sobota, 12 grudnia 2015




(43) Życie na wsi (Wołyń 1940)


   Życie na wsi odległej i na uboczu położonej ma też swoje zalety w wojennym czasie, zwłaszcza, jeżeli nie przechodził przez nią front ani hordy zdobywców. Wypadki dziejowe nie zostawiły dotąd w Omelance żadnych właściwie śladów. Ubierano się i odżywiano, jak przed wojną; tylko samosiejka zajęła miejsce marchewki a samogon - wódki monopolowej. Szkoła pozostała polska, uczyła w niej, jak dawniej, ciotka Maria. Pozostał też ten sam rytm pracy rolnika. Zmienił się za to podział administracyjny: zamiast gminie Stydyń, Omelanka podlegała obecnie rejonowi Derażne a we wsi powstała rada (tzw. z ukraińska "silrada"), na której czele stał "hołowa", czyli sołtys, również nazwiskiem Bielawski. Na razie nie było jeszcze mowy o kołchozach. Wszyscy gospodarowali na swoich pólkach a ingerencja państwa ograniczała się do wyznaczania obowiązkowych dostaw. Powstała też tak zwana Spółdzielnia Spożywców (po ukraińsku: Silśke Spożywcze Towarystwo). Należeli do niego wszyscy mieszkańcy, płacąc składki, w zamian za co mieli prawo do nabywania atrakcyjnych towarów w spółdzielczym sklepiku. Towary takie bywały jednak rzadko i w niewielkich ilościach.
   U Bielawskich przebywaliśmy na prawach gości i sytuacja ta stawała się z czasem coraz bardziej niemiła, gdyż bardzo niewiele mieliśmy okazji do rewanżu. Stanowiła go właściwie moja praca w gospodarstwie wujostwa. Nikt mnie oczywiście nie zmuszał ani nie wzywał do roboty - sam rozumiałem jej potrzebę, aby złagodzić smak łaskawego chleba. Pracowałem więc wszędzie tam, gdzie mój brak kwalifikacji pozwalał na wykonywanie prostszych, ale niezbędnych czynności: koszenie i zbiór siana, zwózka zboża, omłoty, piłowanie i rąbanie drzewa, zbiór kapusty i innych warzyw, kopanie ziemniaków, czyszczenie ziarna, cięcie słomy na sieczkę itp. Ciotka nieraz napomykała, że są zadowoleni z mej pomocy, tym bardziej, że Zbyszek, rozpieszczony jedynak, wykręcał się od pracy, jak tylko umiał. Nic dziwnego - w dzieciństwie, w przeciwieństwie do innych dzieci, był oszczędzany. Później wujostwo wysłali go do gimnazjum w Krzemieńcu, gdzie zdążył przed wojną ukończyć dwie klasy. Zdarzało się więc, iż sam musiałem go namawiać do wykonania jakiejś pracy, przy której pomoc, jak wiedziałem, będzie wujowi potrzebna.

Zbyszek Bielawski 1938
   Z końcem lata jeszcze raz pojechałem do Równego, tym razem w celu starania się o pracę w charakterze nauczyciela wiejskiego. Liczyłem na to, że moje świadectwo ukończenia pierwszej klasy liceum zrobi na sowieckim inspektorze szkolnym piorunujące wrażenie. Wraz ze mną oczekiwał tłum młodzieży przybyłej ze wschodniej Ukrainy, świeżo po ukończeniu "peducziliszcza". Co chwilę ktoś wychodził z gabinetu inspektora, zgrzany z emocji, z nakazem wyjazdu i przydziałem pracy. Gdy przyszła moja kolej, inspektor - typowy Ukrainiec, wąsaty, w białej, wyszywanej kolorowo koszuli - obejrzał z niesmakiem moje świadectwo z godłem "bywszej jasnopanskiej Polszy", zapytał, czy nie mam innych dokumentów, a po mojej przeczącej odpowiedzi, napisał na podaniu: "w widu stwerdżenia nedoswity - widmowleno". Czułem się upokorzony. Patrzcie go, "nedoswity"! Wciąż jeszcze szprycowała nas megalomania, niezrozumiałe przeświadczenie o jakiejś kulturalnej wyższości nad hałastrą ze Wschodu, jako skutek wieloletniej propagandy. Zapewne "po tamtej stronie" było pod tym względem podobnie i każdorazowy styk odbywał się z dramatycznym zgrzytem. My dla nich byliśmy "lachami", oni dla nas - "sowietami", z całym bagażem uprzedzeń. Wróciłem do Omelanki (od Klewania przez Derażne na piechotę!) rozgoryczony. Nie pozostało mi nic innego, jak dorywcza pomoc wujowi przy gospodarstwie, przy tym niesłychanie ciężkim wysiłku mięśni, który dziś już przechodzi do legendy, a następne pokolenie będzie o nim słuchać, jak bajki o żelaznym wilku.
   Wuj Bielawski to typowy gospodarz wiejski, chłop od pokoleń, nieco "ogładzony" przy żonie - nauczycielce i z racji obracania się w towarzystwie wiejskiej inteligencji. Wyrażało się to w bardziej powściągliwym sposobie mówienia niż to przyjęto na wsi, bębnieniu kilku melodyjek na fortepianie i niekiedy czytaniu książki przed zaśnięciem. Pracował ciężko, jak każdy rolnik, od świtu do nocy. Miał około 10 hektarów, w tym kawałek lasu. Wszystkie prace na roli wykonywał przeważnie sam, tylko omłoty przeprowadzano kolektywnie, kolejno w różnych gospodarstwach. Poza tym w domu była zawsze - nawet w latach wojny - dziewczyna, która gotowała, karmiła drób i trzodę, doiła krowy i sprzątała. W tej sytuacji moja nawet niefachowa pomoc przydawała się.
   Wuj, przy całej swej gościnności, miał typową dla posiadacza wadę: jako gospodarz "na swoim", traktował mieszkańców miast z pewnym lekceważeniem, zwłaszcza tych, którzy skutkiem wydarzeń losowych tracili mienie i podstawę egzystencji. Ludzie w mieście, mawiał, mają wygody, "elektrykę", nie napracują się tak, jak rolnik - ale on za to jest panem u siebie i nawet w trudnych czasach kawałek chleba znajdzie dla rodziny i krewnych. To ostatnie odnosiło się oczywiście do nas. Matka nie mogła znieść takiego rubasznego okazywania wspaniałomyślności. Cóż jednak mogliśmy na to odpowiedzieć?
   Późną jesienią 1940 roku trafiła mi się wreszcie okazja podjęcia pracy zarobkowej. Zostało zwolnione stanowisko sprzedawcy w sklepie wspomnianej spółdzielni i posadę zaproponowano mnie. Kandydatów zapewne znalazłoby się więcej, ale zarząd spółdzielni wolał mieć w sklepie człowieka niezwiązanego z żadną tutejszą grupą, a przy tym dostatecznie "gramotnego". Wuj Bielawski namawiał mnie do przyjęcia tej propozycji, mimo iż tracił robotnika, ale w zimie dodatkowy pracownik w gospodarstwie nie był potrzebny, a ja, jako wtyczka w spółdzielni, mogłem być przydatny przy rozdzielaniu atrakcyjnych towarów.
   Sklep mieścił się w drewnianej budce o powierzchni nie większej, niż dziesięć metrów kwadratowych. Lada z wagą szalkową i kilka półek na ścianie stanowiły całe jego wyposażenie. Towar? Kilka lalek, wiele butelek "duchow" i "odikołonu", czyli perfum i wody kolońskiej, kilka pudełek słabych papierosów, jakich wieś nie lubi, trochę guzików - a obok lady wielka beczka ryb, która później sprawiła mi wiele kłopotów, gdyż przy przyjmowaniu sklepu zaniedbałem przeważenia jej zawartości, no i potem okazało się, iż ryb było mniej, niż szacowano i musiałem pokryć manko z własnej dziurawej kieszeni.
   Towar dowożono jeden - dwa razy w miesiącu, przeważnie były to buble lub przedmioty niechodliwe, podobne do tych, które wymieniłem wyżej. Raz dostarczono kilka ubrań "miejskich" z lichej, trzydziestoprocentowej wełny, uszytych na tęgich ludzi małego wzrostu. Nikt tego za mojej pamięci nie kupił. Czasem jednak dostawa obejmowała również towary poszukiwane - sól, cukier, naftę, papierosy machorkowe, wódkę, trzewiki na gumowanych spodach itp. Wówczas zbiegali się wszyscy spółdzielcy, przewodniczący wrzeszczał i gwałtownie wymachiwał kończynami, krzyczeli też klienci, oskarżając "hołowę" i "gławbucha", czyli księgowego, o wszelkie szachrajstwa, bowiem towaru nigdy nie starczało dla wszystkich chętnych. Harmider dochodził do zenitu, gdy "hołowa", widząc znaczny deficyt pożądanego towaru, zarządzał sprzedaż "wiązaną" (chcesz pół kilo cukru? Bierz lalkę lub perfumy!). Chłopi wściekali się, bo pieniędzy zawsze było na wsi mało i grozili zarządowi pobiciem lub donosem. Wśród ogłuszającego krzyku usiłowałem być osobą niezainteresowaną i na ogól udawało mi się to, gdyż dla siebie nic z tych towarów nie potrzebowałem. Nie miałem zresztą nigdy pieniędzy. Sytuacja stawała się jednak drażliwa, gdy wuj lub ciotka prosili, aby im coś z "atrakcji" zdobyć. Było to najczęściej niemożliwe, ponieważ wszyscy dokładnie kontrolowali specyfikację i sposób przydziału. Kłótnie przy tym powstawały takie, iż wprost bałem się coś odkładać "dla siebie". Pozostając zobowiązanym wobec wujostwa, znajdowałem się więc nieraz w wielkim kłopocie.
   Przewodniczący spółdzielni miał mniej skrupułów, gdyż zdarzało się, że wręczał mi pieniądze do kasy sklepowej za towar, którego nawet nie oglądałem. Był to wielki spryciarz, ów Myszakowski (połowa wsi nosiła to nazwisko) i sądzę, iż robił na tym wiejskim handlu niezłe interesy.
   Moje wynagrodzenie składało się z dwóch części: stałej pensji wynoszącej 60 rb miesięcznie i procentu od utargu. W sumie osiągałem najwyżej 70- 80 rubli, co stanowiło równowartość pary trzewików. Gdybym musiał się z tego utrzymywać, umarłbym z głodu.
   Tak więc codziennie, oprócz poniedziałków, człapałem przez kałuże błotnistej, wiejskiej drogi około kilometra do opalanej budki, w której spędzałem osiem godzin, najczęściej nudząc się samotnie. Nosiłem wyleniały kożuszek i kominiarkę na ostrzyżonej na zero głowie. Czasem wpadała do sklepiku któraś z dziewcząt, ot tak, bez powodu. "Chłopiec z miasta" stanowił zawsze ciekawostkę, pomimo dość nieatrakcyjnego wyglądu.
   Któregoś dnia otrzymałem wezwanie do stawienia się w Wojenkomacie, czyli Wojskowej Komisji Rejonowej w Derażnem. Rejestracji podlegał rocznik 1922. Zjechała się do Derażnego spora gromada młodzieży. Oczekując przed zamkniętymi drzwiami pokoju, gdzie urzędowała komisja, opowiadano sobie na wpół ze śmiechem, na wpół ze zgrozą, jak to młoda lekarka każe spuszczać majtki i robi pomiary męskich organów ("bieriot na łóżku i izwiesziwajet..."). Poczułem się nieswojo. Wychowywany bogobojnie, uważałem taki przymusowy ekshibicjonizm za gwałt zadany poczuciu wstydliwości. Dowcipnisie w poczekalni jednak przesadzili - pomiarów nie było, tylko krótki rzut oka. Poza tym oczywiście normalne badania lekarskie. W rezultacie, za rok (jesienią 1941) miałem rozpocząć służbę w Armii Czerwonej.
   Jazda saniami do Derażnego, a zwłaszcza powrót wieczorem, dostarczał niejakich emocji. Jechało się przez głębokie lasy i puste, ośnieżone pola. Z boku przemykały czasem szare cienie wilków, było ich jednak za mało, aby odważyły się napaść na sanie z ludźmi.  Mimo to, gdy przypominałem sobie opowiadania Curwooda i Londona, przebiegał mi dreszcz po grzbiecie a w wyobraźni szykowałem się do rozpaczliwej walki z bestiami. Ku memu żalowi jednak do tak mocnych przeżyć nie doszło.

środa, 9 grudnia 2015




(42) Paragraf 11


   10 maja 1940 roku rozeszła się błyskawicznie wiadomość o zaatakowaniu przez Niemców Belgii, Holandii i Francji. Wydarzenie zelektryzowało nas. Gorączkowo czekaliśmy na każdy komunikat, dziwiliśmy się, że przybysze z ZSRR tak spokojnie chodzą po ulicach miasta, którego to ożywienie na dalekim, zachodnim froncie również dotyczyło. Jednak już po kilku dniach przeżywaliśmy nowe rozczarowania, tym gorsze, że chodziło o ostatnią, jak się zdawało, siłę w Europie, zdolną pokonać Niemcy (wówczas w Polsce żywa jeszcze była pamięć o zmaganiach nad Marną i pod Verdun). W komunikatach prasowych i radiowych zaczęły się pojawiać coraz liczniej nazwy zdobywanych przez agresora miast północnej Francji. Któregoś dnia, po nowej porcji wiadomości przyniesionych przeze mnie z miasta, pani Piotrowiczowa wykrzyknęła z przerażeniem: "Saint - Quentin zajęte? Przecież tam właśnie mieszkaliśmy!" - i patrzyła na nas z osłupieniem, jakby fakt zamieszkiwania przez nią w tym mieście przed wojną uniemożliwiał Niemcom zajęcie go. 
   Jeszcze łudziliśmy się, iż podobnie jak w roku 1914, ofensywa hitlerowska zostanie gdzieś nad Marną zatrzymana a następnie odrzucona i alianci przejdą do przeciwnatarcia. Historia jednak rzadko się powtarza. We Francji, podobnie jak w Polsce, nie doceniono motoryzacji, broni pancernej, lotnictwa. A przy tym Francuzi nie mieli jakoś animuszu do tej swojej "drol de guerre." Cofali się w bezładzie, ponosili klęskę za klęską. A my, w dalekim Brześciu, po raz pierwszy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że chmury wojenne zasłoniły horyzont na znacznie, znacznie dłużej, niż przypuszczali najwięksi pesymiści.
   Od wiosny ruszyła akcja tzw. "paszportyzacji", czyli wydawania miejscowym sowieckich dowodów osobistych. Stanowiło to dla władz okazję do dokonania selekcji obywateli na bardziej i mniej lojalnych. Wnioski o "obliczu moralno-politycznym" nieznanych sobie ludzi wyciągano w oparciu o informacje dostarczane przez szpiclów i donosicieli - sąsiadów, a także po przestudiowaniu różnych dokumentów. Rozpatrując sprawę mojego ojca, nie uwzględniono chyba jego 18-letniej pracy w charakterze skromnego urzędnika, natomiast uczepiono się krótkiego okresu służby w Wojsku Polskim w latach 1920-21. Na ten czas przypadała, jak wiadomo, wyprawa Piłsudskiego na Kijów i wojna polsko-bolszewicka. Ojciec nie brał udziału w tej kampanii - pełnił służbę na granicy niemieckiej w Praszce koło Wielunia - mimo to uznano ten fakt za najbardziej znamienny w całym jego dotychczasowym życiu i w dowodzie, w rubryce "zawód" wpisano: "bywszij podporuchik polskoj armii". Nie trzeba udowadniać, iż z taką rekomendacją ojciec nie mógłby znaleźć żadnej pracy, poza najcięższą fizyczną. Matka otrzymała podobną laurkę od władz bezpieczeństwa: "na iżdiwienii bywszego podporuchika polskoj armii". W ten sposób dwoje ludzi, ubogich i steranych życiem, którzy niczym nie zawinili sowieckiej władzy, skazano na powolną śmierć w nędzy. Mogliśmy zresztą dziękować losowi, że nie wywieziono nas na Syberię, gdzie głód i zimno zabijały nawet silnych. Dzięki temu rodzice przeżyli wojnę.
   Mnie wpisano do dowodu: "na iżdiwienii służaszczego", czyli "na utrzymaniu pracującego". Brak logiki, czy jakaś perfidia? Nie miało to w danej chwili znaczenia, gdyż wszyscy troje otrzymaliśmy nakaz opuszczenia miasta i osiedlenia się w odległości co najmniej 100 km od granicy. Był to słynny "paragraf 11" zarządzenia o bezpieczeństwie wewnętrznym. Dotyczył on osób niepewnych politycznie, ale nie na tyle niebezpiecznych, by je przymusowo kierować do najdzikszych okolic, skąd na ogół nie było powrotu.
------------------------------------------------------------------
Wedle Instytutu Pamięci Narodowej:
 "Konsekwencją procedury aneksyjnej była konieczność uregulowania statusu obywatelskiego mieszkańców przyłączanych ziem. 29 listopada 1939 r. Prezydium RN ZSRS przyjęło dekret, w którego myśl obywatele polscy zamieszkujący „zachodnie obwody Ukrainy i Białorusi” automatycznie stawali się obywatelami ZSRS. Natomiast przebywający na tych ziemiach bieżeńcy [22] musieli się ubiegać o obywatelstwo w specjalnym trybie. Oznaczało to wprowadzenie obowiązku paszportowego dla wszystkich mieszkańców pasa nadgranicznego – wszystkich miast, osiedli robotniczych i miejscowości będących siedzibami MTS (maszynno-traktornaja stancyja – stacja maszynowo-traktorowa). Według Albina Głowackiego: „Przymus ubiegania się o paszport okazał się zakamuflowaną akcją represyjną. Umożliwił niemal powszechne »sprawdzenie« obywateli. Oznaczał bezpośredni kontakt z nową władzą, która (poprzez przesłuchania, dochodzenia, studiowanie bardzo szczegółowego kwestionariusza osobowego) starała się zebrać możliwie dużo i dokładnych informacji – o przebiegu pracy zawodowej, o politycznej postawie i poglądach petenta (i rodziny) oraz jego stosunku do ZSRS. Równocześnie różnymi metodami próbowano zacierać polskość [...]. Oporni narażali się na represje” [23]. Narzucenie sowieckiego obywatelstwa mieszkańcom okupowanych ziem dla młodych mężczyzn oznaczało przymus odbycia służby wojskowej w szeregach Armii Czerwonej. Trafiło tam ponad 210 tys. obywateli II RP urodzonych pomiędzy 1917 a 1919r".
 Rafał Wnuk, IPN Lublin
http://ipn.gov.pl/kalendarium-historyczne/oddzialy-armii-czerwonej-w-oczekiwaniu-na-rozpoczecie-defilady-w-bialymstoku,-wr
---------------------------------------------------------------
   Z przygotowaniami do wyjazdu nie mieliśmy wiele zachodu. Jeszcze przed przeniesieniem się do Piotrowiczów nasze mienie skurczyło się do kilku walizek i węzełka z pościelą. Niektóre drobiazgi oddaliśmy na przechowanie do znajomych. Ja oddałem mój gimnazjalny słownik łaciński; dzięki temu w niepojęty sposób przetrwał wojnę i dziś nie tylko stoi w mym regale wśród innych książek, ale i służy nadal!  Oprócz kilku fotografii i dokumentów jest to jedyna materialna więź, jaka łączy mnie z moją dawną szkołą i z okresem przedwojennym...
   Rodzice postanowili wyjechać starym szlakiem, do Rafałówki. Pani Piotrowiczowa - już nie pamiętam, z własnej woli czy również na podstawie paragrafu 11 - wyjechała razem z nami, likwidując mieszkanie. Tak więc w drugiej połowie maja, żegnani na dworcu przez panią Smolińską i Wikę, z którą rozstanie przeżywałem boleśnie, wsiedliśmy do pociągu relacji Brześć - Kijów, aby po kilku godzinach wyładować skromne bagaże na cichej stacyjce w Rafałówce.
 
Dworzec w Rafałówce, stan obecny (http://www.panoramio.com/photo/61754092)
   Ojciec wynajął izbę u chłopa w chałupie po drugiej stronie torów. Był tam stół i ławki, więc posiłki mogliśmy spożywać w pozycji normalnej. Natomiast brakowało łóżek. Spaliśmy więc pokotem na rozścielonej pod ścianą słomie. Tak zaczął się kilkutygodniowy okres "wegetacji przy stacji". Zaraz po przyjeździe matka napisała do ciotki Janki, do Siedliska. W kilka dni potem przyjechał wuj Bielawski. Okazało się, że Mąkiewiczów już od kilku miesięcy nie ma w Siedlisku: wuj Edward został aresztowany a ciotkę Jankę z dziećmi jeszcze zimą wywieziono na Syberię. Oczywiście, całe ich mienie zostało "zarekwirowane", czyli rozgrabione. Kierownik urzędu pocztowego w Hucie Stepańskiej, ten sam, co przed wojną, przekazał nasz list krewnym w Omelance. Wuj Jan namawiał rodziców, aby się przenieśli do Omelanki, przebywali tam już u Bielawskich dziadkowie Ancutowie, gdyż dziadek przestał otrzymywać emeryturę i nie mieli środków do życia. Rodzice jednak postanowili pozostać w Rafałówce. Czego się spodziewali? Być może ojciec miał nadzieję znaleźć jakąś pracę. Z pewnością też nitka toru kolejowego, łącząca ten zapadły kąt z resztą świata, przyciągała z magiczną siłą. Oderwanie się od niej oznaczało zapewne, w przekonaniu rodziców, ostateczne załamanie nadziei na powrót do miasta i odtworzenie jakiejś samodzielnej egzystencji. Wiadomo było, że wyjazd na wieś oznaczał całkowite uzależnienie od krewnych. Chcieli tego, póki się da, uniknąć.
   Pani Piotrowiczowa przebywała z nami krótko. Na drugi albo trzeci dzień po przyjeździe rozeszła się wieść, jakoby we Włodzimierzu Wołyńskim urzęduje komisja niemiecka, wydająca zezwolenia na wyjazd za Bug (taka komisja urzędowała zimą w Brześciu; wiele osób wówczas, w tym również liczni znajomi, wyjechało do "Generalnej Guberni"). Bez namysłu spakowała swoje walizki i pierwszym pociągiem wyjechała do Kowla. Nie mieliśmy od niej wiadomości przez kilka tygodni. Pod koniec naszego pobytu w Rafałówce nadszedł wreszcie list, ale... z okolic Irkucka. Żadnej komisji we Włodzimierzu nie było, natomiast amatorów wyjazdu za Bug, którzy zjechali się tu z różnych stron, załadowano siłą do wagonów towarowych i powieziono ciupasem na Sybir. Wymieniliśmy jeszcze kilka listów. Nie wiem, co się z nią stało.
Typowa chałupa w Rafałówce z tamtych czasów. Stan obecny.
   Tak więc pechowa rodzina Piotrowiczów została rozdzielona i zawleczona w różne strony świata. Nie stanowiła wyjątku - jej los stał się udziałem bardzo wielu polskich rodzin.
   Po odjeździe sąsiadki i wuja zaczęliśmy pędzić żywot we trójkę "przy stacji". Pracy oczywiście nie mogliśmy znaleźć. Wkrótce zaczęły kończyć się resztki pieniędzy, przywiezionych z Brześcia. Poszedł na sprzedaż pierścionek zaręczynowy matki, do którego była bardzo przywiązana. Stanowił też jedyny wartościowy przedmiot, jaki posiadała.
   Ja w tym czasie wybrałem się do Równego. Nie pamiętam już celu tej podróży - odwiedzić ciotkę Stachę? Zbadać możliwości urządzenia się? Ciotkę zastałem na dawnym miejscu. Pracowała za nędzne grosze i żyła w ciągłym przestrachu. Nic dziwnego, z Równego wywożono na wschód jeszcze więcej Polaków niż z Brześcia. Wirpszowie już od dawna wegetowali gdzieś w kazachstańskim stepie, stryj Lucjan zaginął, dalsi krewni uciekali do innych miejscowości. Na jednej z ulic widziałem jeńców polskich, pracujących przy naprawie jezdni. Miasto stało się całkowicie ukraińsko-żydowskie, tylko te dwa języki słyszałem na ulicy. Obce postacie, obce napisy. O znalezieniu mieszkania i pracy nie było mowy. Wróciłem do Rafałówki częściowo pieszo, dla oszczędności.
   Tymczasem znów kończyły się pieniądze. Po kapitulacji Francji nikt nie liczył na prędki, zwycięski koniec wojny. Nie pozostało nic innego, jak przystosować się na szereg lat do nowych warunków, celem przetrwania. Mimo, że był dopiero czerwiec, należało już myśleć o zimowaniu. W Rafałówce nie mieliśmy szans przeżycia. Rodzice przyjęli więc w końcu propozycję Bielawskich i wkrótce wylądowaliśmy w Omelance, w objęciach ciotki, dziadków i Zbyszka. W małym pokoiku urządzono nam pryczę z siennikami, napchanymi słomą i odtąd rozpoczął się właściwy okres naszego wygnania.
Rzeczka Omelanka w Omelance, stan obecny (http://localityphoto.com/np/695858/luzki.html)

sobota, 28 listopada 2015




(41) Życie pod sowiecką okupacją (2)


   Na wszystkich większych ulicach pojawiła się tak charakterystyczna dla miast i osiedli sowieckich owego czasu sieć głośników radiowych, ochrypłych od ciągłego nadawania programu. Megafony te czyniły wiele hałasu, ale chyba nie spełniały swego zadania, silnie zniekształcając zarówno muzykę jak i głos mówiony. W każdym razie dźwięki dochodzące z wysoka, z zawieszonych na słupach czarnych rur, stały się nieodłącznym elementem nowej rzeczywistości, jeszcze bardziej akcentującym obcość tego do niedawna swojskiego miasta. 
   Sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, budziła uczucia dalekie od entuzjazmu. Chętnie słuchaliśmy wieści z Zachodu. Wprawdzie na froncie trwała całkowita stagnacja, doprowadzająca nas do rozpaczy, ale radio Londyn wieściło głosami Szczepka i Tońka, że wkrótce zaczną się wiosenne porządki a z nimi "wielkie pranie i wieszanie". Wlewało to w nas wprawdzie nieco otuchy i wesołości, lecz wolelibyśmy bardziej konkretne wiadomości o zbliżaniu się wojsk wyzwoleńczych.

   Zima nadeszła wczesna i sroga. Marzliśmy, bo przy 40-to stopniowym mrozie brakowało opału a i pożywienie nie było zbyt kaloryczne. Maszerujące przez miasto oddziały Armii Czerwonej w czapkach z nausznikami i sukiennym szpicem naśladującym niemiecką pikielhaubę, śpiewały donośnie, buchając kłębami pary:
"... Kagda nas w boj poszlot towariszcz Stalin,
i pierwyj marszał w boj nas powiediot..."
   Na początku grudnia władza sowiecka sprawiła nam nową niespodziankę. Pewnego dnia rano, bez żadnego uprzedzenia, unieważniono będącą w obiegu walutę polską. Ruble wprawdzie też kursowały w relacji 1:1 wobec złotówki, było ich jednak stosunkowo mało i nie cieszyły się wzięciem u miejscowej ludności polskiej. Zaślepieni i wciąż jeszcze oderwani od rzeczywistości, unikaliśmy przyjmowania sowieckich pieniędzy, nie uważając tego za potrzebne, gdyż wobec powszechnego mniemania wkrótce i tak miały się stać niepotrzebne. W niemałym stopniu odpowiedzialność za ten stan ducha ponosiły audycje radia londyńskiego. Srogo odpokutowaliśmy swoją lekkomyślność: w jednej chwili posiadane przez nas polskie środki płatnicze straciły wszelką wartość, rubli nie mieliśmy, nie było za co kupić rano chleba. 

Banknot pięciozłotowy, ważny w 1939 r.

Banknot trzyrublowy, wprowadzony do obiegu na terenach zabranych Polsce  w 1939 r.

W tej sytuacji jedyny ratunek stanowiła natychmiastowa sprzedaż jakiegoś wartościowego przedmiotu. Posiadaliśmy ich jednak bardzo niewiele. Ojciec poszedł do miasta i znajomemu jubilerowi żydowskiemu sprzedał złotą dewizkę od zegarka dziadka. Na samym początku długiego okresu wojny byliśmy zmuszeni wyzbywać się ostatnich rezerw. A przecież należało się liczyć z możliwością nadejścia jeszcze gorszych czasów. Pieniądze otrzymane za ten złoty łańcuszek nie starczyły na długo. Zaczęła się wyprzedaż lepszej odzieży i bielizny, przehandlowaliśmy kilim, kapy na łóżko, firanki, futrzane kołnierze... Transakcji dokonywano na rynku, zwanym z rosyjska "tołkuczką". Przed wojną sprzedawano tu wiejskie produkty żywnościowe oraz przedmioty gospodarstwa domowego, jak garnki gliniane, drewniane łyżki, doniczki do kwiatów, wałki do ciasta itp. Obecnie żywności było niewiele, za to pojawiły się długie szeregi przypadkowych handlarzy własną odzieżą, zegarkami, papierosami własnej roboty i ciastkami domowego wypieku. W tym handlowym światku rej wiodła pani Smolnicka, mieszkanka naszej kamienicy. Miała zmysł kupiecki, umiała targować się i zachęcać do kupna. Z jej pomocy i doświadczenia korzystała często moja matka i inne panie, nieobyte w tej dziedzinie. Pani S. była też dostawcą najświeższych wiadomości ze świata - oczywiście tych, których nie publikowała prasa i radio sowieckie - a także plotek, dotyczących nowej władzy. Informacje smuciły lub rozweselały, ale zawsze stanowiły pożądaną i niecierpliwie oczekiwaną rozrywkę oraz podtrzymywały naszą wiarę, że coś się przecież dzieje. Najbardziej bowiem przerażała cisza sprawiająca wrażenie, iż świat o nas zapomniał a zaistniała sytuacja nie ulegnie zmianie przez bardzo długi czas.
   Młodzież jak zwykle nie układała dramatycznych horoskopów, nie przejmowała się przyszłością ani dniem jutrzejszym. Nie uczestniczyła, podobnie jak dziś, w troskach i kłopotach osób dorosłych. Natomiast, nieco oszołomieni nadmiarem swobody, brakiem dyscypliny i rozluźnieniem dość surowych do niedawna obyczajów domowych, wytężaliśmy całą pomysłowość dla miłego spędzania wolnych chwil. Symbolem owego okresu - krótkiego zresztą - stały się tzw. "bibki", czyli wesołe zebrania towarzyskie, w miarę możności zakrapiane alkoholem, o który jednak było trudno, bo i sklepy puste i pieniędzy nie mieliśmy wiele. Z braku wyrobów monopolowych organizowaliśmy trunki zastępcze. Już wówczas zaczął się rozprzestrzeniać samogon, który przeniknął do miasta ze wsi. Wkrótce pędzono bimber w co trzecim domu, w większości na potrzeby własne, ale także na sprzedaż. Nie przypominam sobie, by władze reagowały na tę nielegalną produkcję inaczej niż przymykaniem oczu. Popijaliśmy więc śmierdzącą ciecz, palącą w gardle jak spirytus. A gdy i tej zabrakło, usiłowaliśmy mężnie łykać nawet wodę kolońską, której spory zapas znajdował się w mieszkaniu naszego kolegi Henia Klebeko, po likwidacji składu aptecznego jego ojca. Nawet silny aromat tego trunku nas nie odstraszał.
Henryk Klebeko, 1941, przyszły szwagier autora.

Znacznie gorszą wydawała się zawarta w nim gorycz, której - mimo usilnych prób - w żaden sposób nie mogliśmy usunąć. Zresztą i alkohol i lada jaka, nędzna zakąska, stanowiły tylko pretekst. Odczuwaliśmy potrzebę zbierania się, przebywania w gromadzie. Dodawało to nam otuchy i odwagi. Oprócz mnie i Henia, stałymi bywalcami spotkań byli: Janusz Mondalski, Janusz Świeciński, Zbyszek Gregorowicz (potem profesor Politechniki Śląskiej), Czesiek Ostrowski, Jurek Maj. Wygłaszaliśmy pełne nadziei toasty, opowiadaliśmy kawały polityczne, których nieskończona ilość krążyła po mieście. Ani na chwilę nie traciliśmy absolutnej pewności, że cała sytuacja jest przejściowa, że wojna wkrótce skończy się zwycięstwem i wszystko powróci do dawnego stanu. Trudno powiedzieć, czy tak bardzo zależało nam na przywróceniu status quo ante. Chodziło przede wszystkim o odzyskanie ojczyzny, bez której czuliśmy się zagubieni. Przepełniała nas wściekłość na oba mocarstwa: Niemcy i ZSSR, które, wspólnie dokonały piątego rozbioru Polski.
 ----------------------------------------------------------------------------
Ze wspomnień z tego samego okresu Janusza Tazbira, późniejszego znanego historyka, z Łomży, miasta również wcielonego w 1939 r. do ZSSR (http://www.4lomza.pl/index.php?wiad=3601):
"Prymitywna agitacja trafiała tylko do nielicznych. W dzienniku zanotowałem, iż w drodze powrotnej do Łomży „jakiś żołnierz nam wykładał o wspaniałości państwa sowieckiego”. O „oswobodzicielach” nie będę szerzej opowiadał, ponieważ bardzo wiele już na ten temat napisano. Jeden z nich kupił mój zegarek, z którego byłem bardzo dumny. Za te pieniądze kupiliśmy sporo chleba, aby zrobić z niego zaraz suchary. Ludność wierzyła w polskie audycje radia paryskiego, dość powszechnie słuchanego; nie kazano oddawać aparatów radiowych. Wierząc w potęgę Francji oraz Anglii nie wątpiono, iż stamtąd wyjdzie na wiosnę następnego roku ofensywa, która złamie opór niemiecki, a przestraszeni tym Sowieci sami wycofają się z Polski. Ale nie wszyscy w to wierzyli. Mój ojciec uchodził dość powszechnie za pesymistę. Twierdził, że wojna może się przeciągnąć nawet do jesieni 1940 r. Tymczasem większość polskich mieszkańców Łomży skracała ten termin do czerwca. Wynikami wyborów tak entuzjastycznie opisywanych przez „Wolną Łomżę” niezbyt się przejmowano, choć jej mieszkańcy mieli w ponad 90 proc. opowiedzieć się za trwałym pozostaniem w Związku Radzieckim. Ludność była skłonna uwierzyć w najbardziej nieprawdopodobne, ale optymistycznie brzmiące plotki. Po wymianie złotówek na ruble powtarzano sobie z upodobaniem hasło nadane rzekomo przez radio paryskie: „Rzucajcie rubelki, trzymajcie orzełki, bo sikorki niedaleko”. Żydzi łomżyńscy mieli jakoby za złotówki płacić więcej niż za ruble, a to „przecież chytry i przewidujący naród”. Wiele nadziei i satysfakcji wiązano z wojną fińsko-sowiecką. Na murach Łomży nie pojawiły się wprawdzie napisy takie jak we Lwowie („Nie oddamy Lwowa Finom”), ale dość powszechnie spodziewano się, iż Zachód przyjdzie temu dzielnemu narodowi z pomocą, a wówczas front przesunie się w głąb Rosji."
------------------------------------------------------------------------------

   W czasach trudnych i nadzwyczajnych ujawniają się często nieznane przedtem rysy ludzkich charakterów. Osoby, o których mieliśmy dobre mniemanie, zaczynają postępować wbrew naszemu oczekiwaniu, budząc kolejno rozczarowanie, nieufność, niechęć a nawet nienawiść. Obserwowaliśmy to u dorosłych, ale jeszcze większe zaskoczenie wywoływała postawa niektórych kolegów. Szczególnie brzydką sławą okrył się Witek Jakimowicz, przed wojną chłopak sympatyczny, koleżeński, dobry kompan. Po zajęciu miasta przez Sowietów stał się aktywnym członkiem Komsomołu, tropiącym wszystko, co przypominało "byłą Polskę". Po powrocie do szkoły nadal nosiłem w klapie marynarki przedwojenną POS, czyli powszechną odznakę sportową. Kiedyś Jakimowicz zaczepił mnie na korytarzu, przyjrzał się uważnie odznace, po czym, niby żartem, zasłonił palcem orła i rzekł: "Tak, to by jeszcze uszło!" Udałem, że również biorę te słowa za żart, ale miałem ogromną ochotę trzasnąć go w obleśnie uśmiechnięty pysk. Wstrzymało mnie tylko przeświadczenie o całkowitej bezcelowości takiego kroku. "Witia" zyskałby co najwyżej jeszcze jeden laur jako ofiara pobicia przez fanatyka jaśniepańskiej Polski. W duchu jednak pożyczyłem mu szczerze: "Żeby cię najbliższa kula nie minęła!" Nie przypuszczałem, iż życzenie to spełni się tak prędko...
   Tolek Danilczyk rozczarował nas również, chociaż po wstąpieniu do Komsomołu nie manifestował wrogości wobec Polski. Był Rosjaninem, czego się nigdy nie zapierał, więc w pewnej mierze usprawiedliwiało go to w naszych oczach. Ale w stosunkach z nim nie mogło być mowy o dawnej serdeczności i otwartości. Zbyt często dowiadywaliśmy się, że ci najgorliwsi zausznicy nowej władzy przyczyniali się swymi donosami do aresztowań dawnych kolegów i do rodzinnych tragedii. 

   Wiele osób, szczególnie wśród młodzieży, nie chciało biernie oczekiwać na możliwość włączenia się do walki z zaborcami. Pokutowała w naszym pokoleniu wrodzona skłonność do konspirowania, organizowania się w tajne stowarzyszenia, snujące zamiary spełniania bohaterskich czynów w stylu Winkelfrieda. Konspiracja ówczesna była pojęciem dość umownym i stanowiła bardziej podnietę dla wyobraźni, niż rzeczywiste zabezpieczenie przed wykryciem. Niektóre grupy, szczególnie romantycznie nastrojone, zbierały się nocą na cmentarzu, gdzie przy świetle świecy i w atmosferze grozy, składano uroczyste przysięgi. Darzono się przy tym nawzajem pełnym zaufaniem, co oczywiście łatwo wykorzystywała czujnie węsząca sowiecka bezpieka, dobrze zaprawiona w tropieniu rzeczywistych i urojonych konspiratorów. Do środowisk młodzieżowych usiłowali przenikać zarówno emisariusze z Warszawy, jak też liczni prowokatorzy i szpicle NKWD. Od początku byłem dość nieufnie nastawiony do tego mętliku, nie widząc żadnych racjonalnych powodów do tworzenia tajnych związków na terenie wyjątkowo ku temu niesprzyjającym i w sytuacji, która nie stwarzała realnych szans dla osiągnięcia celów konspiracji.
   Pewnego wieczoru spacerowałem z Januszem Świecińskim ulicą 3 Maja, przemianowaną na Puszkina. Było dość ciemno, gdyż witryny licznych na tym odcinku sklepów pozabijano deskami, znikły światła i neony, ulicę rozjaśniały tylko  z rzadka rozmieszczone latarnie. Szliśmy nie śpiesząc się, rozmawialiśmy na jakiś filozoficzny temat. W pewnym momencie zauważyłem, że za nami idzie krok w krok jakiś niski, szczupły człowieczek w kolejarskiej czapce i stara się podejść tak blisko, aby usłyszeć, o czym mówimy. Wkrótce osobnik ten pod jakimś pretekstem rozpoczął z nami rozmowę, najpierw nawiązując do ogólnej sytuacji, a następnie, półgłosem i z niesamowicie święcącymi oczami, zaczął pytać o stan zaangażowania Polaków w tajnych organizacjach w Brześciu. Trąciłem łokciem Janusza i usiłowałem obojętnym tonem zmienić temat. Nasz natarczywy rozmówca nie zrażał się i z kolei usiłował przekonywać nas o potrzebie tworzenia takich organizacji. Czując na kilometr prowokację, znów dałem znak Świecińskiemu, pożegnaliśmy natręta grzecznie, ale stanowczo i czym prędzej oddaliliśmy się. Zauważyłem w trakcie tego przypadkowego spotkania, że mój kolega był bardziej ode mnie skłonny do pogawędki z nieznajomym, nie wykazując jakiejś szczególnej nieufności.Tak zapewne zachowywało się wielu. Nic dziwnego, iż wkrótce ruszyły masowe aresztowania, naiwni kandydaci na spiskowców zapełnili więzienie nad Muchawcem.
   Gdyby władze sowieckie miały nieco poczucia humoru, odesłałyby niedoszłych konspiratorów do domu z zaleceniem wsypania im przez rodziców w skórę. Jednakże ta władza żartów nie znała. Mój kolega ze szkoły powszechnej a potem z gimnazjum, Władek Kozłowski, do łaciny nie miał żadnej inklinacji, natomiast szalał na punkcie radiotechniki. Sam zbudował radiostację krótkofalową, należał do związku krótkofalowców, prowadził rozmowy z całym światem. Popełnił błąd, nie rejestrując swojego nadajnika. Oskarżony o szpiegostwo, został skazany na śmierć i stracony w wieku 18 lat. Rozstrzelani też zostali: Jędrzejczak, Olędzki i wielu innych. Aresztowania rozpoczęły się w styczniu 1940 r. i trwały przez całą zimę. Ich rozmiary świadczyły o tym, że to nie zawsze tajne związki i organizacje niepodległościowe stanowiły ich przyczynę. Znikali w więzieniu NKWD ludzie bynajmniej nie konspirujący - bardzo często ofiary donosów swych osobistych wrogów albo i osób obojętnych, szpiclujących dla samej przyjemności okazania "co to ja potrafię." W ówczesnej sowieckiej procedurze karnej donos na równi z przyznaniem się obwinionego stanowił wystarczającą podstawę do uznania winy i wydania wyroku skazującego. Co kilka dni rozchodziła się wiadomość o zabraniu któregoś z kolegów lub znajomych: Janusz Świeciński, Czesiek Ostrowski, Romek Kulesza, Ela Romanowska, Kazik Rodziewicz, wreszcie najbliższy przyjaciel - Janusz Mondalski. Dowiedziawszy się o aresztowaniu tego ostatniego, poszedłem odwiedzić jego matkę. Zastałem ją wystraszoną i przygnębioną, likwidowała mieszkanie, aby wyjechać do Lwowa. Czułem się coraz bardziej osamotniony. W klasie, oprócz Henia Klebeko, nie pozostał już nikt z dawnych kumpli. Atmosfera lizusostwa i sztucznego entuzjazmu dla władzy napełniała mnie obrzydzeniem.
-----------------------------------------------------------------------------
Innym też nie było lekko. Ze wspomnień byłego działacza Komsomołu przy Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi, Aleksieja Karpiuka (http://histmag.org/Wossoiedinieniie-czyli-jak-odbywala-sie-sowietyzacja-Bialorusi-Zachodniej-po-1939-roku-5036):
"W 1939 roku sowiecka administracja dopatrzyła się u mojego ojca Nikifora nadwyżki ziemi (według sowieckich przepisów 1930 roku), którą stanowiło trochę błot i kawałek lasu. Został uznany za „kułaka”. Jak to się mogło stać, że zasłużony człowiek, członek KPZB (Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi), który w polskich czasach siedział w więzieniu za udział w strajku, został potraktowany jak wróg?
[...] W 1940 roku po raz pierwszy usłyszano w domu radio białoruskie. Nadawał Mińsk. Prowadzący opowiadał o tym, że kołchoźnicy na Mińszczyźnie dali radę wypełnić obowiązek zebrania stu pudów ziarna. Ale to 17 cetnarów z hektara, zwykłe żniwa na Zachodniej Białorusi. Przechwałki były nie do pojęcia – przecież to nic niezwykłego!?
[...] Byłych komsomolców-zachodniaków traktowano jak wrogów. Mnie uznano za „byłego członka zachodniej organizacji politycznej”. Pewnego dnia, gdy byłem na studiach w akademii pedagogicznej w Nowogródku, złapał mnie kierownik, który usłyszał jak śpiewam białoruską piosenkę narodową „Люблю наш край, старонку гэту”, i zagroził, że jeśli jeszcze raz coś takiego dotrze do jego uszu, to zajmie się mną NKWD, bo to nacjonalizm.[...]Byłem negatywnie nastawiony do sanacyjnego reżymu. Nie lubiłem polskiej administracji. Muszę jednak powiedzieć, że u panów, jeśli człowieka aresztują w sprawie politycznej, następnego dnia są o tym artykuły we wszystkich gazetach. I, co najciekawsze, pisane z różnych punktów widzenia. Kiedy trwa proces, to są relacje z sądu. Gdy trwał proces Siarheja Prytyckiego (działacz KPZB), to wiedziano o tym wszystko z gazet. Cała Polska strajkowała. A czy mogło tak być po wrześniu 1939? W mojej wsi Straszewo aresztowany został wraz z rodziną działacz komsomołu BZ Siarhej Lebiadzinski. Zginął razem z krewnymi. Aresztowali i innych komsomolców. Może ich kości leżą w Kuropatach? Gdyby te aresztowania wydarzyły się „za polskich czasów” cała wieś by się zbuntowała. A tu nic. Wszyscy się bali. O co walczyliśmy?"
W tym wypadku współczucie Polaków pozostaje ograniczone.

Wspomnienia nacjonalistycznego działacza białoruskiego, oficera WP, wziętego do niewoli niemieckiej, z której uciekł w maju 1940 r. i przedarł się przez granicę niemiecko - sowiecką (http://news.tut.by/society/415857.html):
         "Наконец, смогли перейти границу в Беларусь. В первой же хате, в которую мы зашли, нам сказали, что мы – дураки и лучше, чтобы мы возвращались назад [в немецкую зону оккупации] и пришли вместе с немцами их освобождать. Для меня это был страшный удар... Тогда я устроился в Любче учителем в школу – в замке. Школа была русской. Когда я поинтересовался у директора, почему так оказалось, что тут, в Любче, где кроме попа никто по-русски не говорит, – русская школа, он у меня спросил: "А вы что – националист?" Я говорю: "Да, когда-то мы с поляками боролись за белорусскую школу, теперь Белорусская Советская Республика – и снова русская школа"... Через месяц меня арестовали..." 

Читать полностью:  http://news.tut.by/society/415857.html

 ---------------------------------------------------------------------------
    Wkrótce po Nowym Roku 1940, pewnego dnia około południa, zjawili się w naszym mieszkaniu w towarzystwie gospodarza domu, jacyś dwaj umundurowani sowieccy funkcjonariusze. Ponieważ ja uczęszczałem do szkoły wieczorem a ojciec nie pracował, byliśmy wszyscy na miejscu, co owym przedstawicielom robotniczej władzy musiało się wydać mocno podejrzane. Obejrzeli mieszkanie, obrzucili nas ponurymi spojrzeniami i ... poszli sobie. Kilka dni później otrzymaliśmy nakaz opróżnienia mieszkania w ciągu trzech dni. Dokąd mieliśmy się wyprowadzić - rozkazodawcy nie interesowało. W ten sposób zadano nowy cios w naszą egzystencję, gdyż trudno było nawet marzyć o znalezieniu w przepełnionym mieście chociażby wolnego pokoju. Na szczęście, nasi sąsiedzi za ścianą, Piotrowiczowie, zaproponowali wspólne zamieszkanie w ich pokoju z kuchnią. Przyjęliśmy z wdzięcznością, nie mając wyjścia - znaleźć się podczas 40-to stopniowego mrozu na ulicy oznaczało śmierć bądź ryzyko aresztowania i wywiezienia na Sybir. 

Deportacja Polaków z Zachodniej Białorusi, zima 1940 r.
   Dzieje rodziny Piotrowiczów są dziwne a zarazem dramatyczne. Składała się ona z trzech osób: ojca, matki i syna, nieco starszego ode mnie. Przed wojną mieszkali w północnej Francji, gdzie ojciec - inżynier z wykształcenia, pracował w zakładzie przemysłowym. Prawdopodobnie jednak więcej zajmował się swoim hobby - wynalazkami, które nie znajdowały praktycznego zastosowania; w każdym razie żadna z osobistości, którym pan Piotrowicz prezentował projekty swoich wynalazków, nie przejawiła jakiegokolwiek zainteresowania. Prawdopodobnie również sytuacja finansowa rodziny uległa gwałtownemu pogorszeniu, gdyż na trzy miesiące przed wybuchem wojny pan Piotrowicz z żoną wylądowali nagle w Brześciu, w skromnym, prymitywnym mieszkanku w naszej kamienicy. Syn pozostał chwilowo we Francji, gdzie zdawał maturę, po czym w lecie również przyjechał do Brześcia. Ich niespodziewany powrót z zagranicy wyglądał na paniczną ucieczkę - może przed wierzycielami? Ale dlaczego właśnie do naszego małego miasta, gdzie nie mieli ani krewnych, ani znajomych - nie ustaliłem. Faktem jest jednak, że Brześć okazał się dla nich miastem fatalnym, w którym pobyt przyczynił się pośrednio do rozbicia, a może nawet unicestwienia tej sympatycznej rodziny.
   Kilka dni po Bożym Narodzeniu syn Piotrowiczów przeszedł po zamarzniętym Bugu na "polską" stronę. Długo nie było wiadomości, dopiero na wiosnę nadeszła kartka z ...Niemiec, dokąd niefortunny podróżnik został wywieziony na roboty. Czy przeżył wojnę?
   Po wyjeździe syna Piotrowiczowie mieli więcej miejsca, dlatego zgodzili się nas przyjąć. W pokoju spali na tapczanie gospodarze a ja na leżance. W kuchni moi rodzice. Tak żyliśmy kilka tygodni. Pewnej zimowej nocy obudziło wszystkich silne stukanie do drzwi. Wszedł oficer NKWD i kilku żołnierzy. Przeprowadzono rewizję. Ich zainteresowanie budziła głównie osoba gospodarza. Pan Piotrowicz nie wydawał się specjalnie speszony. Pokazywał oficerowi plany łodzi podwodnej, które przesłał swego czasu - jak twierdził - również rządowi ZSSR. Enkawudesznik patrzył na wynalazcę spode łba, spisał cały jego życiorys, po czym kazał się mu ubierać i zabrał ze sobą oraz całym archiwum. Nigdy więcej o swoim sąsiedzie nie usłyszeliśmy. Dlaczego przyczepili się do tego spokojnego człowieka? Niewąpliwym powodem nieufności był zapewne fakt przyjazdu z Francji i to na krótko przed wybuchem wojny. Ani chybi potraktowano go jako szpiega zachodnich kapitalistów, umieszczonego w Brześciu z zamiarem przerzutu do ZSSR. Jego prywatne zainteresowania techniką wojskową też nie przyczyniły się do rozwiania podejrzeń. Raczej odwrotnie. Jeżeli zdołał uniknąć postawienia przed sądem do 22 czerwca 1941 r. - może przeżył, został objęty "amnestią" i wyjechał z oddziałami Andersa. O losach pani Piotrowiczowej wspomnę w następnym rozdziale. 
   
Lilka Czapska - pierwsza miłość.
Wika Smolnicka - druga miłość (w pewnym sensie równoległa).

   Tymczasem nadeszła wiosna. Znów można było urywać się na dłużej z zatłoczo- nego mieszkania, w którym dorośli powtarzali w kółko wszelkie niepraw- dopodobne plotki i wciąż na nowo osądzali sytuację polityczną. Mnie ona wówczas mało interesowała - przeżywałem kolej- ną miłość do Wiki Smolnickiej, miesz- kanki naszej kamie- nicy. Długie space- ry i przesiady- wanie wieczorem na ławce w parku pozwalało, jak to zwykle u młodych, zapomnieć o bieżą- cych troskach i cieszyć się radosną chwilą. Do nas życie uśmiechało się nawet w najtrudniejszych momentach. 

Głęboko rozczaro- wany, przestałem do nowej szkoły uczę- szczać. Obaj z ojcem podjęliśmy pracę jako robotnicy w ogrodzie miejskim, dawnym Parku Wolności. Osiem godzin dzien- nie kopania grządek, to było niemało, zwłaszcza dla ojca, przywykłego do pracy biurowej.Toteż bardzo się w ciągu tych kilku miesięcy postarzał i wracał z pracy ciężko dysząc. Zarobek otrzymywaliśmy nędzny - sto kilkadziesiąt rubli na miesiąc, co mogło wystarczyć na zupę z chlebem, więc nadal trzeba było coś niecoś z rzeczy osobistych sprzedawać na rynku. Nie traciliśmy jednak nadziei. Na Zachodzie, za linią Maginota, wciąż tkwiły milionowe armie francuskie, obok dotąd nigdy nie pokonana Wielka Brytania, a za oceanem przyjazna obu mocarstwom Ameryka ... 

Dzielni francuscy żołnierze walczą z Niemcami na linii Maginot, styczeń 1940 r.
 Zajęcie przez Niemców Danii i Norwegii przyjęliśmy z pewnym zniecierpliwieniem - jak długo jeszcze będzie się im pozwalać na łatwe zdobycze? Wciąż wydawało się, że są to tylko pozorne ustępstwa, w ramach globalnej strategii aliantów - aby rozproszyć siły hitlerowskie i tym łatwiej zadać decydujący cios.
   Bardzo trudno rozwiewały się zakorzenione w nas mity.


piątek, 13 listopada 2015




(40) Życie pod sowiecką okupacją (1)

   Nasze rozczarowanie do nowej szkoły znalazło więc wyraz w opuszczaniu lekcji pod byle pretekstem, a często i bez powodu. Modne stały się w tym czasie wędrówki do innych miejscowości w poszukiwaniu artykułów żywnościowych, które - jak mięso czy cukier - w naszym mieście były trudne do zdobycia. Z początkiem listopada wybrałem się z Januszem Mondalskim i jego kuzynem Zbyszkiem Gregorowiczem do Białegostoku. Pociągi kursowały wreszcie normalnie, ale przy kasach biletowych panował ścisk i stały długie kolejki. Już wówczas jednak zaczęła w nas dojrzewać owa pomysłowość i smykałka okupacyjna, która wielu pozwoliła przetrwać w najbardziej nieprawdopodobnych warunkach. Zamiast walczyć o bilet, przeskoczyliśmy ogrodzenie i zajęliśmy miejsca w pociągu. Przed wojną byłoby to nie do pomyślenia. Przyszedł konduktor, zrobił surową minę i oświadczył, iż oprócz ceny biletu zapłacimy po złotówce kary. Roześmieliśmy się serdecznie - pieniądz stracił już tak bardzo na wartości, że kara jednego złotego nie robiła żadnego wrażenia. W Białymstoku wysiadłem, oni pojechali do Grodna. Odwiedziłem ciotkę Mirę. Przyjęła mnie radośnie, gdyż nie miała dokładnych wiadomości o naszym losie.  Niestety, cukru i tutaj nie było a ponadto występowały duże trudności z zaopatrzeniem w chleb. Wstawałem więc na długo przed świtem i zajmowałem miejsce w kolejce przed piekarnią, godzinami wyczekując w gromadzie zziębniętych, rozgoryczonych ludzi. Przed otwarciem piekarni, gdy bałagan sięgał zenitu a bezładny tłum napierał na drzwi sklepu, z kilkoma innymi mężczyznami utworzyliśmy zorganizowaną doraźnie straż porządkową, czuwającą nad tym, aby kolejka posuwała się bez zakłóceń. Mieliśmy za to zagwarantowany bochenek chleba.
   Ktoś przywiózł wieść, że cukier można jakoby dostać w Równem. Wiadomo - Wołyń, dookoła cukrownie i właśnie kampania produkcyjna w pełnym toku. Po kilku dniach pojechaliśmy więc z ciotką pociągiem. Najpierw do Brześcia, stamtąd przez Kowel do Równego.
   U Wirpszów zastaliśmy atmosferę niepewności i obawy. Wuj Olgierd czuł się zagrożony. Postanowił wyjechać z Równego i przedostać się za Bug. W dwupokojowym mieszkaniu było ciasno - jeden pokój władze miejskie zarekwirowały i przydzieliły rodzinie jakiegoś sowieckiego "komandira". Nie pamiętam już, czy dostaliśmy tam ów mityczny cukier. Za to pewnego wieczoru usłyszeliśmy przez radio wiadomość o rozpoczęciu działań wojennych między Związkiem Sowieckim i Finlandią. Nie wywarło to na nas wielkiego wrażenia. Zdawało się, iż nadszedł czas powszechnej nienawiści i wojny wszystkich przeciw wszystkim. Oczywiście, Finowie z miejsca zyskali naszą sympatię, ale nie przywiązywaliśmy większego znaczenia do tego frontu. Znajdował się zbyt daleko, na peryferiach wielkiej wojny i nie mógł wpłynąć na nasz los. Śledziliśmy jednak z uwagą komunikaty o walkach, gdyż wydawało się, że przebieg tych zmagań stanowi jakiś miernik wartości Armii Czerwonej. Wiadomości z frontu nie były zbyt pomyślne dla wojsk sowieckich. Zamiast spokojnego spacerku przez kraj tysiąca jezior w dwa tygodnie, bolszewicy ugrzęźli w walkach granicznych i nic nie wskazywało na szybkie rozstrzygnięcie. W czasie tej "dodatkowej" wojny narodził się, wśród wielu innych, następujący dowcip:
   Na granicy rozmawiają dwaj żołnierze: sowiecki i fiński. Rosjanin pyta: "Ilu was tam jest?" - Fin: "Trzy miliony." - Rosjanin: "Ha, ha, czapkami was zarzucimy!" - Fin pyta: "A was ilu?" - Rosjanin z dumą: "Sto pięćdziesiąt milionów!" - Na to Fin: "Boże drogi, gdzie my was wszystkich pochowany?!"


Fińska ulotka z czasów wojny ("Przez niewolę do wolności! - U Finów ciepło i syto!")
   W ogóle tej jesieni nie można było narzekać na brak wrażeń. Wkrótce po moim powrocie z Równego, przyjechali do Brześcia wuj Olgierd ze stryjem Lucjanem, po którego Olgierd wstąpił do Pińska. Chcieli rozejrzeć się w możliwościach przekroczenia granicy. Została ona już jednak zamknięta i obstawiona z obu stron. Należało czekać na zamarznięcie Bugu, bądź próbować szczęścia na odcinku lądowym, w rejonie Małkini lub Ostrołęki. Stryj Lucek opowiadał mi, że natychmiast po zajęciu Pińska przez wojska sowieckie, Ola znalazła sobie przyjaciela krasnoarmiejca, który u nich zamieszkał. Stryj wyglądał na wyraźnie przestraszonego i niepewnego swojego losu. Opowiedział, iż oddał im fortepian, "aby dali mu spokój." Nie wiem, co postanowił w rozmowie z rodzicami, a wkrótce obaj krewniacy wyjechali z powrotem. Po kilku tygodniach wuj Olgierd został aresztowany. Od stryja Lucjana otrzymaliśmy w grudniu kartkę z dość zagadkową treścią. Zawiadamiał, że udaje się "w daleką podróż." Czy chodziło o ponowną próbę przejścia granicy? Czy spodziewał się aresztowania i zesłania? Nie wiem, dlaczego nie przyjechał do nas, aby razem przetrwać ciężkie czasy. Z całą pewnością jego gospodyni przejawiała najszczerszą chęć zagarnięcia mieszkania z całym urządzeniem i co gorsza, miała po temu wszelkie możliwości. Cokolwiek się wówczas stało, była to ostatnia wiadomość od stryja. Do dziś nie wiem, jaki go spotkał los.


Obalanie słupów granicznych przez krasnoarmiejców, wrzesień 1939 r. (http://news.tut.by/society/415857.html)
   W ciągu listopada goszczące u nas rodziny uciekinierów z Warszawy wyruszyły w drogę powrotną. Pomimo wielkich trudności, możliwość przekroczenia granicy istniała. Powstała nawet nowa profesja - przewodników przeprowadzających (za słoną opłatą, oczywiście) gromady "bieżeńców" na tak zwaną "polską stronę." Zdaje się, że sowiecka straż graniczna patrzyła na to przez palce, zwracając przede wszystkim uwagę na osoby przybywające stamtąd. Mieliśmy więc wreszcie całe mieszkanie do własnej dyspozycji i mogliśmy odpocząć nerwowo. Nie na długo. Nowa władza przygotowała bowiem niedługo kolejne "atrakcje". Jedna z nich to "głosowanie" za włączeniem zachodniej Białorusi do ZSSR. Wynik był wiadomy z góry: 99,9% "za", a towarzysząca temu kampania polityczna wywoływała jak najgorsze wrażenie. W prasie, radiu, na niezliczonych wiecach, w odezwach i ulotkach główny temat stanowiły wyklinania "bywszej jasnopanskoj Polszy" i całej polskiej państwowości.


Sowiecki plakat propagandowy, 1939 r. (http://news.tut.by/society/415857.html)


Sowiecki znaczek pocztowy z tego okresu.

Oto kilka próbek takich programowych elukubracji w różnych językach, pojawiających się w miejscowej prasie.

Wierszyk uczennicy Żydówki:
"Jako skowronek zwiastujący wiosnę,
Tak rozwinięta flaga czerwona
Śpiewa nam wszystkim pieśń radosną:
Białoruś Zachodnia oswobodzona!
Oswobodzona od władzy tyranów,
Nie ma już szlachty i nie ma panów!"
itd.

Wiersz jednego z miejscowych poetów białoruskich:
"...Dawoli mucził was
prakliaty polski kat!
Ruku braterskoju prijmi,
towariszcz, wolny brat!
Haj zginie polski pan!
Prabił raszuci czas,
Czyrwony, wolny sciah
Na wiek zjednaje nas!
... I biełamu arłu, szto padaje na doł
nikoli nie uwzniać drapieżnych kipciurow!"

Dzieło domorosłego ukraińskiego poety z Równego:
"Dusziw hetman Skoropadskyj,
Duszyła caryca,
Ta najhirsze poterpyły,
Za Smyhłoho Rydza.
I priszow czas wyzwałenia,
Radije kraina,
Wyrwałasia z jarma szlachty,
Zachidna Ukraina.
I teper nas dohladaje
Lubyj, ridnyj Stalin.
Win sam trudytsia i nas uczit,
Tak jak ditok maty.
A my wsi prysiahajem
jomu pomahaty!"


Sowieckie karykatury z komunistycznego "Czerwonego Sztandaru" 1939 r.
   Doprawdy, ktoś postronny i niezorientowany mógłby sądzić po przeczytaniu kilogramów podobnej literatury, że naród polski składał się wyłącznie z tyranów, panów i szlachty - słuszny więc spotkał go los i nikt nie powinien Polaków żałować...


Politrucy agitują polską ludność wprost na ulicy, 1939 r.
   Może potraktowalibyśmy bardziej obojętnie tę niewybredną propagandę, gdyby zniesławiając ustrój dotychczasowy, zapowiadano jednocześnie odbudowę nowego, zmienionego państwa polskiego. Przecież na zachód od Bugu przeszło dwadzieścia milionów Polaków dostało się do najgorszej niewoli, przed która ochotnicy sowieccy bronili naród hiszpański, przed którą ZSSR usiłował uratować Czechosłowację... Nic z tego jednak. Nikt nawet nie zająknął się na ten temat, tak jakby narodu polskiego w ogóle nie było. My z tej strony Bugu mieliśmy się stać obywatelami sowieckimi narodowości polskiej - jedynej zwartej narodowości, jaka w państwie sowieckim nie miała żadnej autonomii - i powinniśmy się byli z tego cieszyć. Właśnie takie traktowanie najbardziej oburzało. Było to świadome pozbawienie nas ojczyzny. Wprawdzie w zamian ofiarowano wspaniałomyślnie nową, wielką "ojczyznę" - cały Związek Sowiecki, ale dla Polaków, tak żarliwie przywiązanych do niepodległości, nie mogło to stanowić żadnego zadośćuczynienia.
   Dodać należy, iż jakkolwiek ani w 1939 roku, ani później między Polską a ZSSR nie istniał stan wojny, traktowano nas jak naród podbity i pokonany: oficerów i żołnierzy Wojska Polskiego zabierano do niewoli i umieszczano w obozach jenieckich, walutę anulowano bez żadnej wymiany pieniędzy, ludzi wyrzucano z mieszkań, tysiące przymusowo wysiedlano  w głąb ZSSR.


Mapa Białoruskiej Sowieckiej Socjalistycznej Republiki po dokonaniu aneksji. Kolorem ciemnożółtym zaznaczono polskie ziemie zajęte w 1939 r. (http://news.tut.by/society/415857.html)
   Ówczesne poglądy władz sowieckich na sprawy narodowościowe można by lapidarnie ująć następująco: ZSSR jest jedynym na świecie państwem robotników i chłopów, a więc i ojczyzną każdego robotnika i chłopa, który się w tym państwie znajdzie. Powinien czuć się też z definicji z tego powodu szczęśliwy. Ci, którzy szczęścia nie odczuwają - a przede wszystkim nie manifestują - mają świadomość zafajdaną burżuazyjną propagandą, bądź są agentami kapitalizmu. Istnieje tylko jeden patriotyzm - proletariacki, internacjonalistyczny. Stąd też przywiązanie do barw narodowych, godła, hymnu i tradycji stanowi przejaw nacjonalizmu i powinno być zwalczane, podobnie jak dążenie do posiadania własnego państwa o ustroju innym niż socjalistyczny. A narody ujarzmione przez faszyzm? Zostaną wyzwolone prędzej czy później w ramach ogólnoświatowej rewolucji, która zlikwiduje kapitalizm. Nie będzie wówczas oddzielnych narodów, tak jak nie będzie klas społecznych.

Deklaracja władz sowieckich o wcieleniu polskich ziem do tzw. Białoruskiej Sowieckiej republiki Socjalistycznej.
   Na szczęście były to jednak perspektywy bardzo odległe i mało prawdopodobne. Rzeczywistość na dzień dzisiejszy przedstawiała się w ciemnych barwach: byliśmy wcieleni do obcego państwa i traktowani podejrzliwie. Nikt nie uwzględniał tego, że wychowano nas w innym duchu i przejście do tak radykalnych poglądów, jakie narzucano, musiałoby trwać długo i przechodzić etapy pośrednie. Nic dziwnego, iż taką odmowę posiadania własnego państwa odczuliśmy jako nowy rozbiór Polski.
   W dodatku sytuacja gospodarcza daleko odbiegała od oficjalnego entuzjazmu i od przedwojennej, ustabilizowanej sytuacji Rzeczypospolitej. Ze sklepów zniknęły praktycznie wszystkie towary pierwszej potrzeby. Po chleb ustawiano się w długie kolejki, od czasu do czasu sprzedawano wódkę, po którą kolejki były jeszcze dłuższe a bałagan podczas jej sprzedaży jeszcze większy (wódka już wówczas stała się artykułem wymiennym, szczególnie przy nabywaniu towarów wiejskich). Inne produkty żywnościowe: tłuszcze, mąkę, kaszę, mięso - można było dostać na targu, ale po fantastycznych cenach. Nic dziwnego, że stopa życiowa wszystkich warstw ludności, z wyjątkiem może najbogatszych i najspryt-niejszych kupców, została gwałtownie obniżona, gdyż nawet ci, którym udało się otrzymać pracę, uzyskiwali zarobki na poziomie przedwojennych płac w Polsce, ale przy niezwykle zwiększonych kosztach utrzymania.
---------------------------------------------------------------------------------
Pogląd na sytuację ludności w "Zachodniej Białorusi" ze strony białoruskiej:

"Однако, в сентябре 1939 года в Западной Беларуси большинство населения действительно с надеждой приветствовало советские войска – политика национального угнетения со стороны Польши была очевидным фактом для всех, а из-за советской границы приходила в основном коммунистическая пропаганда о радостной жизни трудящихся в свободной советской Беларуси. Те, кто в поисках счастья переходил границу в СССР, практически никогда не возвращался.
И хотя многих местных жителей, как свидетельствуют воспоминания, удивил бедный, какой-то оборванный облик красноармейцев, то, что они называют местных детей буржуями, если видят у них велосипед, называют крестьянина кулаком, если у него во дворе несколько голов скота, это первоначально не привело к перемене настроений.
Читать полностью:  http://news.tut.by/society/415857.html

Западнобелорусское население становилось из просоветского антисоветским постепенно – сначала закончились оставшиеся от "польского времени" товары в магазинах, а советских завезли недостаточно, появился хронический советский дефицит и неведомые ранее очереди. Начались аресты священников и закрытия церквей, граница в Восточную Беларусь как была закрыта, так и осталась для всех, кроме советских чиновников и военных. Наконец, по ночам стали хватать людей и целыми семьями отправлять в Сибирь или тюрьмы.
Все это ранее испытали на себе восточнобелорусские жители.
"В официальной исторической версии объединение Беларуси – абсолютно позитивное событие. Но на самом деле все было не так радостно. Практически во всех воспоминаниях присутствует разочарованность. Люди очень ждали положительных перемен, поскольку жизнь в межвоенной Польше была тяжелой. Но тамошние проблемы, как оказалось, ни в какое сравнение не шли с тем, что было в это время в деревнях БССР", – отмечал доктор исторических наук профессор Алесь Смалянчук.

Начался советский массовый террор."


Читать полностью:  http://news.tut.by/society/415857.html

Аляксандр Гелагаеў, "8 мифов о "воссоединении" Западной и Восточной Беларуси" (http://news.tut.by/society/415857.html).
----------------------------------------------------------------------------
Читать полностью:  http://news.tut.by/society/415857.html
   Trzeba za to przyznać, że nowa władza radykalnie rozprawiła się z problemem żebractwa, plagą przedwojennej Polski. Wiadomo, że liczba żebraków jest odwrotnie proporcjonalna do poziomu zamożności kraju. Jeżeli chodzi o tę liczbę, to Polska znajdowała się blisko światowej czołówki. Żebractwo zostało podniesione do rangi swoistego zawodu. Poszczególni osobnicy mieli, niczym prostytutki, przydzielone rejony, z których pięścią i kijem przepędzali niezrzeszonych "amatorów". Przed każdym kościołem, na schodach i w kruchcie przesiadywały szeregi "dziadków" i "babek", ubranych w łachmany, na przemian klepiących pacierze i żądających jałmużny. Inwalidzi z obciętymi kończynami bezwstydnie obnażali kikuty rąk lub nóg dla wzbudzenia współczucia. Kobiety nierzadko obchodziły domy w towarzystwie jednego lub kilkorga dzieci. Był to niezawodny sposób na wyciśnięcie paru groszy a nawet jakiejś znoszonej garderoby od litościwych gospodyń. Żebrzące dzieci spotykało się w kawiarniach, restauracjach, na rynku i na ulicach, często również w pociągach lub stacjach kolejowych. Bardzo trudno było odróżnić "zawodowca" od osoby, którą na tę drogę popchnęła rzeczywista nędza - a ludzi takich przecież nie brakowało. Niektórzy, zwłaszcza stare kobiety, przyjmowali kromkę chleba, mamrocząc błogosławieństwa, inni domagali się datków pieniężnych.
 Szczególne żniwo "babki" o "dziadkowie proszalni" zbierali na Zaduszki. Dziesiątki ich siadywało przy wejściu na cmentarz, w gotowości do odmówienia modlitwy za zmarłych - oczywiście, po uprzednim otrzymaniu datku. Wystarczyło, wręczając kilka groszy, powiedzieć: "za duszę Stanisława", "za duszę Hipolita i Genowefy", a natychmiast wybrany żebrak zaczynał, jak nakręcona pozytywka, odmawiać głośno ojcze-nasze i zdrowaśki, by zakończyć niewyraźnym pomrukiem, gdy tylko zleceniodawca oddalił się na tyle, żeby w nieustannym gwarze nie słyszeć zakupionej modlitwy.
   I oto cały ten groteskowy świat postaci niechlujnych, obdartych, tak bardzo wyobcowanych z mieszczańskiej społeczności, choć przecież z nią od wieków związany, znikł jesienią 1939 r., jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie wiem, czy zostało to spowodowane tylko zakazem żebrania, czy podjęciem bardziej radykalnych kroków. Pewnie jednym i drugim.
   Nie można też powiedzieć, że nowa władza nie czyniła wysiłków dla unormowania sytuacji w mieście. Otworzono np. kawiarnię (w dawnym sklepie z obuwiem Bat'a). Jednak i tutaj klienci musieli się ustawiać w kolejce i to trzykrotnie: do kasy, po kawę z ciastkiem, wreszcie do stolika. Nie było przy tym mowy o długim przesiadywaniu "na ploteczkach przy pół czarnej" - konsumpcja musiała trwać krótko, z uwagi na innych kandydatów do krzesła. Przy takiej organizacji dostępu do rozrywki, właściwa tego typu lokalowi atmosfera ulatniała się, ustępując miejsca nastrojowi przyzakładowej garkuchni. Mimo to tęsknota za czymś, co przypominałoby normalne życie była tak wielka, iż kolejki wydłużały się aż na ulicę.

środa, 4 listopada 2015


Tom III

(39) Zamiast discere - учиться

"Jak ów rozbitek, który ratując się z toni
Pada bez tchu, wyczerpany, na zbawienia brzegu
I patrzy wstecz nie wierząc, że uszedł pogoni - 
Tak duch mój, nieufny, chociaż wciąż ostrzegał,
Na drogę przebytą spoglądał straszliwą,
Jakiej nikt dotąd nie przeszedł i został wśród żywych.'
                                               
                                        Dante
                             (przekład: Jerzy Zabiełło)

   Na drugi dzień po powrocie z wrześniowej tułaczki poszedłem do szkoły. Dzięki kolegom byłem już wciągnięty na listę uczniów "Polskiej szkoły średniej" Nr 21 w klasie X, odpowiedniku przedwojennej drugiej licealnej. Dziwnym trafem klasa ta mieściła się w sali pierwszej licealnej, do której uczęszczałem przed wakacjami. Dawało to dodatkowe złudzenie ciągłości nauki szkolnej, jak gdyby cezura błyskawicznej wojny była tylko nietrwałym wydarzeniem. Jak wielkie jednak zastałem zmiany! Przede wszystkim lekcje odbywały się po południu i wieczorem - rano działała tu szkoła z rosyjskim językiem wykładowym. Przeniesienie nas na późniejsze godziny podkreślało charakter "mniejszościowy" grupy polskiej w ramach nowej państwowości - Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej. Nie byliśmy już "wiodącym" gimnazjum w mieście, ale jedną ze szkół narodowościowych w obcym kraju. Znikły też z klas emblematy państwa polskiego: krzyż, godło i wiszące dotychczas w jednym rzędzie portrety Piłsudskiego, Mościckiego i Rydza, jak też wiekopomny cytat Pierwszego Marszałka. Na razie ściana pozostała pustą - nie umieszczono na niej żadnych symboli nowej władzy. Tylko ławki pozostały te same...
   Nastąpiły również poważne zmiany personalne, zarówno w gronie nauczycieli, jak i w składzie uczniów. Zniknęli: dyrektor Nanowski, małżeństwo Nowakowscy, Łopuski, Kaus, Guściora, Radomski, Radziszewski, Dąbrowski... no i porucznik szwoleżerów Medyna; jesienią widywano go jeszcze w Brześciu, zanim przedostał się na Węgry i dalej na Bliski Wschód. Na pytanie, co porabia, odpowiadał z żołnierską lapidarnością: "Jem i pierdzę." Za jego przedmiotem nauczania tęskniliśmy chyba najgoręcej.
   Niektórzy nauczyciele zostali zmobilizowani w sierpniu i brali udział w kampanii, Kaus podobno zginął na froncie, Łopuski przekroczył granicę węgierską, walczył potem we Francji i wraz z 2 Dywizją Strzelców Pieszych został internowany w Szwajcarii.
   Zabrakło niektórych kolegów i koleżanek. Oprócz tych, którzy nie otrzymali promocji w czerwcu, nie zjawił się m. in. Wiesiek Bąk, Janka Pajkertówna, Hala Balicka. Wiesiek był synem wysokiego funkcjonariusza policji - komisarza do spraw zwalczania komunizmu. Zrozumiałe, że musiał się ulotnić z ojcem i zapewne trafił za granicę. Ojciec rodzeństwa Pajkertów, podoficer zawodowy WP, przeniósł się po kampanii wrześniowej do Terespola, gdzie przyjął narodowość niemiecką (Volksdeutche). Janka wyszła później za Niemca i wyjechała podobno do Wiednia. Tej jesieni i zimy małżeństwa nastolatków stały się niezwykle modne, jakby wojna, z konieczności rozluźniająca rodzinną i społeczną dyscyplinę, przyspieszyła osiągnięcie niecierpliwie oczekiwanej dojrzałości. Decyzje te były nad wyraz lekkomyślne - to tak, jak gdyby ktoś ustawiał namiot w samym oku cyklonu... Jesienią wyszła za mąż Hala Balicka za jakiegoś młokosa, uciekiniera z Warszawy, a Tolek Danilczyk ożenił się ze starszą od siebie tancerką.
   Starych kolegów zebrała się więc w październiku znacznie mniejsza gromadka; natomiast klasę wypełniło wielu nowych przybyszów, w większości młodzieży żydowskiej, uciekinierów z Warszawy, Siedlec i innych miejscowości, zajętych obecnie przez Niemców. Żydzi, jak zwykle łatwo przystosowujący się do sytuacji, krzykliwie manifestowali swoją satysfakcję z upadku państwa polskiego i swój entuzjazm do nowego ustroju. Prowadziło to do ostrych spięć i dyskusji z naszą grupą. Jeszcze nie nauczyliśmy się trzymania języka za zębami i maskowania swych prawdziwych uczuć. Wydaje się, że goście w znacznym stopniu przyczynili się do mających wkrótce nastąpić aresztowań wśród polskiej młodzieży, potraktowanej jako wrogi element wobec władzy sowieckiej a sprzyjający "bywszej jasnopańskoj Polszy." Hurtem wstępując do Komsomołu, Ossowiachimu i innych organizacji, starali się Żydzi podkreślać swoją lojalność wobec władz i utrwalić pozycję w obcym mieście. Nie na wiele się to zdało. W lecie 1940 roku zostali w większości przymusowo wywiezieni w głąb ZSSR. W gruncie rzeczy jednak gwałt zadany wolności obywatelskiej w tym przypadku wielu z nich uratował życie.
   Wśród tej grupy przybyszów zza Buga znajdował się Janusz Przymanowski, obecny (1974) pułkownik LWP, pisarz i publicysta wojskowy. Nie przypominam go sobie jednak. Może nosił wówczas inne nazwisko? Było bardzo wiele takich przypadków.
------------------------------------------------
Były i takie zabawne sytuacje:
 "В конце сентября в городе произошел инцидент, заставивший многих горожан снять розовые очки. Дело в том, что в Бресте находилось большое количество беженцев (до 10 тысяч), бежавших на восток из центральных и западных регионов тогда еще Польши после начала германо-польской войны. В основном, это были евреи. Оказавшись уже в чужой стране с непонятным для них укладом жизни и полным запретом заниматься частной торговлей (что просто невыносимо для настоящего еврея), они захотели вернуться обратно. «Пусть немцы к нам плохо относятся, но там можно торговать!» – говорили они. Как вспоминал местный житель Светозар Синкевич, «однажды в надежде повлиять на новые власти в воем желании легально покинуть страну, толпа еврейских беженцев собралась у здания городского управления с самодельными плакатами и потребовала отправки домой. Это был совершенно необдуманный шаг, так как такого рода демонстрация рассматривалась как антисоветское выступление. В течение нескольких минут толпа была окружена милицией и войсками НКВД, почти все демонстранты были арестованы. Очень немногим удалось проскользнуть сквозь оцепление. Помню растерянный вид и бледное лицо нашего соседа-еврея, который был в толпе больше из солидарности к своим сородичам. Он несвязно бормотал, что «это ведь наша власть… как они с нами поступают…»."
 (По материалам сборника «Брест в 1939-1941. Документы и материалы», книги В. Сарычева «В поисках утраченного», интернет-источника «Фортификатион ру».)
 -----------------------------------------------
   Wprowadzono też duże zmiany do programu nauczania. Znikły takie przedmioty, jak religia, przysposobienie wojskowe, łacina, propedeutyka filozofii, historia, a w klasach młodszych również geografia Polski. Doszły za to: język rosyjski i białoruski. Zwiększony został zakres matematyki i fizyki.
   Naszą wychowawczynią została Nina Aleksandrowna Kossakowicz, przybyła z Mińska Białoruskiego. Była to młoda, może 22-letnia dziewczyna, świeżo po ukończeniu Instytutu Pedagogicznego. Uczyła nas języka białoruskiego. Mówiła zupełnie nieźle po polsku, ale na lekcjach wymagała używania wyłącznie białoruskiego, co było nie do zrealizowania, gdyż nawet miejscowi Rosjanie nie mieli o nim pojęcia, a ci, którzy się podawali za Białorusinów, mówili po rosyjsku lub po polsku.
   Nina Aleksandrowna była przystojną szatynką z długimi warkoczami. Ładnie wyglądała zwłaszcza, gdy się śmiała. Ale uśmiech rzadko gościł na jej twarzy. W Brześciu objęła prawdopodobnie pierwszą samodzielną pracę. Musiano jej też przed wyjazdem z Mińska nakłaść do głowy wiele na temat odpowiedzialności nauczania młodzieży przesiąkniętej burżuazyjnymi wpływami. Starała się więc postępować stanowczo i surowo, co nie było łatwe wobec niemal dorosłych mężczyzn, w dodatku sfrustrowanych dramatycznymi wydarzeniami. Zabawna była jej niewiedza o naszych obyczajach i stosunkach: gdy zwracaliśmy się do niej per "proszę pani", broniła się gwałtownie ("ja nie pani'), żądając, aby mówiono "Nino Aleksandrowno". Pomijając już, że ten zwrot, poprawny w języku rosyjskim, jest zupełnie obcy duchowi języka polskiego, jej reakcja została zapewne podyktowana fałszywą przesłanką o rzekomo czołobitnym charakterze wyrażenia "pani". Od lat nie nazywano tam naszego kraju inaczej, niż "jaśniepańska Polska". Pan - to burżuj, posiadacz, ciemiężca klasy robotniczej i chłopstwa. Gwoli prawdzie należy wspomnieć, że w Polsce rewanżowano się, nadając słowu "bolszewik" znaczenie wywrotowca, zmierzającego do zniszczenia wszelkiego porządku, wymordowania wierzących, zlikwidowania rodziny i zaprowadzenia instytucji wspólnych żon.
   "Pani" Kossakowiczówna miała więc niełatwe i niewdzięczne zadanie wychowania tych, którzy w jej duchu nie chcieli być wychowywani i traktowali w dodatku tę sowiecką szkołę jako coś przejściowego, co zniknie najpóźniej na wiosnę. Z uśmieszkiem politowania słuchaliśmy jej wywodów o tym, jak byliśmy ciemiężeni i uciskani. Propaganda sowiecka była na naszym terenie dość prymitywna i dogmatyczna, odwołująca się do różnych grup społecznych przy pomocy tych samych argumentów. Trudno było jednak z nią dyskutować, zwłaszcza gdy spostrzegliśmy, że nasze sprzeciwy prowadzą do podejrzeń o wrogi stosunek do nowej władzy. Dotychczas byliśmy przyzwyczajeni do zakazu podważania jedynie prawd objawionych na lekcjach religii. Nie wiedzieliśmy jeszcze, iż także w polityce bywają tematy tabu. Mieliśmy wkrótce na własnej skórze poznać konsekwencje teorii "zaostrzającej się walki klasowej."
   Tak więc Nina Aleksandrowna uczyła nas z zapałem recytowania wierszyków białoruskich a nam program i atmosfera szkoły zaczynały się coraz mniej podobać. Grywaliśmy na lekcjach w "szewca", w "inteligenta" i w "morze". Przy lada okazji urywaliśmy się ze szkoły. Okazją taką był np. 1 listopada - Wszystkich Świętych - tradycyjnie wolny od zajęć. W Związku Sowieckim jest to oczywiście normalny dzień pracy, również w szkołach. Żadne względy religijne nie są uznawane, toteż uczniom wydano nakaz stawienia się na zajęcia, grożąc surowymi konsekwencjami. Mogliśmy co prawda uczynić zadość obyczajowi, odwiedzając cmentarz przed południem, uznaliśmy jednak, że nikt nie ma prawa odbierać nam święta i po południu, zamiast na zajęcia, gremialnie poszliśmy na groby - nawet ci, którzy nie mieli tam nikogo z bliskich. Pogoda była okropna - zimno, wiatr i deszcz ze śniegiem, zapowiedź nadciągającej srogiej zimy. Po krótkim pobycie na cmentarzu wałęsaliśmy się po mieście, spacerując wyzywająco nawet przed budynkiem szkolnym. Konsekwencji bynajmniej nie wyciągnięto. Widocznie grono pedagogów z Mińska przyjęło do wiadomości, iż wykorzenienie z nas burżuazyjnych nawyków potrwa jeszcze dłuższy czas.
   W przeddzień dwudziestej drugiej rocznicy Rewolucji Październikowej urządzono w auli gimnazjum akademię. Po zwykłych przemówieniach jakiś zespół teatralny - bodajże Armii Czerwonej - dał przedstawienie, pełne niezbyt dowcipnych ataków na niedawno rozpadłe państwo polskie.  W zamierzeniu autorów miała to być zapewne jedynie satyra na burżuazję, nie potrafiono jednak uniknąć wyskoków raniących nasze poczucie narodowe. Gdy w pewnym momencie na scenie zaczął się miotać jakiś krasnoarmiejec wołając: "... i kriczały pany: "Jeszcze Polska nie zginęła"... - na widowni rozległy się głosy protestu, gwizdy i tupania. Niezrozumienie faktu, że naród polski to nie tylko burżuazja i że szerokie masy również czuły się przywiązane do swej państwowości, pozostając wciąż w szoku po jej utracie, było charakterystyczne dla ówczesnych działaczy komunistycznych, których skostniały dogmatyzm nie raz jeszcze w przyszłości wywoływać miał gwałtowne protesty wśród ludowych mas. Szczególnym jego przypadkiem stało się niezrozumienie kwestii narodowej.
 Zakończenie roku w polskiej szkole w Brześciu, czerwiec 1940 r. Oznaczeni na zdjęciu: 1. Andrzej Wędziagolski, 2. Anatol Danilczyk, 3. Kalinowski, 4. Żmudzka, 5. Prof. W. Orsztynowicz (łacina), 6. Prof. Perdenia (rosyjski), 7. Prof. Karpowicz (biologia), 8. Nina Kossakowicz (białoruski), 9. prof. A. Kiwalle (matematyka), 10. Jawdyńska (francuski), 11. Prof. Parymończyk (matematyka), 12. Pitera (roboty ręczne), 13. Prof. M.Klimowicz (fizyka), 14. Sowiecki dyrektor szkoły, 15. Prof. M. Szubkin "Dziadzia" (matematyka), 16. Prof. A.Wrońska (fizyka), 17. Prof. Schingera (biologia), 18. Henio Klebeko, 19. J. Klimowiczówna, 20. prof. J. Zawiślan.