkaniu klozetu. Skończyły się więc wędrówki do ustępu w podwórku, co w okresie słot i mrozów nie należało do przyjemności. W następnym roku po sprowadzeniu się, gospodarz przyłączył kamienicę do sieci wodociągowej. W związku z tym podwyższył oczywiście czynsz, ale mieliśmy odtąd pod dostatkiem czystej wody w kranie. Kto nie znał warunków życia w małych, zaniedbanych miastach ówczesnej Polski, nie może zrozumieć, jak bardzo to wszystko ułatwiło nam życie. A przecież do minimum wymaganego dziś powszechnie komfortu było daleko - nie mieliśmy ani łazienki, ani gazu, ani centralnego ogrzewania. Trudno było w tych warunkach mówić o codziennej higienie. Myliśmy się w jednej misce, w zimnej wodzie, a kąpiel w stojącej w kuchni wanience odbywała się najwyżej raz na tydzień. Mały żeliwny zlew pod kranem nie pozwalał na mycie w nim naczyń, zakopcona i zagracona kuchnia nie nadawała się do spożywania posiłków; do tego celu wykorzystywaliśmy pierwszy pokój, pełniący jednocześnie kilka funkcji: jadalnego, sypialni rodziców i "saloniku" na wypadek wizyty gości. Stał tam duży, prostokątny stół (można go było przedłużyć, wstawiając do środka deskę, co pozwalało go używać również jako stołu do ping-ponga, przy czym siatkę zastępował kij od szczotki, ułożony na oparciach krzeseł), szeroki tapczan, niski, głęboki fotel, o którym wspomniałem na początku, komódka z lustrem, stolik z radiem i czarna szafa, odgrywająca rolę kredensu. Nad tapczanem wisiał kilim, a na nim obrazek Chrystusa modlącego się w Ogrójcu.
   W drugim pokoju, który stanowił moje królestwo, stało białe, żelazne łóżko z wypchanym słomą siennikiem, kulawe biurko po dziadku, krzesło i drewniana etażerka na książki. We wnęce umieszczono dwudrzwiową szafę - mieściły się tutaj bez trudu ubrania całej rodziny. Na szafie leżało kilka starych walizek. Wzdłuż ściany, na przeciw łóżka, trzymałem mój rower "Łucznik", wychuchany, wypielęgnowany, zawsze idealnie czysty i gotów do drogi. Oto i całe wyposażenie, niezmienne przez wiele lat, które nam całkowicie wystarczało do życia. Nigdy nie słyszałem, aby rodzice w swych głośno wypowiadanych marzeniach pragnęli nowego umeblowania czy innych domowych przedmiotów. Marzyli natomiast o łazience i snuli ostatnio przed wojną plany wynajęcia mieszkania w nowo budowanej kamienicy przy ul. Unii Lubelskiej róg Mickiewicza, gdzie taki komfort miał być zapewniony. Podwyżka pensji ojca od czerwca 1939 roku umożliwiłaby płacenie wyższego czynszu.
   W naszym domu znajdowało się kilka przedmiotów, które dziś stanowiłyby zapewne przedmiot pożądania zbieraczy modnych staroci: mosiężny moździerz z tłuczkiem, całkiem serio używany do mielenia cynamonu, pieprzu, cukru czy orzechów, ciężki, mosiężny świecznik w kształcie skrzydlatego smoka, trzymającego w zadartej do góry paszczy jedną świecę. Na ścianie wisiał szafkowy zegar z rzymskimi cyframi i długim wahadłem, wybijający godziny i kwadranse.  Na moim biurku stał z kolei metalowy przypór do pisania: owalna tacka z dwoma szklanymi kałamarzami, zabytek z połowy XIX w. W kałamarzach tych moczono kiedyś gęsie pióra. W kącie szafy tkwiła w zapomnieniu szabla ojca, a nad łóżkiem wisiał mały sztylet w niklowanej pochwie. Mama posiadała pękaty neseser, niezwykle pakowny, z doskonale zachowanej skóry, przypominający kolejarską torbę. Podejrzewam, że była to istotnie torba dziadka Ancuty, który pracował przecież kiedyś jako maszynista kolejowy. Wszystko to zaginęło lub zostało wyprzedane w pierwszych miesiącach wojny. Ach, byłbym zapomniał o aparacie fotograficznym. Skrzynia wielkości pudełka do butów z kwadratowym okienkiem - lustrzanką, klisze ustawione rzędem pionowo. Po zrobieniu zdjęcia i przekręceniu dźwigni każda po kolei spadała z wielkim hałasem na dno pudła. Aparatem tym robiło się całkiem niezłe zdjęcia, choć już wówczas stanowił on zabytek, z którym wstydziłem się wyjść na ulicę. 
   Książek prawie nie kupowaliśmy - były za drogie. Posiadaliśmy jednak kilka pięknych wydań, jak Trylogię Sienkiewicza sprzed I wojny, jeszcze z rosyjskim nadrukiem "dozwolone cezuroju" oraz pomnikowe, czterotomowe wydanie "Dzieje porozbiorowe narodu polskiego" z mnóstwem znakomitych litografii, zwłaszcza scen batalistycznych. Jakże żałuję, że księgi te zostały gdzieś porzucone, gdyż nie nadawały się do naszych przymusowych wojennych wędrówek... Zaginięcie tych i kilku innych książek zaliczam do największych, bo niepowetowanych, strat materialnych, poniesionych przez moją rodzinę podczas wojny.
Trylogia, wydanie z 1896 r. (źródło: http://sprzedajemy.pl/trylogia-sienkiewicza-1896-wydanie-jubileuszowe,15623087)

   W każdym pomieszczeniu mieszkania znajdowała się jedna żarówka o mocy od 20 do 60 wat. Pilnie zwracaliśmy uwagę na to, aby nie paliły się na raz więcej niż dwie lampy. Prąd w Brześciu był wyjątkowo drogi. Jedna kilowatogodzina kosztowała 1 (jeden!) złoty. Staraliśmy się więc nie wypalać więcej, jak 10 kW miesięcznie. Nawet, gdyby istniała wówczas elektryczna lodówka i gdyby stać było rodziców na jej zakupienie, koszty eksploatacji przekroczyłyby nasze możliwości!
-------------------------------------------
"Prąd elektryczny był przed wojną drogi. Za jedną kilowatogodzinę płaciło się na Pomorzu 60 groszy. w Warszawie 90 groszy. Tak wysoką cenę utrzymywały małe zakłady energetyczne będące w sporej mierze w rękach prywatnych, zagranicznych właścicieli. Z uwagi na ograniczoną w czasie koncesję, owe małe elektrownie wcale nie dążyły do rozbudowy a przez to potanienia produkcji."
(Jan Jakubowski, Czas Nr(234)29, 22 VII 1979)
------------------------------------------
   W budżecie rodzinnym, po stronie przychodów widniała tylko jedna pozycja: pensja ojca, wynosząca nieco ponad dwieście złotych miesięcznie. Suma ta pozwalała żyć na bardzo skromnym poziomie - jeść nie głodując, nabywać najniezbędniejsze ubrania i bieliznę, opędzić wydatki związane z utrzymaniem domu (czynsz 55 zł, opał i światło ok. 20 zł, pranie, porządek i higiena - ok. 20 zł). Natomiast nie zostawało ani grosza na domowe inwestycje, jakieś oszczędności czy wyjazdy na urlop. Było to typowe życie z miesiąca na miesiąc, od pierwszego do pierwszego. Rodzice nie mogliby nawet zaciągać tak modnych i dziś pożyczek, bo nie byłoby z czego spłacać. Duże obciążenie stanowiła konieczność odpowiedniego ubierania ojca - jako urzędnik państwowy musiał dysponować na co dzień przyzwoitym ubraniem, chodzić w koszuli, krawacie, palcie i kapeluszu. Tego wymagali zwierzchnicy. 



Niestaranny wygląd mógł się stać powodem zwolnienia z pracy, podobnie jak niewywiązywanie się z obowiązków służbowych. Widmo redukcji i bezrobocia było największą zmorą naszej cichej i spokojnej egzystencji. Kolejni ministrowie skarbu zaczynali zazwyczaj swe urzędowanie od nowych cięć oszczędnościowych, oczywiście drogą zwalniania pracowników i likwidacji etatów. Rodzice z trwogą omawiali nieraz kursujące na ten temat wieści. Ojciec ciężko pracował nie tylko z wrodzonego poczucia obowiązku - ze wszystkich sił starał się utrzymać opinię wzorowego pracownika, aby nie trafić na listę przewidzianych do zwolnienia.

Przeciętne miesięczne zarobki pracowników umysłowych objętych ubezpieczeniem emerytalnym w Z. U. S.* według płci i gałęzi pracy w 1935 roku (w złotych) (http://wynagrodzenia.pl/artykul.php/wpis.2706)

   Moja sytuacja "ubraniowa" przedstawiała się prosto. Otrzymywałem raz na rok szkolny mundur, raz na kilka lat płaszcz i parę pantofli, często pracowicie remontowanych potem przez szewca. W podobnej sytuacji funkcjonowała wtedy większość ludzi pracy w Polsce. Nic dziwnego, że sklepy odzieżowe, obuwnicze i konfekcyjne nigdy nie cierpiały na brak towarów, zaś kupcy narzekali na zastój w interesach. Należało to nawet do żelaznego repertuaru rozmów tego środowiska i stawało się tematem niezliczonych dowcipów.
   Odżywianie nasze również nie można nazwać luksusowym. Na śniadanie - kawa zbożowa ("Enrilo"), chleb ze smalcem lub twaróg, szprotki. Drugie śniadanie (wpadałem do domu podczas dużej przerwy) - herbata, bułka z plasterkiem kiełbasy. Obiad - zupa, drugie danie (mięso rosołowe, kotlet z ziemniakami, placki kartoflane, kluski z makiem czy twarogiem, pyzy, kotlety ziemniaczane, kasza ze skwarkami, jakaś zarzyna). Czasem na deser kompot lub kisiel. Kolacja - herbata, chleb, odgrzane resztki z obiadu. 
 
Przedwojenna reklama kawy "Enrilo"

Ciasto wypiekało się jedynie z okazji większego święta. Wódkę widywałem w naszym domu bardzo rzadko, w minimalnej zresztą ilości i tylko przy gościach. Słodycze kupowano też niezbyt często, głównie ciastka. W młodszym wieku dostawałem czasem garść landrynek. Pamiętam też przedwojenny przysmak, cukier "lodowaty", czyli kawałki włóknistej, twardej masy cukrowej, podobne do sopli lodu. W braku kupowanych słodyczy robiłem sobie kogel-mogel albo wodę z cukrem i kakao, w której maczało się kawałki chleba. W ogóle chleba jadaliśmy dużo - najchętniej tak zwany "półsitkowy", pośredni między białym i razowcem. Z suszonego razowca wypiekało się smakowity tort; plastry chleba smażone w tłuszczu stanowiły czasem podstawowe danie śniadaniowe lub kolacyjne. Chlebem dopychało się zupę a nawet drugie danie. Dżemy fabryczne nie były mi znane. Jesienią smażyliśmy konfitury (zajmował się tym najczęściej ojciec podczas urlopu), które zresztą szybko znikały, gdyż obaj dobieraliśmy się do tych specjałów bardzo łakomie. Mama wypiekała niezły piernik z marchwi. Pomarańcze, figi, rodzynki jadaliśmy tylko w większe święta.
   Pranie, prasowanie, sprzątanie... Te prace domowe wykonywano, jak od wieków w każdej rodzinie, różniły się jednak nieco od współczesnych. Podłogi z desek zaciągano od czasu do czasu czerwoną pastą. Ta czynność, jak i froterowanie, należała do mnie. Matka była zawsze słabego zdrowia, więc do prania wynajmowało się praczkę. Przez cały dzień panowało wówczas w domu zamieszanie, powietrze wypełniała woń mydlin. Dzisiejszą elektryczną pralkę zastępowała balia, kocioł do gotowania bielizny, blaszana tarka i para silnych rąk. Zamiast proszków, używało się zwykłego mydła "Jeleń" Schichta a dla odświeżenia  białego koloru - niebieskiej farbki, zwanej w Białymstoku "sinką". Maglowanie też odbywało się ręcznie: bieliznę nawijano na wałek, który następnie toczono tam i z powrotem, przyciskając ciężkim kawałem drewna z wyciętymi korbami. 
Przedwojenna reklama mydła "Jeleń"

Żelazko do prasowania rozgrzewano węglem drzewnym, na który długo trzeba było dmuchać, aby się rozżarzył. Wszystkie te czynności, wraz z codziennym kilkakrotnym rozpalaniem ognia pod kuchnią, czyszczeniem popielnika i okopconych garnków były niezwykle pracochłonne i niezmienne od pokoleń. Dopiero wspominając te wszystkie szczegóły można sobie uzmysłowić, jak daleko odeszliśmy od tych czasów - przynajmniej w większych miastach - i jak szybki jest postęp obecnie, chociaż wiele w tej dziedzinie pozostało jeszcze do zmodernizowania.

środa, 26 sierpnia 2015




(30) Czas wolny i wakacje

   Z moimi koleżankami nie utrzymywałem bliższych towarzyskich kontaktów - byłem zbyt nieśmiały. Przez pięć lat kochałem się platonicznie w jednej i tej samej Eli Romanowskiej, niestety, bez wzajemności, którą zdobyli chłopcy bardziej przedsiębiorczy. Natomiast z wielu kolegami utrzymywałem przyjacielskie stosunki. Należeli do nich Janusz Mondalski, Romek Kulesza, Tolek Danilczyk, Heniek Klebeko i in. Z Heniem Klebeko nawiązaliśmy kontakt już w pierwszej klasie. Pewnego dnia zaprowadził mnie do siebie do domu, nałożył nam rękawice bokserskie, po czym, gdy stanęliśmy w przepisowej pozycji, rąbnął prawym prostym w nos, nokautując w pierwszej sekundzie walki. Musiał mnie potem długo cucić wodą. W późniejszych latach boks zamieniliśmy na szachy, gdzie również z łatwością wygrywał. Jego ośmioletnia siostra, Marychna, rozpraszała naszą uwagę, fikając koziołki na kanapie lub pomagając przesuwać figury na szachownicy, co wywoływało gwałtowną reakcję brata i moje perswazje w rodzaju "dziewczynko, nie przeszkadzaj!" (Marychna dziesięć lat później została narzeczoną autora, a za kolejne dziesięć - żoną, a wkrótce potem również matką redaktora - red.).

Maria Klebeko, połowa lat 30-tych
   Nie wszystkie nasze zabawy miały tak niewinny przebieg. Kiedyś staliśmy na balkonie, jedząc wiśnie i rzucając pestki na głowy przechodniów idących ul. 3 Maja. W pewnym momencie usłyszeliśmy gwałtowne stukanie do drzwi: wkroczył rozsierdzony jegomość w asyście policjanta. Niewiele brakowało do spisania protokołu. Poszkodowany pestką pan złagodniał jednak, gdy spostrzegł, że to mieszkanie jego znajomych. Strach pomyśleć, co by się stało, jeśliby przyszło mu na myśl powiadomić dyrekcję gimnazjum!

   Zanim stałem się samodzielny, jedyną praktycznie możliwością spędzenia wakacji był wyjazd do krewnych na Wołyń. Kilkakrotnie jednak pozostałem latem w Brześciu. Mając własny rower, odbywałem spacery w okolicy miasta. Najczęściej jednak jeździłem nad Muchawiec, przepływający u południowych granic Brześcia. Początkowo nie umiałem pływać i do dziś się dziwię, że rodzice tak łatwo pozwalali mi na przebywanie całymi dniami nad rzeką. W okresie suszy była ona niezbyt głęboka, ale starczało miejsca, aby się utopić. Toteż topiąc się, poznałem tajniki pływania. Pewnego dnia straciłem grunt pod nogami i zacząłem rozpaczliwie machać rękami i nogami, połknąwszy przy tym sporo wody. Wstydziłem się wołać o pomoc, więc ludzie na plaży nic nie zauważyli. W końcu dotarłem na płyciznę. Ten sukces dodał mi odwagi i następnym razem już śmielej kładłem się na wodzie, nie usiłując ciągnąć nogami po dnie. Wkrótce przepływałem całą rzekę w poprzek - jakieś 50-70 metrów.

Muchawiec, stan przedwojenny.
   Wzdłuż wybrzeży ciągnęły się liczne przystanie klubów sportowych i różnych instytucji. Można tu było wynająć kajak (godzina 20 gr), często więc korzystałem z tej przyjemności. Nikt wówczas nie słyszał o karcie pływackiej. Gdzieniegdzie co prawda należało wychodzić z kajaka do wody sięgającej na mieliznach po kostki, w sumie jednak bawiłem się nieźle, wyrabiając przy tym sprawność wszystkich mięśni i zdobywając modną opaleniznę.

Muchawiec
   Wczesnym latem lubiłem jeździć rowerem do Twierdzy. Jej zewnętrzne obwałowania, porośnięte gęstą roślinnością, tworzyły malowniczy widok i wydawały silny zapach kwiatów oraz wszelakiego ziela. Przyjemnie było zniknąć w tej zieleni, nad fosą pełną wodnych lilii, słuchać odgłosów ptactwa i kumkania żab. Idealne miejsce do czytania i rozmyślań. Miałem tam ulubione zakątki, w których mogłem przesiadywać godzinami przez nikogo nie niepokojony.

Wycieczka rowerowa wokół Twierdzy. Autor po prawej. 1937.
   Wakacje 1937 roku spędzałem w mieście. W tym czasie na poligonie Trauguttowo, za Muchawcem, prowadzono roboty budowlane na wielką skalę. Wraz z Heniem Klebeko postanowiliśmy się tam zatrudnić, aby przez lato zarobić trochę grosza, którego zawsze brakowało. Heniek szybko uzyskał stanowisko pomocnika magazyniera (za protekcją swego wuja) i po miesiącu otrzymywał 60 zł. Ja jednak na próżno zwracałem się do kierowników robót - nigdzie nie było wolnych miejsc, nawet przy łopacie. Najgorzej płatna praca stanowiła wówczas wielką okazję dla bezrobotnych tak z miasta jak i okolicznych wsi. Osiem godzin dziennie machania łopatą czy kilofem nie jest dziś żadną atrakcją - wtedy ludzie bili się o taką robotę. Nie zarobiłem tego lata ani złotówki.
   W 1938 roku, mając trochę uskładanych pieniędzy za korepetycje, spędziłem wakacje w sposób bardziej urozmaicony. Najpierw pojechałem do ciotki Miry, do Białegostoku. Udaliśmy się wówczas na wycieczkę do Grodna w celu spotkania z Lilą Sztachelską, która uczestniczyła tam w zawodach pływackich. Potem wyruszyliśmy przez Brześć do Równego, dokąd zapraszali nas Wirpszowie. Ściśle mówiąc, nie do samego miasta, ale w jego okolice, do wioski Chadosy pod Horyniem, gdzie ciotka Wala spędzała lato z dziećmi. Okolica była piękna - wysokie, kredowe brzegi Horynia, pełne źródełek kryształowej wody, soczyste łąki i głębokie lasy dawały doskonałe możliwości wypoczynku. Całymi dniami przebywaliśmy na powietrzu. Zjechało się tu wiele osób, głównie młodzieży, z rodziny wuja Olgierda. Sypialiśmy całą gromadą w stodole na sianie. W sąsiedztwie przebywało również wiele młodzieży z Równego, w tym kilka sympatycznych dziewczyn, z którymi szybko zawarłem znajomości i przyjaźnie. Z Wirpszankami znajdowałem się przeważnie w stanie wojny, były bowiem złośliwe i traktowały mnie nieco z góry, jako osoby o rok lub dwa starsze. Po latach oczywiście ten stosunek uległ całkowitej zmianie. Spotykamy się rzadko, ale zawsze z wzajemną sympatią.

Mirosława Zabiełło i Jerzy Zabiełło na wakacjach, Równe 1938.
   Wśród wesołych zabaw i używania na świeżym powietrzu, tylko ciotka Wala nie miała, prawdę mówiąc, wypoczynku. Musiała się zajmować nie tylko własnymi dziećmi, ale i całą czeredą gości. Podziwiałem jej cierpliwość i serdeczność, z jaką traktowała wszystkich bez wyjątku.
   W sąsiedztwie mieszkała jakaś dorodna blondyna przy kości, o której wybujałym temperamencie cała rodzina szeptała sobie ze zgorszeniem niesamowite opowieści - o tym, jak "zmuszała" mężczyzn do miłosnych igraszek. Przechodziłem więc koło jej okien z niejakim przerażeniem, nie potrafiłem bowiem wtedy skojarzyć sobie żadnych przyjemnych doznań związanych z takim okrucieństwem. Ów dreszczyk emocji i niepokoju stanowił pikantną okrasę tamtych dni, spędzanych beztrosko w przededniu trudnych zmagań, jakie czekały mnie w pierwszej klasie liceum.

   Obecne tempo życia narzuca intensywne formy rozrywek, hałaśliwy sposób spędzania wolnego czasu. W okresie mojego dzieciństwa uprawiano wiele gier na wolnym powietrzu, wśród których, oprócz siatkówki, piłki ręcznej, "dwóch ogni" czy koszykówki, zabawiano się w gry towarzyskie bardzo spokojne, nie wymagające wysiłku, pozwalające za to na żarty i prowadzenie rozmowy. Któż dziś pamięta o krokiecie czy "serso" (cerceau), miłych, pozbawionych emocji, ale jakże odprężających zabawach!
   Do krokieta potrzebny był równy kawałek powierzchni, wielkości mniej więcej boiska do koszykówki. Gra polegała na przeprowadzaniu drewnianej kuli przez system drucianych bramek, aż do centralnego palika. Każdy z graczy uderzał kolejno swoją kulę drewnianym młotkiem o bardzo długiej rękojeści. Gdy dwie kule zetknęły się ze sobą, gracz mający prawo ruchu mógł, przytrzymując stopą własną kulę, uderzyć silnie i posłać kulę przeciwnika daleko w bok, co pozbawiało go szans do zajęcia czołowego miejsca. Śmiechu było przy tym co niemiara! W grze mogła brać udział nawet większa gromadka osób - z tym, że wtedy należało dłużej czekać na swoją kolejkę. Ileż okazji do pogłębienia interesującej znajomości, umówienia się na randkę, zabłyśnięcia dowcipem w kulturalnej rozmowie! Bo sama gra stanowiła jedynie pretekst do powolnego spaceru i towarzyskiego kontaktu. Wspaniały Relaks!

Leon Wyczółkowski, Gra w krokieta, 1895.
   Każdy gracz w serso posiadał trzcinowy mieczyk i pewną ilość kół, również z trzciny. Rzucane przez partnera w górę kółko trzeba było schwytać na wyciągnięty mieczyk. Ot i wszystko. Zabawa prosta, łatwa i przyjemna, wymagająca nieco zręczności. Niewielki wysiłek, za to dużo śmiechu i trochę ruchu na świeżym powietrzu. Gry te z powodzeniem uprawiały dzieci, młodzież i dorośli. A że nie było przy tym tranzystorów, ani powodów do spięć i kłótni, więc system nerwowy wypoczywał. 
   Tak mijały lata dzieciństwa, wśród poważnej pracy i wesołych zabaw. Wszystkie te lata z perspektywy czasu wydają się beztroskie, bo jakież istotne kłopoty mogły nękać w tym wieku, gdy miało się dom, rodzinę, przyjaciół i skromne, ale pewne warunki egzystencji a sprawy bytowe i zawodowe nie zaprzątały umysłu?

niedziela, 9 sierpnia 2015




(29) Gimnazjum: korepetycje i przysposobienie wojskowe

   Na wiosnę 1936 roku, w drugiej klasie, odbyła się dwudniowa wycieczka do Krakowa. Koszt jej wynosił 5 złotych. Pamiętam z jakim niepokojem prosiłem rodziców o tę niebagatelną kwotę i moją radość, gdy wyrazili zgodę. Była to wycieczka zbiorowa z terenu całego kuratorium a jej główny cel stanowiło oddanie hołdu zmarłemu rok wcześniej marszałkowi Piłsudskiemu. Rankiem po przybyciu na dworzec krakowski i po zjedzeniu śniadania (kubek mleka i dwie bułki), wyruszyliśmy uroczystym pochodem na Wawel, do krypty Srebrnych Dzwonów w katedrze, gdzie spoczywał w srebrzystej trumnie Pierwszy Marszałek Polski. Trumna była w górnej części oszklona, mogliśmy więc, obchodząc ją dookoła, przypatrzeć się wąsatej, jakby pomniejszonej, papierowo-bladej twarzy wodza. Zwiedziliśmy następnie grobowce królewskie i sale zamkowe a po południu udaliśmy się na Sowiniec, gdzie przed kilku miesiącami rozpoczęto sypanie "Kopca Piłsudskiego". Odbyła się krótka (z powodu deszczu i zimna) uroczystość złożenia urny z ziemią poleską, po czym wzięliśmy się za taczki, aby usypać kolejny segment kopca. Istnieje on do dziś, ale zdaje się, nie został wykończony. Oficjalnie nazywa się "Kopcem na Sowińcu". (1973 - red.)
   Na drugi dzień zwiedzaliśmy inne zabytki starego Krakowa oraz kopalnię soli w Wieliczce. Wycieczka była dla mnie - mieszkańca głuchej prowincji - wielkim przeżyciem. Niestety, więcej wycieczek podczas naszej nauki w szkole nie organizowano.


   W trzeciej klasie byłem już dobrze zadomowiony w swej "budzie", jak pieszczotliwie nazywaliśmy gimnazjum. We wrześniu zastaliśmy tu wielu drugoroczniaków, bezlitośnie skazanych na powtórkę: Tadzia Szutkowskiego, Mańka Okonia, Wacka Okołowicza, Janka Purtala, Józia Tomaszewskiego, Pietię Karabana, Mietka Lorenca, jak również kilka koleżanek. Nie tak łatwo było przejść do czwartej klasy! Nowi koledzy okazali się chłopcami wesołymi, obytymi i z miejsca przejęli role wodzirejów w naszej małej społeczności. 
   Przedmioty humanistyczne nie sprawiały mi trudności, zwłaszcza z łaciny miałem ugruntowaną opinię dobrego ucznia. Byłem jednak bardzo zaskoczony, kiedy pewnego dnia, na przerwie, podszedł do mnie profesor Radziszewski i zapytał, czy nie chciałbym się podjąć udzielania korepetycji z łaciny jednemu z jego uczniów w drugiej klasie. Napomknął przy tym, że lekcje takie są oczywiście płatne, więc mogę nieco zarobić. W pierwszej chwili przestraszyłem się. Taka działalność to odpowiedzialność ale i dodatkowy wysiłek. Perspektywa uzyskania dla siebie paru złotych stanowiła jednak zachętę nie do pogardzenia - dorastałem i bardzo potrzebowałem pieniędzy na osobiste wydatki, a u rodziców mogłem liczyć co najwyżej na kilka biletów do kina. Po pewnym wahaniu wyraziłem więc zgodę. Zaraz zgłosił się do mnie mój pierwszy przyszły uczeń, Staś Maksymowicz, niewysoki chłopaczek, bystry i sympatyczny. Mieszkał niedaleko mnie, w domach kolejowych. Ustaliłem z jego matką wynagrodzenie w wysokości 15 zł miesięcznie i zabrałem się do pracy. Od razu stwierdziłem, iż chłopiec jest inteligentny, tylko brak mu ugruntowanych, podstawowych wiadomości. Nie poprzestałem więc na przerobieniu z nim każdej lekcji bieżącej, ale sięgnąłem wstecz oraz zadawałem wiele ćwiczeń w tłumaczeniu na łacinę. Była to podstawowa forma klasówek na tym etapie nauczania. Wkrótce osiągnął dużą wprawę i robił coraz mniej błędów. Wiedziałem, że zaczyna się poprawiać podczas ustnych odpowiedzi, ale wielkim, radosnym wydarzeniem było, gdy drugą z kolei klasówkę napisał na czwórkę! Nie taił swojego przyjemnego zdziwienia nauczyciel, rodzice ucznia zaczęli patrzeć na mnie jak na cudotwórcę, zaś koleżka nabrał zaufania we własne siły i tym pilniej słuchał mych wskazówek. Sukces i mnie bardzo podbudował, ponieważ potwierdził zastosowanie właściwej metody. W ciągu kolejnych dwóch lat miałem dalszych uczniów: Michała Androsiuka, Antoniego Trojanowskiego, Józia Ussorowskiego. Stosunki z moimi uczniami i ich rodzicami układały się na ogół bez większych kłopotów. Nieprzyjemnym zgrzytem zakończyły się jedynie korepetycje udzielane Trojanowskiemu. Był to tuman do kwadratu, syn pułkownika, doskonale sytuowanego. Zajmowali komfortowe, wielopokojowe mieszkanie przy ul. Zygmuntowskiej (podczas okupacji w tej willi znajdowała się siedziba brzeskiego gestapo). Pani pułkownikowa nie wypłaciła mi 20 zł należności za ostatni miesiąc. Stanowiło to dla mnie sumę niebagatelną, więc bardzo nad tym bolałem. Moja matka była oburzona. Gdy wyjechałem na wakacje, udała się do pułkownikowej, ale nic nie wskórała. Elegancka dama oświadczyła, że pieniędzy nie ma, gdyż musi jechać do Krynicy, dając przy tym do zrozumienia, że moja praca, jej zdaniem, dała zbyt słabe wyniki. Mogłem oczywiście zwrócić się o interwencję do nauczycieli, którzy z pewnością nie odmówiliby pomocy, ale machnąłem ręką na chamów. Takie było moje pierwsze bliższe zetknięcie z przedwojennym korpusem oficerskim.

   W czwartej klasie przybył nowy przedmiot: Przysposobienie Wojskowe. Przerobienie trzyletniego kursu wojennego rzemiosła dawało prawo, po maturze, do odbycia skróconej, jednorocznej służby wojskowej w roli "strzelca z cenzusem". 
   Już na pierwszej lekcji przejął nas instruktor, starszy sierżant Falkowski i z miejsca dał przedsmak traktowania śmierdzących cywilów przez zawodowych podoficerów. Kiedy ustawialiśmy się opieszale w nierównym dwuszeregu, kłócąc się przy tym i poszturchując, Falkowski przez chwilę patrzył na nas zimno z zaciśniętymi wargami, po czym nagle ryknął: "W tył zwrot! Biegiem marsz! Padnij! Powstań, biegiem marsz! Padnij, powstań, biegiem marsz!" i tak jeszcze kilkanaście razy. Wróciliśmy na miejsce zziajani, starając się ustawić równo i jak najszybciej. Odtąd "padnij-powstań" stało się naszym codziennym chlebem a jakikolwiek ruch w pozycji "na baczność" instruktor kwitował kąśliwym komentarzem w rodzaju: "rusza się tam, rusza, jak bździna w gaciach!"
   Do ćwiczeń PW wkładaliśmy mundury specjalnego kroju: zielona drelichowa bluza typu "rubaszka" z czarnymi mankietami i naramiennikami oraz drelichowe spodnie. Jako nakrycie głowy służyła gimnazjalna czapka. Obuwie - jakie kto miał. Wyposażenie uzupełniał pas główny, odziedziczony najczęściej po ojcu. Mieliśmy również nasze stopnie: w pierwszym roku szkolenia "młodszy junak", potem "junak" i "starszy junak". Odznaką stopnia była odpowiednia liczba złotych pasków na mankietach bluzy.
   Ćwiczenia obejmowały głównie musztrę i marsze a od drugiego roku również taktykę na szczeblu drużyny i plutonu. Odbywaliśmy strzelania z broni małokalibrowej oraz karabinu bojowego. To ostatnie stanowiło duże przeżycie. Bałem się i huku i kopnięcia kolby; leżąc na drewnianym stanowisku ogniowym, ściskałem z całej siły giwer a w momencie oddania strzału zamykałem oczy. Jak w tej sytuacji zdołałem otrzymać wynik dostateczny? Ha, cóż, chłop strzela, Pan Bóg kule nosi. Moje trzy pociski zaniósł widać łaskawie i uchronił w ten sposób przed kompromitacją. 
   W pocie czoła ćwiczyliśmy krok defiladowy, który w owym czasie stanowił naśladownictwo pruskiego. W ogóle musztra w szyku zwartym i kilometry marszu przeważały w przygotowaniach mających uczynić z nas prawdziwych żołnierzy Rzeczypospolitej. Podczas marszu obowiązkowo śpiewaliśmy. Najczęściej "Madelon", "Serce w plecaku", "Piechota szara", "Morze, nasze morze" i "Jak dobrze nam". Niekiedy byliśmy jednak zbyt zmęczeni, by wydzierać gardła.  Na komendę "kompania - śpiew!" człapaliśmy dalej ponuro i w milczeniu. Ale taki bunt nigdy nie uchodził płazem. "Baczność!, Spocznij! Baczność! Lotnik, kryj się!" następowało błyskawicznie jedno po drugim, co wymuszało na nas w końcu intonacje dziarskich melodii. Wola dowódcy musiała zostać przeforsowana, inaczej nie byłoby wojska. 
   Ćwiczenia z bronią odbywaliśmy ze starymi, dziewiętnastowiecznymi mauzerami, . Do musztry wydawano nam je bez zamków - nie tyle ze względów oszczędnościowych, ile z obawy, abyśmy się nie postrzelili. Istniała bowiem całkiem realna możliwość, iż któryś z nas mógłby przeszmuglować ostre naboje i załadować podczas zajęć.
   Najwięcej kłopotów występowało z salutowaniem. Występując w mundurze PW mieliśmy obowiązek oddawania honorów wszystkim, zarówno cywilom (naszym nauczycielom), jak i wojskowym od stopnia kaprala wzwyż. Z wojskowymi jeszcze pół biedy, chociaż niektórych oficerów dziwił widok przyłożonych służbiście palców do gimnazjalnej maciejówki. Natomiast nauczyciele nie mogli się przyzwyczaić do tego, że raz przed nimi zdejmowano czapkę a innym razem w tej samej czapce salutowano. Wydawało im się to kpiną lub żartem, nieraz zgłaszali pretensje do zachowania uczniów.  Nikt nie chciał uznać w nas żołnierzy.

   Ukoronowaniem dwóch lat pracowitego wyrabiania cnót żołnierskich stało się zgrupowanie na obozie w Duryczach nad Bugiem. Tuż po zakończeniu nauki w czerwcu 1938 roku wyjechaliśmy w kilku wagonach doczepionych do pociągu pasażerskiego Brześć - Chełm. Obóz zorganizowano dość porządnie - baraki solidne i w miarę wygodne, zaś budynek dowództwa, kuchnia i pomieszczenia dla kadry - murowane. Kompania junacka składała się z czterech plutonów, każdy pluton zajmował jeden barak. Nasza, 1. kompania, obejmowała młodzież z obu liceów brzeskich (Traugutta i Niemcewicza), Technikum kolejowego i żydowskiego Tarbuta. W trzech dalszych znajdowali się uczniowie z innych miast okręgu szkolnego. Toaletę odbywaliśmy dwa razy dziennie w Bugu, tam też myliśmy menażki. Latryny kopaliśmy sami.
   Na drugi dzień po przybyciu zaczęło się normalne obozowe życie: rano pobudka i gimnastyka, mycie w rzece, słanie łóżek, śniadanie, apel poranny, wymarsz na ćwiczenia. Obiad o pierwszej, potem czyszczenie broni, musztra lub inne zajęcia - do kolacji. Wreszcie wieczorem trochę wolnego czasu, mycie, apel wieczorny i capstrzyk. Słanie łóżek "w kostkę", układanie na noc umundurowania "w kostkę" - te koszarowe zmory towarzyszyły nam do ostatniego dnia obozu.
Obóz w Duryczach (obecnie Znamienka) w latach 30-tych. Nauka o broni.
   Bywały też - jak to w wojsku - nocne ćwiczenia. Tu, niestety, nie popisaliśmy się. Takiego zdania był przynajmniej por. Medyna. W ciepłą, lipcową noc szliśmy marszem ubezpieczonym. W pewnym momencie szpica czołowa zmyliła drogę i przepadła jak kamień w wodę. Ubezpieczenie boczne wlazło między krzaki i ździebko się zdrzemnęło. W rezultacie, zadanie zaskoczenia i wzięcia nieprzyjaciela do niewoli nie zostało wykonane. Przeciwnie, to nieprzyjaciel napatoczył się na nas i wśród dzikich wrzasków usiłował na swoją stronę przeważyć zwycięstwo. Nastąpiło niesamowite zamieszanie, które nadludzkim wysiłkiem opanowali oficerowie. Medyna aż warczał z wściekłości. Znalazł w końcu nieszczęsnych winowajców - szperaczy, ustawił ich przed frontem kompanii i wygłosił do nas przemówienie mniej więcej takiej treści:
   "Widzicie tych dwóch chu...ów? Sp...lili mi sk...y całe zadanie! Ach, wy, k...wa wasza mać, je...ł was pies, je...ł was w d...pę pies jeszcze raz!" - litania ta powtórzyła się wielokrotnie, w różnych pełnych inwencji odmianach. Słuchaliśmy jej z zachwytem i w skrytości ducha wkuwaliśmy na pamięć, jako piękny przykład jędrnego języka wojskowego, którego opanowanie stanowiło przedmiot naszych marzeń i ambicji.
Czyszczenie broni na obozie PW. Lata trzydzieste. (http://muzeumhw.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=287:junacy-pw&catid=62:junacy-pw&Itemid=125).
   Pod koniec cyklu szkoleniowego odbyły się "wielkie manewry" - natarcie kompanii piechoty na umocnioną obronę nieprzyjaciela. Długo trwało udzielanie ostatnich wskazówek przez zdenerwowanych oficerów. Leżeliśmy na pozycji wyjściowej na skraju lasku. Przed nami rozciągało się pole długości ok. 300 metrów a po jego przeciwległej stronie, na stoku wzgórza, okopał się nieprzyjaciel. Każdy zafasował po sporej garści ślepaków. Na sygnał rakietą ruszyły tyraliery. Atakowaliśmy systemem "Ty strzelaj, ja biegnę!" Strzelaliśmy z zapałem i wkrótce upalne powietrze przesycił zapach prochu a nad polem wzniosła się błękitna mgiełka. Zdyszani i spoceni podrywaliśmy się co chwilę, przebiegaliśmy kilka kroków i padaliśmy ciężko na ziemię. Kanonada nieprzyjacielska brzmiała coraz bliżej. Dotarłszy na odległość szturmową, poderwaliśmy się wszyscy na raz i z rykiem wpadliśmy do okopów nieprzyjaciela. Rozgorzała zawzięta walka wręcz. Wróg nie miał oczywiście żadnych szans, skoro wszyscy, cali i zdrowi, dotarliśmy do jego stanowisk.Wprawdzie w trakcie natarcia "trup" padał gęsto i ćwiczyliśmy przejmowanie komendy od poległych dowódców, ale w końcu całą kompanią, żywi i martwi, dopadliśmy nieprzyjaciół. Pozorowana walka przerodziła się w bijatykę na serio, w której obie strony zebrały wiele zaszczytnych guzów. Ach, co to była za wojna! Tak wojować moglibyśmy codziennie, byle tylko kuchnia polowa regularnie dowoziła gulasz!...
   W ostatnim dniu obozu odbyła się uroczysta msza polowa a po niej defilada. Zjechało wielu wyższych oficerów i przedstawicieli władz, więc defilada musiała wypaść na sto dwa. Dlatego też ja i Janusz Śnieciński zostaliśmy z niej wyłączeni, gdyż przerastając o głowę całą kompanię psuliśmy symetrię górnej powierzchni czworoboku.  Janusz przyjął to z filozoficznym spokojem, a nawet z zadowoleniem, że zamiast smażyć się w słońcu i łykać kurz wzbijany setkami butów, może się obijać w cichych, cienistych kwaterach. Ja jednak przeżyłem moją degradację głęboko i miałem nawet łzy w ochach. Porucznik Medyna pocieszał mnie, jak mógł, lecz przez dłuższy czas czułem się upokorzony. 
   Od udziału we mszy i defiladzie zwolnieni też zostali junacy żydowscy z czwartego plutonu. Im jednak nie stworzono okazji do obijania się - musieli chwycić za łopaty i kopać latryny dla całej kompanii. Była to dyskryminacja całkiem w stylu epoki, jeden ze sposobów wznoszenia muru między narodowościami i pogłębiania wzajemnej niechęci, jakby za mało było trudności z tak zwanymi mniejszościami, które na tamtych terenach w istocie stanowiły większość...
   Na obozie raz stanąłem do raportu karnego za pozostawienie "bez opieki" karabinu obok baraku. Zabrał go oficer inspekcyjny, gdy na chwilę odwróciłem głowę. Z tego powodu otrzymałem na zakończenie obozu tylko stopień dobry. Dawał on jednak prawo do noszenia "Krzyża PW", który natychmiast po powrocie do Brześcia kupiłem i z dumą nosiłem w klapie marynarki. Szpikowanie ubrania różnymi odznakami było wówczas bardzo modne. Ja miałem ich trzy: oprócz wspomnianego krzyża także Odznakę Sportową (POS) oraz brązową odznakę strzelecką - obie również uzyskane  w Przysposobieniu Wojskowym.
-------------------------------------------------
O tym, że obozy PW nie zawsze kończyły się tak szczęśliwie, świadczy historia z 1931 r., opisana w artykule poniżej:  mazowsze.hist.pl/40/fack_you_admin/844/2008/1327/4_217/31673/


wtorek, 23 czerwca 2015




(27) Szkółka - dyscyplina

   Drugą metodą wychowania była, jak wspomniałem, surowa dyscyplina i rygory, wybiegające daleko poza szkołę, ingerujące w życie prywatne uczniów. Obowiązywał zakaz organizowania zabaw domowych ("prywatek") bez wiedzy i zgody dyrektora. To samo dotyczyło uczęszczania na pozaszkolne impresy taneczne i rozrywkowe. Do kina wolno było chodzić jedynie na film, którego afisz, z podpisem dyrektora i pieczątką szkoły, zawieszono na szkolnej tablicy ogłoszeń - i wyłącznie na pierwszy seans. W zasadzie dotyczyło to wyłącznie kina :Adria", najbardziej reprezentatywnego w mieście. Do pozostałych dyrekcja zabraniała uczęszczać z bliżej nieznanych mi powodów. Zakaz funkcjonował nie tylko na papierze. Nauczyciele dyżurowali w poczekalniach kin, wyłapując delikwentów naruszających dyscyplinę. Jednak szczytem rygoru był zakaz spacerowania po południu i wieczorem po głównym deptaku Brześcia, tj. ulicą 3 Maja, na odcinku od ulicy Unii Lubelskiej do Dąbrowskiego. A należy przypomnieć, iż promenada należała do nielicznych rozrywek w naszym mieście; tu wszyscy mogli się spotkać, wymienić ploteczki, ocenić toalety. Tu można było pokazać się w towarzystwie atrakcyjnej koleżanki i wzbudzić zawiść rywali. Dlaczego właśnie tam nie wolno było spacerować? Jeśli chodziło o zmuszenie uczniów do przesiadywania nad książkami - zakaz nie przyniósł efektów. Jeśli zaś dyrekcja starała się uchronić nasze niewinne duszyczki od kontaktu z tak zwanym elementem, to również nie miało to sensu, gdyż "element" zarzucał swoje sieci i na innych ulicach. Pamiętam, gdy mieszkałem jeszcze na Kobryńskiej, a więc miałem najwyżej 15 lat,wracałem pewnego wieczoru do domu. W pobliżu gimnazjum zaczepiła mnie, stojąc w bramie, nie pierwszej młodości dama i półgłosem zaprosiła do siebie ("sama jedna mieszkam..."). Było to moje pierwsze spotkanie z owym zawodem. Odszedłem bez słowa, ale przez długi czas pozostawałem w rozterce, jak właściwie należało się zachować wobec tego rodzaju propozycji? Nie taję jednak, że w głębi ducha trochę mi to pochlebiło.
   Rzecz jasna, z powodu mojej odmowy ani owa dama ani jej koleżanki nie cierpiały na brak pracy. W poniedziałkowe ranki na skwerze ulicy Mickiewicza można było garściami zbierać wyroby kauczukowe firmy "Olla" - owoce skutecznego wydatkowania nagromadzonej energii żołnierzy WP na niedzielnej przepustce. 
   Z tego wszystkiego nie należy wnioskować, iż to pełne zakazów życie przygnębiało nas lub powodowało objawy frustracji. Nic bardziej mylnego. Wszystkie ograniczenia swobody przyjmowaliśmy z humorem, starając się je omijać przy każdej okazji. 
   Możliwości działania kulturalnego lub organizacyjnego nie wyglądały imponująco. Na terenie szkoły funkcjonowały takie organizacje, jak ZHP, PCK, LOPP (Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej, zwana w społeczeństwie złośliwie Ligą Oberwańców Proszących Pieniędzy), LMK (Liga Morska i Kolonialna ). W praktyce tylko harcerstwo rozwijało szerszą działalność. Nie było żadnej świetlicy ani sali gier, nie istniał chór czy też zespół muzyczny lub dramatyczny. Grę w ping-ponga organizowaliśmy sobie sami w piwnicy budynku szkolnego, pod mieszkaniem dyrektora. Gdy jednak frekwencja w turniejach znacznie się zwiększyła i odpowiednio wzrósł hałas, pewnego razu do piwnicy wkroczył dyrektor i kilkoma słowami rozpędził nas na cztery wiatry. Do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego przy tylu zakazach nie starano się nam zorganizować jakiegoś pozalekcyjnego życia. Miejsca nie brakowało, np. ogromna aula przeważnie stała pusta i zamknięta. Być może nie przewidziano na to funduszów.
   Wspomniałem poprzednio o jeszcze jednym zakazie: uczniom gimnazjum i liceum nie wolno było grać w piłkę nożną i oczywiście należeć do jakiegokolwiek klubu. "Wielki sport" do nas nie docierał. Tutejsze kluby miały zawodników na bardzo niskim poziomie, z czego jednak początkowo nie zdawaliśmy sobie sprawy. Czołowym bramkarzem Brześcia był niejaki Skulski. Podziwialiśmy go na boisku, gdzie występował zawsze w czapce nasuniętej na oczy i nonszalancko pluł na prawo i lewo, zapewne dla okazania zimnej krwi i lekceważenia przeciwnika. Zachwycaliśmy się nim do czasu jego wielkiej kompromitacji; wiosną 1939 roku powracająca z Warszawy narodowa drużyna Litwy rozegrała - nie wiem dlaczego - mecz z reprezentacją Brześcia. Wygrali Litwini... 12:0. Skulski skakał jak polny konik, ale nie był w stanie obronić żadnego strzału oddanego w światło bramki. Od tego czasu jego akcje spadły w naszych oczach do zera.