poniedziałek, 1 lutego 2016





(48) Życie codzienne w Brześciu w latach 1941-44

   Jakież było to nasze życie w latach 1941-44? Okupacja niemiecka zastała nas zahartowanych do trudów egzystencji pod władzą, która nie miała zwyczaju rozpieszczania poddanych. Przystosowanie przyszło więc bez większych trudności.  Chodziło po prostu o to, aby mieć jakiś dach nad głową i trochę żywności. Opalaliśmy drzewem, którego furkę kupowało się od chłopa. Niemcy nie przeszkadzali w wyrębie lasów na opał. Podstawę wyżywienia stanowiło kilka worków ziemniaków i beczka kapusty, własnoręcznie szatkowanej do kiszenia. Do tego zupy otrzymywane w miejscu pracy, chleb przydziałowy oraz niewielkie ilości tłuszczu i mięsa, kombinowane lub kupowane na rynku. Utyć na tym wikcie było trudno. Często śniadanie i kolację stanowiła szklanka herbaty z sacharyną i razowy, ościsty chleb smarowany musztardą, co dawało złudzenie, że jest obłożony wędliną. Powszechna kuracja odchudzająca sprawiła, iż grubasów nie widywało się w ogóle, wszyscy byli wysmukli o nieco zapadniętych policzkach, a ubrania wisiały najczęściej jak worki.

Jerzy Zabiełło, 1943.
   W mieście można było kupić wszystko, oczywiście nielegalnie i za bardzo duże pieniądze. Wśród legalnych sklepów przeważały tak zwane "Sodawasserladen", czyli sklepiki z wodą sodową. Zwykle stało też tam kilka skrzynek z warzywami i owocami, pod ladą zaś przehandlowywano dziesiątki i setki kilogramów słoniny i smalcu, masła, cukru i mięsa. Handel tymi artykułami był oficjalnie niedozwolony i w razie nakrycia przez policję w najlepszym wypadku następowała ich rekwizycja. Toteż towar nigdy nie leżał w sklepie - przynoszono go na określoną godzinę i natychmiast przekazywano umówionemu klientowi.
   Modne były również sklepy komisowe, w których pod przykrywką sprzedaży nowej i używanej odzieży, bielizny i obuwia kwitł handel dewizami, złotem, a nierzadko i artykułami z niemieckiej intendentury. W ogóle towary niemieckie, mimo surowych zakazów, można było dostać wszędzie. Konserwy, wódkę, żyletki a przede wszystkim różne gatunki papierosów sprzedawano w sklepach i w handlu "przenośnym", oczywiście wówczas, gdy w pobliżu nie było nikogo w mundurze feldgrau. Po papierosach poznawało się, nie wychodząc na ulicę, jakie wojska przebywają aktualnie w mieście - oprócz niemieckich pojawiały się bowiem węgierskie, rumuńskie i włoskie. Włosi oferowali za żywność nawet amunicję, a niekiedy pistolet lub karabin. Zawsze znalazł się jakiś chętny nabywca...
   Oczywiście, otwarto wiele warsztatów usługowych: pracownie szewskie i krawieckie, zakłady fryzjerskie, ślusarskie, pralnie chemiczne. Wiele było zakładów fotograficznych, gdyż mania robienia sobie pamiątkowych zdjęć nie przygasła podczas wojny, przeciwnie, obecność wielkiej ilości wojsk sprzyjała interesom tej branży.

Witold Mioduszewski i Jerzy Zabiełło omawiają interesy. Brześć, 1943 r.
   Nieraz patrząc na tłumy przechodniów uświadamiałem sobie nagle, że jestem świadkiem dziwnych obrotów koła historii: już po raz trzeci w ciągu dwóch lat zmieniły się mundury żołnierzy idących ulicami tego miasta, zmienił się język urzędowy, nazwy ulic, flagi na gmachach publicznych - a obraz przyszłości, dawniej tak jasno rysujący się w naszej wyobraźni, wyglądał coraz bardziej pogmatwanie. Wojna trwała i rozszerzała się na coraz dalsze obszary, wojska niemieckie dotarły pod Moskwę i Rostów, rozgorzały walki w Afryce Północnej. Wreszcie w grudniu 1941 roku wybuchła wojna japońsko - amerykańska.
   Przystąpienie Stanów Zjednoczonych do wojny przyjęliśmy jako coś całkiem normalnego i oczekiwanego. Wojna stała się powszechną a więc siłą rzeczy musiała się przedłużyć, lecz jej wynik nie mógł już budzić wątpliwości. Również Niemcy jakby przycichli, stali się nieco mniej butni - kończył się okres ich łatwych, spektakularnych sukcesów. Jeszcze posuwali się naprzód, ale w coraz bardziej zaciekłych, krwawych walkach. Pod Moskwą zostali zatrzymani i odrzuceni. Komunikaty z frontu brzmiały bardziej rzeczowo.
   Brześć pozostawał miastem na dalekich tyłach. O toczącej się gdzieś wojnie przypominały tylko zakrwawione bandaże rannych, przywożonych masowo ze wschodu - i wieczorne zaciemnienie. Poza tym Niemcy zachowywali się w Brześciu stosunkowo spokojnie. Nie było łapanek na ulicach, publicznych egzekucji, masowych aresztowań czy wywozu do niewolniczej pracy w Rzeszy. Oczywiście, ciężar okupacji odczuwaliśmy ciągle. Nie pozwalała o tym zapomnieć godzina policyjna i ciężka sytuacja żywnościowa. Niemcy stosowali też różne dziwaczne formy rekwizycji. Raz na przykład ogłaszano o obowiązku zdania wszystkich, posiadanych przez ludność futer i kożuchów. Innym razem opublikowano nakaz oddania wszystkich rowerów, jeszcze innym - nart. Niestosowanie się do tych  i innych zarządzeń było zagrożone karą śmierci.
   Przez pierwsze dwa lata okupacji spokój w powietrzu panował zupełny. Po raz pierwszy samoloty sowieckie zbombardowały Brześć dopiero 1 maja 1943 roku, po czym znów nastąpiła roczna przerwa. Nie manifestowały też działalności organizacje podziemne. Tylko dwa razy dali znać w mieście o swoim istnieniu partyzanci. Latem 1943 wybuchł ładunek podłożony na drewnianym moście na Muchawcu, na drodze o znaczeniu lokalnym. Niewielką dziurę zatkano deską i rzadki ruch odbywał się nadal bez przeszkód. W wieczór wigilijny tego samego roku podłożono petardę przy wejściu do lokalu "Nur fur Deutsche" przy ulicy 3-go Maja. Huk nastąpił potężny, w całym mieście zadzwoniły szyby, ale wybuch nikomu nie uczynił krzywdy.

Budowa mostu na Muchawcu przed wojną (zbiory NAC)
   Oczywiście, w dalszych okolicach nie było tak spokojnie i wiele pociągów wylatywało w powietrze. Ze szczególnym upodobaniem minowali partyzanci linię kolejową do Łunińca, może dlatego, że była jednotorowa, a więc łatwa do zablokowania.
   Na wschód od Bugu nie mieliśmy takich możliwości poruszania się po kraju, jakie mieli rodacy na terenie tak zwanej Generalnej Guberni, gdzie, mimo szykan i ograniczeń, można było jednak jeździć pociągami, czy nawet samochodami ciężarowymi. U nas dla ludności miejscowej nie istniała żadna komunikacja. Tylko pojedynczym osobom, na zasadzie znajomości z kolejarzami, udawało się odbywać półlegalne podróże. Nie było to bezpieczne - jak nie przyłapała żandarmeria niemiecka, to wykoleili pociąg partyzanci. Taki właśnie przykry wypadek miał wspomniany wcześniej Staś Chochłowski, któremu padający wagon przygniótł nogę. Na resztę życia pozostał inwalidą.
   Mieszkańcy Brześcia najczęściej wypuszczali się do Warszawy, która w naszym wypłukanym z towarów mieście wydawała się Eldoradem i w ogóle tętniącą życiem metropolią. Trudność dodatkową na tej trasie stanowiła granica na Bugu a więc dokładniejsza kontrola pociągów. Podróżowały przeważnie kobiety, mniej narażone na podejrzenia żandarmów. Z Warszawy przywożono najnowsze fasony mody damskiej i mnóstwo dowcipów politycznych, których w Polsce nigdy nie brakowało, nawet w najcięższych czasach.
 
Studio mody "Falbanka" w okupowanej Warszawie (http://warszawa.wyborcza.pl/warszawa/51,34889,13681404.html?i=3)
   Natomiast - o dziwo - zupełnie nieźle działała poczta. Wprawdzie można było wysyłać tylko kartki podlegające cenzurze i szły one dość długo - ale wszystkie, które wysłałem, dotarły do adresatów. W ten sposób utrzymywałem przez całą okupację kontakt z Januszem Mondalskim, przebywającym we Lwowie. Mieliśmy też wiadomości od ciotki Miry z Białegostoku, a nawet od Bielawskich z Omelanki na Wołyniu. W tym regionie jednak sytuacja szybko uległa pogorszeniu. Po pojawieniu się ukraińskich band bulbowców i banderowców, wszelki kontakt z tamtejszymi miejscowościami został przerwany.
------------------------------------------------------------------
Warszawski humor okupacyjny:

Warszawa, okupacja. W tramwaju linii 9 jakaś paniusia zwraca się do konduktora:
- Czy daleko jeszcze do Niepodległości?
- Jeszcze niecały roczek - odpowiada konduktor.

Robociarz będący lekko pod gazem, głośno wyrzekał w tłumie publiczności tramwajowej na opłakane skutki wojny. "A wszystko to - dodaje wreszcie - przez tego drania z piekła rodem, przez tego przeklętego "H". Na to, przeciska się ku niemu tajniak niemiecki i pyta groźnie: Co to za "H"? Kogo pan miał na myśli?" Robociarz nie tracąc kontenansu i wymawiając fonetycznie po polsku nazwisko brytyjskiego premiera odpala: No, Hurhila, ma się rozumieć. Tajniak odwraca się, a robociarz woła za nim:
"Te, panie gestap, panie gestap! A pan miał kogo na myśli?!

 Gość z prowincji widzi jak głęboko kopią ulicę i pyta:
- A po co to, panocku tak wszędzie kopią na ulicach?
Warszawiak odpowiada:
- Bo to szwaby szukają Polski Podziemnej.

Rok 1939. Gwałtowny rabunek mebli przez okupanta. Spotyka się dwóch Warszawiaków:
- Słyszałeś? Biuro podróży organizuje wycieczkę popularną do Berlina pod hasłem "Poznaj swoje meble".

"Stojący wewnątrz zatłoczonego dzyndzaja facet zauważa na drugim końcu wagonu swego kumpla, którego nie widział od wybuchu wojny.
- Jak się masz, Feluś, co robisz ? - woła.
Tamten, przykłada sobie dłonie do ust i woła na całe gardło:
- U - kry - wam się!"


( http://wawalove.pl/Rysunki-i-dowcipy-z-okresu-okupacji-sl10862)

środa, 20 stycznia 2016





(47) Druga okupacja - nauka złodziejskiego fachu

   Zaczęła się codzienna okupacyjna rzeczywistość. Mieliśmy początkowo nadzieję, że Niemcy zlikwidują granicę na Bugu i przyłączą Brześć do obszaru okupowanej "Polski centralnej". Nic z tego. Niemal natychmiast po przekroczeniu rzeki obstawili ją równie szczelnie, jak wówczas, gdy była granicą państwową. Natomiast Brześć przyłączono, nie wiadomo dlaczego, do tak zwanego "Reichskommissariat Ukraine", którego tymczasową stolicę ustanowiono w Równem.  Nie było w naszym mieście żadnych Ukraińców, początkowo nawet rej zaczęli wodzić Polacy. Ukonstytuował się magistrat, niemal całkowicie polski, zaczęły się otwierać prywatne sklepiki z niemiecko-polskimi szyldami. Niemcy jednak szybko wprowadzili własne porządki. Pewnego dnia burmistrza i część wyższych urzędników wywieziono za miasto i rozstrzelano a ich stanowiska przejęli jacyś Białorusini lub Rosjanie, pełniący rolę Ukraińców. Wprowadzono nową walutę, tak zwane "karbowańce", o bardzo niskiej wartości w stosunku do unieważnionych rubli. Miejscowi chłopi nie chcieli przyjmować tych świstków papieru, żądali handlu wymiennego. Ale na wymianę nie mieliśmy już nic. Zaczął się głód.
10 karbowańców, 1942 rok.
   Jeszcze za krótkich rządów polskiego magistratu ojciec zdołał uzyskać, jako pogorzelec, kwaterę zastępczą w jednorodzinnej willi przy ul. Kościelnej. Jej właściciel, polski oficer, zaginął po wrześniu, później została zajęta przez sowieckiego dygnitarza, który z kolei zniknął wraz z rodziną po 22 czerwca. Zamieszkaliśmy w dwóch pokojach i kuchni, pozostałe dwa pokoje zajęli niemieccy lotnicy. W piwnicy pozostał zapas drewna i węgla, w ogródku rosła jabłonka, dość wcześnie owocująca. Jej jabłka ugotowane z mąką kartoflaną na kisiel, stanowiły przez dłuższy czas nasze podstawowe pożywienie. Moje trzewiki rozpadły się a o kupnie nowych nie było mowy. Sporządziłem więc sobie z czterech kawałków drewna i kilku pasków brezentu "sandały", w których człapałem aż do późnej jesieni.
   Żeby zdobyć jakoś środki utrzymania, zgłosiłem się do pracy w magazynach żywnościowych ("Heeresverpflegungslager"). Pracowali tu już moi dawni koladzy: Witek Mioduszewski i Kazik Rodziewicz, dołączył wkrótce Heniek Klebeko. Do zalet tej pracy należało przede wszystkim to, że oprócz groszowej zapłaty w miejscowych "karbowańcach" i menażki zupy na obiad, przydzielano tygodniowo ćwierć litra wódki na osobę. Ten litr alkoholu miesięcznie miał większą wartość, niż całe miesięczne wynagrodzenie. Ponadto wódka stanowiła środek wymiany na żywność, będącą towarem najcenniejszym i najbardziej poszukiwanym. Wymieniało się na nią też papierosy, tytoń, alkohol, pościel, ubrania, przedmioty z cennego kruszcu. Oczywiście, litr wódki to było za mało, aby kupić żywność na cały miesiąc. Toteż musieliśmy wysilać całą pomysłowość dla zdobycia innych środków. Jeden z nich polegał na wynoszeniu dodatkowych butelek wódki, tym razem kradzionych, w dni fasunku. W ten sposób, jadąc na obiad, wywoziliśmy wódkę "legalną", a wieczorem, po pracy - tak zwaną skombinowaną. Wkrótce poznaliśmy dostatecznie obyczaje panujące w naszej instytucji jak i mentalność okupantów. Ich działanie cechował tak wyraźny schematyzm, że przy odrobinie sprytu można było wyprowadzić ich w pole, jak dzieci.

Pracownicy magazynów.Od lewej: Kazimierz Rodziewicz, Henryk Klebeko, Jerzy Zabiełło, Witold Mioduszewski. Brześć, 1942 r.

   Do sposobów względnie łatwych należało wykradanie całych skrzyń sowieckiej machorki, zwanej krupczatką. Był to tytoń niezwykle smrodliwy i mocny. Niemcy go nie używali, zwłaszcza w pierwszym okresie wojny ze Związkiem Sowieckim, kiedy mieli dość własnych papierosów i tytoni. Krupczatka stanowiła cenny artykuł wymienny na wsi. Można było w zamian otrzymać tłuszcze, mąkę, jaja, "prawdziwy" chleb i nawet mięso.
   Niemcy nie prowadzili ścisłej ewidencji tej machorki, traktując ją pogardliwie jako zdobycz wojenną, nie nadającą się do użytku. Niekiedy więc wspaniałomyślnie przydzielali po kilka paczek robotnikom cywilnym. Na ogół nie przychodził im do schematycznych mózgów pomysł, aby artykuł ten wymieniać na jajka u chłopa. Tylko niektórzy co sprytniejsi - bo i tacy się wśród nich zdarzali - robili na krupczatce kokosowe interesy. My szybko połapaliśmy się w istniejących możliwościach. Wiedzieliśmy, że towarów niemieckich nie można "kombinować" bezpośrednio, gdyż były dokładnie rejestrowane i często kontrolowane. Jako stali pracownicy musieliśmy uważać, bo podejrzenia padłyby w pierwszej kolejności właśnie na nas. 
Jerzy Zabiełło (na pierwszym planie) z kolegami podczas pracy w magazynach niemieckich.

Machorkę wywoziliśmy natomiast do miasta całymi skrzyniami. Wystarczały podrobione klucze i wynajęty woźnica z furmanką. Oczywiście i za ten rabunek groziła kara śmierci. Ryzykowaliśmy jednak, bo skrzynia machorki zapewniała zakup żywności na kilka miesięcy. Możliwości kombinowania zwiększyły się, gdy jednego z nas - Henia Klebeko - przeniesiono do biura, w którym miał dostęp do różnych dokumentów, wykorzystanych kwitów itp. Ja zajmowałem się podrabianiem podpisów na fakturach. Polowaliśmy głównie na mięso, wędliny, tłuszcze. Punkty odbioru tych artykułów znajdowały się w mieście a ich obsługa nie znała nas. Stwierdziliśmy, iż po odbiór przyjeżdża często Niemiec z pracownikami cywilnymi a niekiedy sami cywile. Zaopatrzywszy się więc w podrobioną fakturę, przyjeżdżałem na rowerze z workiem, wręczałem dokument Niemcowi, który urzędował w okienku (był to przeważnie stary landwerzysta) i czekałem na wydanie towaru. Tych kilka minut pełnych napięcia dłużyło się w nieskończoność. Moje życie wisiało na włosku. Szczęśliwie udawało się za każdym razem. Metody tej zresztą nie nadużywaliśmy i dzięki ostrożności oraz stałej obserwacji biur intendentury nigdy nie wpadliśmy. Niemcy połapali się kiedyś, że ktoś im w ten sposób kradnie kartofle. Odbiorcą był mój dawny kolega ze szkoły powszechnej, Staszek Chochłoński, który uciekł z robót w Prusach Wschodnich i prowadził różne nielegalne interesy. Pewnego dnia Heniek podsłuchał rozmowę swych szefów, omawiających zorganizowanie zasadzki na nieproszonego odbiorcę towaru "nur fur Deutsche". Po pracy pojechał natychmiast do Chochłowskiego i uprzedził, by pod żadnym pozorem nie zbliżał się więcej do punktu wydawania ziemniaków. Staszek, który lubił załatwiać interesy hurtem, musiał odwołać zamówione furmanki, ale wyniósł cało głowę. Przy okazji i myśmy ocaleli.
 
Stanisław Chochłowski i Jerzy Zabiełło, most nad Muchawcem, 1943 rok.

   Nie zawsze jednak dzielenie się ze Szwabami ich rekwirowanym towarem przebiegało tak gładko. W kantynie intendentury pracował jako bufetowy młody chłopak lat może osiemnastu, zuchowaty i lekkomyślny. Dobrał sobie kilku kumpli i razem dokonali włamania do magazynu z masłem, zabierając ok. 100 kg tego niezwykle cennego i deficytowego towaru. Ta zuchwała akcja postawiła na nogi niemiecką policję. Może jednak wszystko udałoby się pomyślnie, gdyby chłopcy zachowali ostrożność i przysiedli cicho. Zbyt jednak poczuli się pewnie, zaczęli hulać w knajpach, pijąc i rzucając pieniędzmi.Niedługo potrwała ta zabawa - wszyscy zostali aresztowani i, odpowiednio potraktowani w śledztwie, przyznali się. Powieszono ich w więzieniu nad Muchawcem.
   Magazyny i biura intendentury zajmowały rozległy teren, wykorzystywany w tym samym celu przed wojną przez wojsko polskie. Mieszkałem na przeciwległym krańcu miasta, w odległości około czterech kilometrów. Potrzebowałem roweru. Pewnego dnia wsiadłem na stojący w sieni biura wojskowy rower niemiecki (nieużywany od wielu dni a więc niemal "bezpański") i pojechałem do miasta. W prywatnym warsztacie wymieniłem ramę i kilka detali - i zacząłem dojeżdżać, oszczędzając mnóstwo czasu, co nie było bez znaczenia zważywszy, że dzień pracy trwał 10-12 godzin. Musieliśmy również często pracować w niedzielę. Wolnymi dniami świątecznymi były jedynie: 1 stycznia i 25 grudnia. 
   Nie muszę udowadniać, iż nienawidziliśmy okupantów z całego serca. Nie przejmowaliśmy się ich początkowymi zwycięstwami na wschodzie, wierząc niezachwianie w zwycięstwo koalicji antyniemieckiej. Orientując się w systemie zaopatrywania armii i posiadanych zapasach widzieliśmy też, jak sytuacja Niemców staje się pod tym względem z miesiąca na miesiąc coraz trudniejsza. Tylko w pierwszych miesiącach wojny występowała względna obfitość artykułów żywnościowych i kantynowych. Szybko zaczęto jednak wprowadzać ograniczenia i obcinać przydziały. Niektóre artykuły w ogóle znikły, inne dostarczano tylko w gorszych gatunkach. Nietrudno było też zauważyć, iż środki zaopatrzenia rozdzielano w sposób daleki od demokratycznej równości: wyższe szarże - generałowie, starsi oficerowie - fasowali bez ograniczeń, w tym artykuły luksusowe . Duże przydziały otrzymywały oddziały SS i policji a także lotnicy. Wszystkich innych, łącznie z rannymi w licznych szpitalach, zaopatrywano o wiele gorzej.
   Rozwiało się też wiele mitów o niemieckiej gospodarności. Czasami nadchodziły całe pociągi artykułów zepsutych, szczególnie warzyw. W zimie wyrzucaliśmy na śmietnik tysiące butelek zmarzłego wina francuskiego, które przysyłano niezabezpieczone przed zimnem, a także tysiące paczek spleśniałych papierosów. Zapewne przykładali do tego rękę i nasi kolejarze. Wagony miewały długie przestoje, a zdarzało się, że wyładowywaliśmy skrzynie całkowicie rozbite w zaplombowanych wagonach - zapewne skutek odpowiedniego "manewrowania" wagonami.
 
W trakcie rozładunku, 1943 rok.

   Również i my staraliśmy się sprawiać przykrość okupantowi wszędzie tam, gdzie było to możliwe. Pracowałem w magazynie z towarami kantynowymi (Marketenderwaren): alkohol, papierosy, zapałki, przybory toaletowe, papier listowy, koperty itp. Do naszych ulubionych kawałów należało odlewanie koniaku lub wódki gatunkowej i uzupełnianie butelki wodą z gaśnicy lub moczem. W niejednej jednostce  spełniali Niemcy toasty za zwycięstwo takim właśnie płynem...
 
Autor obok magazynów intendentury. Brześć, 1942 r.

   Najłatwiej można było dokonywać zniszczeń w dużych skrzyniach. Po ostrożnym otwarciu pokrywy wybieraliśmy z głębi butelkę opakowaną w słomiankę, owijaliśmy szmatą i uderzaliśmy lekko tępym, twardym przedmiotem, po czym zbitkę w słomiance wkładaliśmy na miejsce i zabijaliśmy skrzynię. Jeżeli przed zbiciem butelki chcieliśmy wykorzystać jej zawartość, wyjmowaliśmy korek i po wylaniu płynu wciskaliśmy go do szyjki odwrotną stroną. Poiliśmy też zatrudnionych przy wyładunku jeńców sowieckich. Nieraz wracali do swego obozu na mocno chwiejnych nogach...
   Byliśmy dość przebiegli. Szkody i zniszczenia dokonywaliśmy w taki sposób, żeby przy remanencie wszystko się zgadzało. Zbite i dopełnione butelki "sprzedawaliśmy" odbiorcom przyjezdnym, często z frontu, którzy nie mieli okazji do składania reklamacji.
   Niemcy, z którymi mieliśmy do czynienia, przedstawiali szeroki wachlarz charakterów: od zdeklarowanych hitlerowców i szowinistów, do ludzi zupełnie przyzwoitych, traktujących nas nawet przyjaźnie. Prawda, że tych ostatnich było bardzo niewielu. Jeśli chodzi o żołnierzy, to w przeważającej części byli to parobkowie lub małomiasteczkowi rzemieślnicy, robotnicy lub kupczykowie bądź kelnerzy - dość tępi i ograniczeni. Niespodziewanie dla siebie samych, oni, w Niemczech popychani i traktowani lekceważąco, otrzymali nagle władzę nad jeszcze niżej postawioną gromadą "podludzi". Wyżywali się więc wrzeszcząc, czasem rozdzielając szturchańce, upojeni możliwością komenderowania tak wielką liczbą niewolników. Niektórzy szykanowali nas rozmyślnie, aby przypodobać się przełożonym. Wykazując gorliwość w popędzaniu "miejscowych" i jeńców do roboty, chronili swoje tyłki przed wysłaniem do mniej bezpiecznych okolic.
   Na ich tle korzystnie wyróżniał się pewien młody Austriak, niekryjący przed nami swej wrogości wobec "Anschlussu". Syntezą jego stosunku do hitleryzmu i wojny było wyrażenie "Oesterreich kaputt, Polen kaputt, alles kaputt", które często powtarzał, oczywiście, gdy w pobliżu nie przebywali Niemcy z Reichu. W jego towarzystwie nie odczuwałem, że rozmawiam z żołnierzem III Rzeszy. Niestety, wkrótce go zabrano i wysłano na front. Zapewne wydał się podejrzany za swój ludzki stosunek do Polaków.
   Bardzo przyzwoicie zachowywał się też pewien Ślązak w średnim wieku, mówiący trochę po polsku. Odnosił się do nas zawsze uprzejmie, pomagał, ile mógł, a w czasie Świąt Bożego Narodzenia składał nam wizyty w domach, śpiewał z domownikami kolędy. Kilku innych, nie przejawiając takiej uprzejmości, nie wykazywało też przejawów chamstwa. Była to jednak bardzo nieliczna grupa tych, którym szowinizm i propaganda wyższości rasowej nie uderzyły do głowy a dotychczasowe zwycięskie blitzkriegi nie odebrały rozsądku.
   Oficerowie intendentury nosili stopnie o innych nazwach niż w wojskach liniowych. Podporucznikowi odpowiadał stopień "inspektora", porucznikowi - "zahlmeister", kapitanowi - "oberzahlmeister" itp. W cywilu byli to przeważnie kupcy, urzędnicy bankowi, księgowi, ekonomiści. Nas traktowali wyniośle, jakkolwiek nie posuwali się do rękoczynów. W tej grupie obserwowaliśmy najwięcej zdeklarowanych hitlerowców lub przynajmniej udających entuzjazm dla reżimu.  Jednak i wśród niech można było zauważyć koniunkturalizm postaw. Przez przeszło rok podlegałem bezpośrednio oberzahlmeistrowi Schnabl'owi z Wiednia, zarozumiałemu i traktującemu z góry tubylców, chociaż nie gardził wdziękami tutejszych pań (miał "stałą" kochankę, Polkę, żonę oficera przebywającego w oflagu). Powodziło mu się tu doskonale: ciepły, przytulny pokoik, smaczna kuchnia, trunki bez ograniczeń, blond-dziewczyna na zawołanie, tłum niewolników na posługi. I ciche miasto na głębokich tyłach, bezpieczne, jakby nie było wojny. Ale szczęście nie trwa wiecznie. Z początkiem 1943 roku cała załoga intendentury została przesunięta bliżej frontu, na ich miejsce przyszli inni. Wyjechał więc i Schnabl. Spotkałem go po roku, przypadkowo na ulicy. Był przejazdem w Brześciu - jakże zmieniony! Przywitał się ze mną jak z "równym", niemal serdecznie, nic w nim nie pozostało z dawnej buty i wyniosłości. Twarde warunki wojenne, których zaznał zapewne po raz pierwszy, przywróciły w nim cechy normalnego człowieka. 

Jerzy Zabiełło, 1943 rok.
   Zupełnie odmienny typ stanowił zahlmeister Beckmann, zrównoważony i uprzejmy. W rozmowie z nim trudno było wyczuć, że ma się do czynienia z okupantem. Oddał mi on wielką przysługę. Gdy w czerwcu 1944 roku zostałem aresztowany pod zarzutem rozdawania papierosów sowieckim jeńcom i osadzony w więzieniu, moja matka, za poradą Henia Klebeko, udała się do Beckmanna z prośbą o pomoc. Ten zachował się bardzo przyzwoicie, pojechał do więzienia, załatwił zwolnienie, zabrał mnie stamtąd i zawiózł do domu, aby rodzice mogli się ucieszyć. Musiałem wprawdzie potem odsiedzieć trzy tygodnie w tak zwanym obozie pracy, był to już jednak drobiazg, uniknąłem bowiem łap Sicherheitsdienstu, zwanego potocznie gestapo. Warto podkreślić, że Beckmann uczynił to całkowicie bezinteresownie i cały czas odnosił się do mnie i moich rodziców w sposób grzeczny i taktowny. Z pewnością czuł się antyfaszystą, ale nawet ten fakt nie tłumaczy jego postawy. Był po prostu porządnym facetem. To jedyny Niemiec, jakiego znałem w czasie okupacji, którego chciałbym odszukać i mu podziękować...
Więzienie nad Muchawcem, stan sprzed kilkunastu lat (działał tu wtedy zakład krawiecki) - (http://polesie.org/2623/moj-wigilijny-prezent-czyli-ucieczka-z-wiezienia/).

piątek, 18 grudnia 2015




(46) Blitzkrieg, czyli łomot raz, dwa, trzy!


Jerzy Zabiełło 1941 r.
   Sobota 21 czerwca 1941 była dniem gorącym. Machanie łopatą męczyło bardziej niż kiedykolwiek, gdyż pracowaliśmy dużą grupą na otwartej przestrzeni, w najbardziej oddalonym, zachodnim końcu ogrodu. Około południa wielkie kłęby czarnego dymu wzniosły się gdzieś za Bugiem, po "polskiej stronie". Pracujące z nami stare kobiety spoważniały, zaczęły się żegnać krzyżem i szeptać między sobą, że to zły znak.
   Wracałem do domu zmordowany, ciesząc się perspektywą całodniowego, niedzielnego odpoczynku. Planowałem pójść na plażę nad Muchawcem, przypomnieć sobie przedwojenne przyjemności...
   Noc była duszna, zasnęliśmy późno. Toteż, gdy koło godziny czwartej rano zbudził nas jednostajny huk i drżenie szyb, rozespani i nieprzytomni, nie mogliśmy zrozumieć, co się dzieje. Jednakże wybuchy zaczęły się zbliżać, po każdym z nich murami domu wstrząsał dreszcz. Opanowała nas panika. Wybiegłem przed dom. Doznałem niesamowitego uczucia na widok całkowicie pustej ulicy, gdzieniegdzie zasnutej dymem. Nieustanny łoskot rozlegał się tu wprost ogłuszająco, ze wszystkich stron, głównie jednak od zachodu. Nad twierdzą wisiała wielka chmura pyłu i dymu, co chwilę migotały błyski wybuchów. Koło rogu ulicy Mickiewicza podbiegł do mnie jakiś osobnik w koszuli, z obłędnym wzrokiem i rewolwerem w ręku. "Bieżi zaszcziszczat rodinu!" - wrzasnął na mnie. Nie wiedziałem, co począć - szaleniec mógł w każdej chwili wpakować mi kulę. Straciłem zupełnie głowę i zacząłem jąkać bez sensu: "Towariszcz, tam strelajut!... "Bieżi, ty taki owaki, a to ubju!" - i zionął przekleństwami. Na szczęście obok nas przebiegła gromadka ludzi i wariat rzucił się w pogoń za nimi. Pędem wróciłem do domu, który tymczasem zaczęły ogarniać płomienie, zwłaszcza drewnianą klatkę schodową. Udało się schwycić ubrania i pościel, drobiazgi pozostały w szufladach: fotografie, dokumenty, zegarek... Pan Niepokójczycki, wychodząc ostatni, zamknął odruchowo na klucz drzwi płonącego mieszkania, w którym przez zapomnienie pozostał piesek Uduś... Złożyliśmy uratowany dobytek w hotelu, po drugiej stronie ulicy. Ogień artyleryjski trwał jeszcze z godzinę, ale stopniowo cichł i oddalał się. Oprócz naszego domu i kilku sąsiednich, w tej części miasta innych strat nie było.

Tu mieszkał autor z rodzicami do 22 czerwca 1941 r. Na ścianie widoczny ukośny ślad po drewnianej klatce schodowej prowadzącej na I piętro.
   Około szóstej rano zaczęły wjeżdżać do Brześcia najpierw patrole na motocyklach i samochodach pancernych a potem setki samochodów terenowych i ciężarowych ze znakami czarnego krzyża, na nich żołnierze w zgniło-zielonych mundurach i głębokich hełmach. Wkrótce wszystkie ulice zostały zastawione. Po raz pierwszy w czasie tej wojny zobaczyłem z bliska Niemców, usłyszałem ich gardłową mowę, którą tylko częściowo rozumiałem, tak bardzo różniła się od szkolnych wypracowań. Miejscowa ludność zaczęła wyglądać na ulice, nawiązywać na migi rozmowę z żołnierzami. Żydzi nie pokazywali się, większość obywateli sowieckich - zwłaszcza mężczyźni - znikła z miasta. Chyba jednak zdołali ujść niedaleko. Wojska niemieckie pierwszego rzutu posunęły się tego dnia około stu kilometrów na wschód.

Wojska niemieckie na ulicach Brześcia, czerwiec 1941 r.
   Wobec ludności cywilnej Niemcy zachowywali się spokojnie. Ta z kolei popatrywała na nich z mieszanymi uczuciami. Oto znowu napadł odwieczny wróg z zachodu. Tym razem czuliśmy się w pewnym sensie widzami postronnymi. To nie było nasze państwo, w ciągu kilku godzin zmieniliśmy tylko "pana". Do tej pory najbardziej obawialiśmy się wywiezienia na Sybir, teraz groźba znikła, to prawda. Ale co nas czekało pod hitlerowską okupacją? Czyż nie groziły nowe, jeszcze większe represje? Nie wiedzieliśmy wtedy o masowych egzekucjach, obozach koncentracyjnych, łapankach, wywozie na roboty do Niemiec. Sowieckie środki masowego przekazu ani słowem nie informowały o tym, co się dzieje w okupowanej przez Niemców Polsce. Robiono wszystko, aby ich nie drażnić. Tak więc 22 czerwca wiele osób na wschód od Bugu mimo wszystko odetchnęło. Nie jest łatwo zrozumieć po latach stan ducha, w jakim trwaliśmy w owych przełomowych dniach. Dla bardzo wielu jeden wróg zamienił po prostu drugiego. Natomiast wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z doniosłości faktu, jakim był wybuch wojny niemiecko-sowieckiej dla sytuacji ogólnoświatowej, a dla Europy w szczególności. Nigdy nie mieliśmy najmniejszego cienia wątpliwości, że Niemcy zostaną pokonane, tylko wówczas inaczej to sobie wyobrażaliśmy: Niemcy wyczerpią siły w nowej wojnie, rozciągną wojska na nowych, ogromnych obszarach. Wówczas Zachód, a konkretnie Anglicy, Amerykanie i armie emigracyjne wylądują na kontynencie i spowodują drugi "11 Listopada". W tych pierwszych tygodniach i miesiącach nowej wojny aktywnego udziału ZSSR w zwycięstwie nad hitlerowcami nie braliśmy pod uwagę. Ci przecież odnosili błyskotliwe sukcesy, opanowując w ciągu kilkunastu dni Mińsk i przedpola Kijowa.

Niemcy wkrótce po zdobyciu Twierdzy Brzeskiej w 1941 r. W tle Brama Terespolska, gdzie autor we wrześniu 1939 r. służył na posterunku obserwacyjnym.
   Szybkie zajęcie miasta spowodowało wyjście na wolność ludzi zamkniętych w miejscowym więzieniu, wśród nich wielu moich kolegów, m. in. Rodziewicza, Mioduszewskiego, Dyszlewskiego, Mondalskiego i Ostrowskiego. Dwaj ostatni zostali w piątek przewiezieni z Mińska do Brześcia na rozprawę sądową. W ten sposób przedziwnym zbiegiem okoliczności odzyskali wolność w chwili, gdy wydawało się to najmniej prawdopodobne. Witałem ich, jak powracających z tamtego świata...
----------------------------------------------------------------------
Z relacji Zenona Kłaczkiewicza o wydarzeniach w więzieniu na podstawie wspomnień więzionego tam ojca, Jana Kłaczkiewicza (http://kresy24.pl/37940/uwolnienie-z-sowieckiego-wiezienie-w-brzesciu-nbugiem-w-1941-r/):
„Wojska niemieckie wkroczyły do Brześcia raniutko przed świtem, więźniowie nic  nie wiedzą co się dzieje. Przez  okienka dostrzegają, że  na placu przed więzieniem  leżą rozstrzelani strażnicy, widzą na placu niemieckich żołnierzy. Podjęli próbę wyzwolić się sami, rozwalają więzienne drzwi do celi z trudnościami, ale wychodzą  na wolność pomagając jedni drugim.
Ruskie nie tylko nie wyprowadzili więźniów, ale  pozostawili ich pozamykanych w celach. Więźniowie wyłamując dziury w  ścianach, bo drzwi nie mogli pokonać, używali do tego jako narzędzi połamanych  metalowych łóżek. Było ciężko się wydostać, ojciec wydostał się dopiero po południu, więźniowie pomagali jedni drugim.
Potem była niemiecka selekcja, mimo, że to było za murami więziennymi, Niemcy doszukiwali się poprzebieranych ruskich dezerterów, którzy nie chcieli się dostać  do niewoli. Zapędzili wszystkich więźniów na jeden plac, gdzie ich pilnowali niemieccy żołnierze.  Na szczęście, i może  dla niektórych na nieszczęście, jeden z byłych więźniów znał trochę  j. niemiecki – jest teraz tłumaczem, ale nie wszystkich więźniów znał. W obawie także o swoje życie, tłumacz sam nie wszystkim może pomóc, nie zna wszystkich jako ruskich więźniów. Niemcy jednak część młodszych więźniów dalej uważają jako ruskich dezerterów – przebranych tych biedaków rozstrzeliwują na miejscu na oczach przerażonych pozostałych."
-------------------------------------------------------------------------

czwartek, 17 grudnia 2015




(45) Drugi grzmot czyli z deszczu pod rynnę - preludium

   Mglistym, chłodnym rankiem na początku marca 1941 roku, po dziesięciu miesiącach wygnania, wróciłem do Brześcia. Z głową ogoloną prawie na zero, w zniszczonym granatowym palcie i popielatej cyklistówce, niezdarnych buciorach i z workiem pod pachą, nie wyróżniałem się z tłumu pasażerów, który spłynął z wagonów i rozproszył po ogromnym dworcu, mało przypominającym ten sprzed wojny.

Dworzec w Brześciu, 1941 (http://railwayz.info/photolines/photo/3319)
   Do mieszkania rodziców miałem blisko - na ulicy Steckiewicza, piąty czy szósty dom od rogu Sadowej. Był to pokój sublokatorski, w dodatku przechodni, u pp. Niepokójczyckich, znajomych ojca. Mieszkanie znajdowało się na piętrze a nowość stanowiła klatka schodowa - drewniana przybudówka biegnąca ukośnie i przylepiona od zewnątrz do muru sąsiedniej kamienicy, z samodzielnym wejściem od podwórza. Mieszkanie składało się z kuchni i dwóch pokojów, wszystko w amfiladzie. Do wyposażenia kuchni należał zlew i kran z wodą, natomiast ubikację stanowiło wiadro w komórce na dole, obok wejścia. Nie mając własnych mebli, używaliśmy tych, które stały w odnajmowanym pokoju. Takie wspólne zamieszkiwanie było krępujące dla wszystkich. Zdaniem ojca gospodarze zgodzili się nas jednak przyjąć z obawy przed przymusowym zasiedleniem. Z dwojga złego lepsi znajomi "miejscowi" niż obcy Sowieci, jak ich wówczas zwano.
   Rodzina Niepokójczyckich składała się z trzech osób: trzecim był pięcioletni chłopiec, syn siostry pani Niepokójczyckiej, wywiezionej na Sybir. Żył z nimi również maleńki piesek, Uduś, bardzo tchórzliwy i wrzaskliwy.
   Pomimo nieciekawych warunków lokalowych poczułem się od razu swojsko. W mieszkaniu bywali często goście. Już w pierwszym dniu przyszła Wika z ogromnym psem na smyczy. Przywitaliśmy się serdecznie, ale do dawnej komitywy jakoś nie mogło dojść - zapewne miłość już mi trochę wyparowała a i Wika podobno chodziła z kimś innym. Miałem zresztą na razie głowę zajętą powrotem, nową sytuacją i myślami o jakiejś pracy.
   Ojciec pracował jako księgowy w Zjednoczeniu Aptek. Zarabiał oczywiście mało, moja pomoc była nieodzowna, zacząłem więc szukać zatrudnienia. Poza tym niepracujący to typek podejrzany, którego zawsze z reguły uznawano za element niepożądany. 
   W Brześciu nastąpiły duże zmiany. Otwarto szereg sklepów, chleb i inne artykuły były dostępne bez kolejki. Jednakże mięso i tłuszcz trafiały się rzadko a towary przemysłowe przedstawiały sobą niską jakość. Nie przejmowaliśmy się tym, traktowaliśmy drugi rok wojny jako okres przejściowy. 
   Charakterystyczny rys pejzażu miasta stanowiły liczne gipsowe rzeźby Lenina, Stalina oraz postaci alegorycznych: robotnika, kołchoźnicy, żołnierza Armii Czerwonej, ustawiane całymi szeregami przed gmachami publicznymi. Zarówno ich ilość, jak i schematyczny naturalizm, pozbawiony wartości artystycznej a przy tym białe, przypominające kredę tworzywo, wywoływały śmiech i żarty. Ktoś, kto wymyślił te beznadziejne ozdoby, źle się przysłużył propagowaniu Kraju Rad.
   Brześć wypełnił tłum ludzi obcych, których - nawet bez munduru - można było odróżnić na pierwszy rzut oka po charakterystycznym sposobie strzyżenia włosów, standardowych, niedopasowanych ubraniach, czarnych lub granatowych płaskich czapkach z guziczkiem po środku, a zimą - uszankach i "rubaszkach" wypuszczanych na spodnie. Kobiety ubierały się również standardowo w żakiety kroju męskiego i perkalowe spódniczki. Nie można tego nazwać wizerunkiem biedy, ale nie miało też w sobie nic z kokieterii, elegancji, czy próby dostosowania się do aktualnej mody. Najwyraźniej obywatele Związku Sowieckiego dbali bardzo starannie o to, by ich nie posądzono o burżuazyjne skłonności lub zgniły indywidualizm.
   Odnawiając dawne znajomości, nieliczne zresztą, gdyż mnóstwo dotychczasowych mieszkańców opuściło miasto w taki czy inny sposób, spotkałem Henia Klebeko. Okazało się, że wytrwał w szkole Nr 23, zdał maturę a później ukończył kurs samochodowy i obecnie był kierowcą samochodu ciężarowego z gazogeneratorem. W Związku Sowieckim bardziej wówczas opłacało się spalać drewno niż benzynę, której produkcja nie pokrywała cywilnego zapotrzebowania. Był to przedziwny widok, gdy przylepiony do samochodu piec dymił i parskał, a w koło niego skakał czarny jak kominiarz, uwędzony Heniek. Wychudły, w przybrudzonym ubraniu i z czarnymi od sadzy rękami, nabrał wyglądu prawdziwego proletariusza. 

Ciężarówka z gazogeneratorem z czasów II wojny (http://domowy-survival.pl/2011/06/gaz-drzewny-jako-paliwo-awaryjne/)
   Znalazłem pracę jako robotnik w Ogrodzie 3-Maja a więc w zawodzie, który zacząłem uprawiać przed wyjazdem z Brześcia. Robota dość ciężka, ale nie wspominam tego okresu szczególnie niemile. Przebywanie cały czas na świeżym powietrzu, wśród młodej, wiosennej zieleni, sprawiało mi prawdziwą przyjemność. Stanowczo wolałem tę pracę od przesiadywania za biurkiem lub ladą sklepową.
   Kierownik robót, niejaki Gryszan z przedmieścia Wołyńskiego, mały, drobny człowieczek w kurtce przerobionej z płaszcza wojskowego, dopatrzył się we mnie zdolności artystycznych i zlecił wykonanie rabat dekoracyjnych w kształcie stylizowanych profili Lenina i Stalina. Zadanie odpowiedzialne, z którego wywiązałem się, jako że podobieństwo do oryginału nie było tu rygorystycznie wymagane. Dzień pracy miałem więc wypełniony kopaniem, grabieniem, czyszczeniem trawników - a skromne zarobki oddawane matce, uzupełniały budżet domowy.
   Pierwszy maja tego roku był wyjątkowo chłodny. Tysiące mieszkańców od wczesnego rana, drżąc z zimna, stało w długich kolumnach przygotowujących się do pochodu. Przechodząc przed trybuną na ul. Unii Lubelskiej (obecnie "17 września"), zauważyłem wśród mnóstwa miejscowych osobistości również grupę oficerów niemieckich, zaproszonych zza Buga. Na siedem tygodni przed agresją fetowano ich w pogranicznym mieście, jak najlepszych sąsiadów... Mimo woli przypomniałem sobie defiladę w dniu 3 maja sprzed dwóch lat. Co za kontrast, jakie zmiany!!
   Minął maj, zaczął się czerwiec, nadeszły upalne dni. Ze świata nie dochodziły pocieszające wieści - Niemcy opanowali prawie całą Europę. Z satysfakcją słuchaliśmy jedynie, jak Włosi dostają cięgi w Albanii od bitnych Greków. Wkrótce jednak Niemcy wkroczyli na Bałkany i żarty się skończyły. Padła Jugosławia, Grecja, Kreta... Alianci wycofali się daleko, do Afryki i na Bliski Wschód. Europę, z wyjątkiem Szwajcarii i Szwecji, opanował faszyzm a my w Brześciu, tkwiliśmy na samym brzegu kotłującej się brunatnej fali, pod butem bolszewików.
   Nastroje w mieście nie były najlepsze. Od kwietnia nasiliły się przymusowe wywózki ludności polskiej w głąb ZSSR. Akcja "przesiedlania", jak brzmiała eufemistycznie oficjalna nazwa tego niewolniczego bezprawia, objęła najpierw byłych wyższych funkcjonariuszy państwowych Polski przedwojennej, osadników wojskowych, działaczy politycznych, właścicieli sklepów i nieruchomości, a następnie również tzw. "kułaków", czyli zamożniejszych rolników, politycznie zaangażowanych nauczycieli, gajowych. Ciekawe, że leśniczych pozostawiono w spokoju. Podobno chodziło o to, iż gajowi, stykając się bezpośrednio z chłopami, bardziej jakoby dali się im we znaki. Wywożono też z reguły rodziny osób uwięzionych pod zarzutem wrogiej działalności politycznej. Były to liczby niemałe: od jesieni 1939 do czerwca 1941 znalazło się w ten sposób na Syberii, w Kazachstanie, w okolicach Archangielska, Workuty i w innych mało gościnnych rejonach ZSSR około miliona osób z dawnych obszarów Polski. Większość stanowili Polacy, było też nieco Ukraińców i Żydów. Część z nich trafiła później do Andersa i wyjechała do Iranu, część do ludowego wojska polskiego a większość repatriowano po wojnie do kraju. Jednakże bardzo wielu zmarło, wykończonych nieludzkimi warunkami pracy, głodem i chorobami. Z moich krewnych i powinowatych nie wrócili stamtąd: stryj Lucjan Zabiełło (prawdopodobnie), wuj Edward Mąkiewicz i jego brat Władysław, wójt gminy Stepań.
-----------------------------------------------------------
Wedle IPN:
"Polacy jako pierwsi zostali dotknięci masowymi aresztowaniami i głównie w nich uderzyły dwie pierwsze wywózki. W pierwszych miesiącach okupacji wśród Polaków ukształtowało się więc przekonanie, że głównym celem okupanta jest likwidacja polskości. Analiza polityki represyjnej Sowietów wobec mniejszości narodowych pokazuje, że terror dotykał również elit ukraińskich, żydowskich i białoruskich. Początkowa fala represji uderzyła w Polaków, gdyż to oni tworzyli kadrę administracyjną, wojskową, do nich należała większa własność ziemska, oni odgrywali główną rolę w życiu naukowym i kulturalnym W pierwszych miesiącach okupacji najważniejszym zadaniem sowieckiego aparatu bezpieczeństwa była likwidacja wszelkich form polskiej państwowości, reprezentowanej najczęściej przez etnicznych Polaków. Gdy cel ten osiągnięto, z czasem wśród represjonowanych częściej pojawiali się przedstawiciele mniejszości narodowych. Jak już wspomniałem, np. przy okazji trzeciej deportacji, wymierzonej w bieżeńców, wśród wywiezionych zdecydowaną większość stanowili uciekający przez Niemcami Żydzi z Polski centralnej. Wschodni okupant nie walczył z polskością jako taką, lecz z państwem polskim oraz z wszelkimi znajdującymi się poza kontrolą sowieckiego systemu przejawami polskiego życia. W równym stopniu zwalczał niesowiecką lub antysowiecką aktywność wszystkich tamtejszych grup narodowościowych."
Rafał Wnuk, IPN Lublin
http://ipn.gov.pl/kalendarium-historyczne/oddzialy-armii-czerwonej-w-oczekiwaniu-na-rozpoczecie-defilady-w-bialymstoku,-wr
------------------------------------------------------------- 
   W nocy z 20 na 21 czerwca około godziny drugiej, zbudziło nas silne stukanie do drzwi wejściowych. Zerwaliśmy się natychmiast z przeświadczeniem, że przyszli po nas. Jakoś nikt nie zamierzał otworzyć, więc zbiegłem na dół. Stało tam kilka osób w mundurach NKWD. Okazało się jednak, iż nasza kolej jeszcze nie nadeszła - do wywozu szykowano właścicielkę domu a mnie - przypadkowo zresztą - wezwano na "świadka" tej ceremonii. Wszystko bowiem musiało się odbyć zgodnie z przepisami. Świadka potrzebowano dla złożenia podpisu pod protokołem zarekwirowania majątku ruchomego wywożonej osoby. Wolno jej było zabrać ze sobą niewielki bagaż ręczny - trochę ubrania i żywności, pościel, drobiazgi. Meble, naczynia, urządzenie mieszkania pozostawały na miejscu i przechodziły na własność państwa. W gruncie rzeczy była to więc rekwizycja mienia osobistego a nazywając rzecz po imieniu - rabunek w majestacie prawa.
   Po wkroczeniu do mieszkania właścicielki dowódca grupy stanął po środku pokoju, rozwinął jakiś papier i uroczystym głosem zakomunikował: "Grażdanka, ukazom (tu wymienił "podstawę prawną") wy pieriesielajeties w wostocznyje obłasti Sowietskowo Sojuza." Po czym dał jej polecenie spakowania rzeczy a swoim współpracownikom - aby przystąpili do spisywania pozostającego mienia. Gospodyni, kobieta w średnim wieku, nie zdawała sobie początkowo sprawy, o co chodzi. Co chwilę stwierdzała stanowczym tonem, że nigdzie nie pojedzie, nie pozwoli się wyprowadzić. Funkcjonariusze nie zwracali na nią uwagi, spisując przedmioty nieprzewidziane do zabrania przez delikwentkę. Trwało to dość długo, może jakieś dwie godziny. Kobieta zaczęła się w końcu pakować, a raczej enkawudziści zmusili ją, aby zabrała jakieś węzełki, wrzucili do nich części garderoby i kołdrę a następnie, przy akompaniamencie krzyków i płaczu wyprowadzili do samochodu ciężarowego. Dopiero po zakończeniu wszystkich formalności pozwolono mi wrócić do mieszkania, gdzie czekali zdenerwowani domownicy. Byłem przybity sceną, przy której musiałem asystować. Cóż zawiniła ta samotna kobieta, właścicielka niedużego domu? Można jeszcze zrozumieć wywłaszczenie, ale po co ciągnąć przymusowo tysiące kilometrów w obce strony, na poniewierkę, nędzę, śmierć? Zaprawdę, socjalizm w ówczesnym sowieckim wydaniu ukazał się nam jako zjawisko nieludzkie, jako nieustanne zagrożenie egzystencji, o wiele bardziej realne niż wmawiany nam ucisk człowieka przez człowieka w burżuazyjnej Polsce. Tam można było co najwyżej zostać bez pracy i zdechnąć z głodu - tu oprócz głodu i nędzy należało spodziewać się ponadto niezasłużonych, dzikich represji, niespotykanych w praworządnym państwie. Czy można mieć nam za złe, że nie darzyliśmy tego państwa i ustroju miłością, chociaż nie posiadaliśmy niczego, oprócz rąk do pracy?
---------------------------------------------------------------------------
Poniżej informacja o wykonawcach ostatniej deportacji w przeddzień ataku Niemców. Większość z nich zginęła w następnych dniach podczas obrony Twierdzy Brzeskiej.
"Помня страшную дату начала войны 22 июня 1941 года, жителей Бреста, как и многим другим жителям Западной Беларуси, следует помнить и про не менее трагические дни накануне — депортацию 19—21 июня 1941 года.
С 19 по 21 июня 1941 года 132-й конвойный батальон НКВД Брестской крепости выполнял важное задание большевистской партии — конвоирование в ГУЛАГ трех эшелонов с «врагами народа» из тюрем в Бресте, Барановичах и Пинске. Известно, что эшелоны с нашими заключенными-земляками из Бреста тогда гнали в Унженский исправительно-трудовой лагерь (Унжлаг), до станции Сухобезводное Горьковской области.
Это была четвертая, последняя предвоенная волна депортаций. На этот раз жертвами депортации стали члены семей «врагов народа» — преимущественно женщины и дети. Их везли на лесоповал в ГУЛАГ… Из БССР (преимущественно из Западной Беларуси) тогда было вывезено для «перевоспитания» 24412 человек.
Следует отметить и еще одно, пожалуй самое важное, задание 132-го конвойного батальона Брестской крепости накануне нападения гитлеровской Германии. 21 июня 1941 г. в 23:50 час., Когда в городе уже во всю действовали немецкие диверсанты и фактически была прервана связь, конвой 132-го батальона НКВД отправился с железнодорожной станции Брест, выполняя плановый маршрут № 104 «Брест-Москва-Брест» (введен с 27 декабрь 1940 г.). Он осуществлял конвоирование в Москву спецконтингента…
С советских времен все знают надпись, оставленную одним из защитников Брестской крепости: «Умираю, но не сдаюсь! Прощай Родина! 20.VII.41 г.», Но мало кто знает, что эта надпись была сделана на стене казармы 132-го отдельного батальона конвойных войск НКВД СССР…"
Igor Baranowski
(http://nn.by/?c=ar&i=111600&lang=ru)

--------------------------------------------------------------------------

niedziela, 13 grudnia 2015





(44) Dobre słowa z NKWD

   W tej beznadziejnej sytuacji, uznając, że nie ma nic do stracenia, ojciec napisał z początkiem stycznia 1941 roku do NKWD w Brześciu, wywnętrzył wszystkie żale i poprosił o zezwolenie na powrót. Skrót "NKWD" oznaczał "Narodnyj Kommissariat Wnutriennich Deł". Potocznie określano tak organa policji politycznej podległej temu ministerstwu. NKWD cieszył się bardzo złą sławą z uwagi na swoją zbrodniczą działalność. To też, prawdę mówiąc, nie liczyłem na jakikolwiek oddźwięk na list ojca. Wydawało mi się, iż ktoś, kto - w dobrej lub złej wierze - wydał nakaz usunięcia naszej rodziny z miasta, nie zmieni własnej decyzji. Stanowiłoby to uznanie popełnionego błędu.
   Moje rozumowanie musiało jednak najwyraźniej zawierać jakąś nieścisłość. Kilka tygodni później ojciec wbiegł do mego sklepiku, rozpromieniony, odmłodniały, potrząsając z daleka szarą kopertą. "Jest zgoda na powrót do Brześcia!" - wołał i z radości całował kartkę papieru z krótkim, urzędowym tekstem: "Jawities w Brest dla poluchenija nowowo pasporta." W tym momencie nie zastanowiłem się, że przecież żadnego domu nie mamy - że w Brześciu może być, przynajmniej na początku, jeszcze gorzej niż tutaj, bo w Omelance przynajmniej nie cierpimy głodu. Nikt z nas jednak o tym nie myślał. Następnego dnia ojciec wyjechał do Brześcia a po kilku dniach wrócił do Rafałówki po matkę i jednocześnie przywiózł dla mnie nowy dowód osobisty. Ja musiałem jeszcze zostać, aby załatwić w rejonie formalności związane ze zwolnieniem się z pracy (odpowiednia adnotacja w "trudowoj kniżke") oraz aby przekazać sklep memu następcy.
   A więc pozwolono nam wrócić do miejsca, w którym przywykliśmy żyć i które - słusznie czy nie - wydawało się wówczas jedynym możliwym dla kontynuacji ogniska domowego. Dlaczego ciągnęło nas do tego miasta, dlaczego ojciec nie próbował wyjechać np. do Białegostoku, gdzie mieszkała ciotka Mira, żyło wielu znajomych a możliwości urządzenia się i przetrwania wyglądały na nie gorsze niż w Brześciu? Widocznie w dalszym ciągu silna była pamięć o ostatnich spędzonych tu latach spokojnej i prawie szczęśliwej egzystencji i być może, w zakamarkach duszy podświadomie pokutowała nadzieja, że uda się utracony dom odbudować.
   Nieraz też analizowaliśmy prawdopodobne przyczyny udzielenia zgody przez NKWD, w praktyce władz sowieckich przypadek niewątpliwie rzadki. Ale, jak sądzę, również prośba odwoławcza ojca musiała być rzadkim przypadkiem, na ogół bowiem nikt nie wierzył w wielkoduszność i sprawiedliwość tego zbrodniczego organu. Niezwykłe odwołanie skłoniło zapewne władze bezpieczeństwa w Brześciu do ponownego przejrzenia akt personalnych ojca. Niewykluczone też, iż list trafił do rąk osoby cieszącej się po prostu zdrowym rozsądkiem... Przyczyny nie są zresztą najważniejsze. W rzeczywistości pozytywne załatwienie prośby prawdopodobnie uratowało nam życie. Cztery miesiące później już nie wydostalibyśmy się z tej okolicy, na którą w następnych latach zwaliły się hordy ukraińskich rezunów.
   Jednego z pierwszych dni marca spakowałem więc swój skromny węzełek i pożegnałem się z domem Bielawskich: wujem Janem, ciotką Marią, Zbyszkiem i dziadkami. Żadnej z tych osób nie miałem już nigdy więcej zobaczyć.
-------------------------------------------------------------
Być może wpływ na decyzję NKWD miały jeszcze inne czynniki:
"W lipcu 1940 r., po spotkaniu z Wandą Wasilewską, Stalin, odnosząc się do sytuacji na tzw. Zachodniej Ukrainie, potępił „przegięcia w stosunku do ludności polskiej” i nakazał zastosowanie środków „w celu ustanowienia braterskich stosunków między ukraińskimi i polskimi pracującymi” [48]. Dotychczasowe wypieranie zamieniono na pozyskiwanie społeczności polskiej. We Lwowie pojawiły się np. polskojęzyczne sowieckie gazety, do pracy ponownie przyjęto część polskich urzędników i nauczycieli. Symbolem nowego podejścia stały się uroczystości mickiewiczowskie z 25 i 26 listopada 1940 r., w których wzięli udział wszyscy miejscowi notable partyjni. W powstałych kilka lat po tych wydarzeniach wspomnieniach Jan Rogowski napisał: „Uroczystości mickiewiczowskie miały wybitne cele polityczne i były skierowane przeciwko Niemcom. Bolszewicy, zdając sobie jasno sprawę z tego, że do wojny z Niemcami dojdzie, chcieli tą drogą pozyskać sobie sympatię narodu polskiego” [49]. Dalej stwierdził on, że dalekosiężnym celem tych zabiegów było stworzenie polskiej republiki sowieckiej. Również w BSRS nastąpił odwrót od polityki białorutenizacyjnej, a władze zaczęły zabiegać o szersze poparcie wśród Polaków.
Krzysztof Jasiewicz dostrzega zarówno krótkoterminowy, czysto praktyczny związek pomiędzy zmianą kursu a sowieckimi przygotowaniami do wojny z Niemcami, jak też nieco dalszy plan polityczny. Według niego, Kreml starał się dbać o nastroje ludności mieszkającej na bezpośrednim zapleczu frontu, by mieć zapewniony spokój na tym obszarze. W dłuższej perspektywie czasowej brano pod uwagę aneksję ziem polskich pozostających pod okupacją niemiecką. Jasiewicz ustalił też, że kierownictwo NKWD czyniło daleko idące przygotowania w celu stworzenia polskich jednostek wojskowych u boku Armii Czerwonej. Działania te nadzorował osobiście Józef Stalin. Jak się możemy domyślać, sowieckie „polskie wojsko” miało w przyszłości wystąpić w roli „wyzwoliciela” ziem polskich okupowanych przez Niemców"
Rafał Wnuk, IPN Lublin
http://ipn.gov.pl/kalendarium-historyczne/oddzialy-armii-czerwonej-w-oczekiwaniu-na-rozpoczecie-defilady-w-bialymstoku,-wr
---------------------------------------------------------------


sobota, 12 grudnia 2015




(43) Życie na wsi (Wołyń 1940)


   Życie na wsi odległej i na uboczu położonej ma też swoje zalety w wojennym czasie, zwłaszcza, jeżeli nie przechodził przez nią front ani hordy zdobywców. Wypadki dziejowe nie zostawiły dotąd w Omelance żadnych właściwie śladów. Ubierano się i odżywiano, jak przed wojną; tylko samosiejka zajęła miejsce marchewki a samogon - wódki monopolowej. Szkoła pozostała polska, uczyła w niej, jak dawniej, ciotka Maria. Pozostał też ten sam rytm pracy rolnika. Zmienił się za to podział administracyjny: zamiast gminie Stydyń, Omelanka podlegała obecnie rejonowi Derażne a we wsi powstała rada (tzw. z ukraińska "silrada"), na której czele stał "hołowa", czyli sołtys, również nazwiskiem Bielawski. Na razie nie było jeszcze mowy o kołchozach. Wszyscy gospodarowali na swoich pólkach a ingerencja państwa ograniczała się do wyznaczania obowiązkowych dostaw. Powstała też tak zwana Spółdzielnia Spożywców (po ukraińsku: Silśke Spożywcze Towarystwo). Należeli do niego wszyscy mieszkańcy, płacąc składki, w zamian za co mieli prawo do nabywania atrakcyjnych towarów w spółdzielczym sklepiku. Towary takie bywały jednak rzadko i w niewielkich ilościach.
   U Bielawskich przebywaliśmy na prawach gości i sytuacja ta stawała się z czasem coraz bardziej niemiła, gdyż bardzo niewiele mieliśmy okazji do rewanżu. Stanowiła go właściwie moja praca w gospodarstwie wujostwa. Nikt mnie oczywiście nie zmuszał ani nie wzywał do roboty - sam rozumiałem jej potrzebę, aby złagodzić smak łaskawego chleba. Pracowałem więc wszędzie tam, gdzie mój brak kwalifikacji pozwalał na wykonywanie prostszych, ale niezbędnych czynności: koszenie i zbiór siana, zwózka zboża, omłoty, piłowanie i rąbanie drzewa, zbiór kapusty i innych warzyw, kopanie ziemniaków, czyszczenie ziarna, cięcie słomy na sieczkę itp. Ciotka nieraz napomykała, że są zadowoleni z mej pomocy, tym bardziej, że Zbyszek, rozpieszczony jedynak, wykręcał się od pracy, jak tylko umiał. Nic dziwnego - w dzieciństwie, w przeciwieństwie do innych dzieci, był oszczędzany. Później wujostwo wysłali go do gimnazjum w Krzemieńcu, gdzie zdążył przed wojną ukończyć dwie klasy. Zdarzało się więc, iż sam musiałem go namawiać do wykonania jakiejś pracy, przy której pomoc, jak wiedziałem, będzie wujowi potrzebna.

Zbyszek Bielawski 1938
   Z końcem lata jeszcze raz pojechałem do Równego, tym razem w celu starania się o pracę w charakterze nauczyciela wiejskiego. Liczyłem na to, że moje świadectwo ukończenia pierwszej klasy liceum zrobi na sowieckim inspektorze szkolnym piorunujące wrażenie. Wraz ze mną oczekiwał tłum młodzieży przybyłej ze wschodniej Ukrainy, świeżo po ukończeniu "peducziliszcza". Co chwilę ktoś wychodził z gabinetu inspektora, zgrzany z emocji, z nakazem wyjazdu i przydziałem pracy. Gdy przyszła moja kolej, inspektor - typowy Ukrainiec, wąsaty, w białej, wyszywanej kolorowo koszuli - obejrzał z niesmakiem moje świadectwo z godłem "bywszej jasnopanskiej Polszy", zapytał, czy nie mam innych dokumentów, a po mojej przeczącej odpowiedzi, napisał na podaniu: "w widu stwerdżenia nedoswity - widmowleno". Czułem się upokorzony. Patrzcie go, "nedoswity"! Wciąż jeszcze szprycowała nas megalomania, niezrozumiałe przeświadczenie o jakiejś kulturalnej wyższości nad hałastrą ze Wschodu, jako skutek wieloletniej propagandy. Zapewne "po tamtej stronie" było pod tym względem podobnie i każdorazowy styk odbywał się z dramatycznym zgrzytem. My dla nich byliśmy "lachami", oni dla nas - "sowietami", z całym bagażem uprzedzeń. Wróciłem do Omelanki (od Klewania przez Derażne na piechotę!) rozgoryczony. Nie pozostało mi nic innego, jak dorywcza pomoc wujowi przy gospodarstwie, przy tym niesłychanie ciężkim wysiłku mięśni, który dziś już przechodzi do legendy, a następne pokolenie będzie o nim słuchać, jak bajki o żelaznym wilku.
   Wuj Bielawski to typowy gospodarz wiejski, chłop od pokoleń, nieco "ogładzony" przy żonie - nauczycielce i z racji obracania się w towarzystwie wiejskiej inteligencji. Wyrażało się to w bardziej powściągliwym sposobie mówienia niż to przyjęto na wsi, bębnieniu kilku melodyjek na fortepianie i niekiedy czytaniu książki przed zaśnięciem. Pracował ciężko, jak każdy rolnik, od świtu do nocy. Miał około 10 hektarów, w tym kawałek lasu. Wszystkie prace na roli wykonywał przeważnie sam, tylko omłoty przeprowadzano kolektywnie, kolejno w różnych gospodarstwach. Poza tym w domu była zawsze - nawet w latach wojny - dziewczyna, która gotowała, karmiła drób i trzodę, doiła krowy i sprzątała. W tej sytuacji moja nawet niefachowa pomoc przydawała się.
   Wuj, przy całej swej gościnności, miał typową dla posiadacza wadę: jako gospodarz "na swoim", traktował mieszkańców miast z pewnym lekceważeniem, zwłaszcza tych, którzy skutkiem wydarzeń losowych tracili mienie i podstawę egzystencji. Ludzie w mieście, mawiał, mają wygody, "elektrykę", nie napracują się tak, jak rolnik - ale on za to jest panem u siebie i nawet w trudnych czasach kawałek chleba znajdzie dla rodziny i krewnych. To ostatnie odnosiło się oczywiście do nas. Matka nie mogła znieść takiego rubasznego okazywania wspaniałomyślności. Cóż jednak mogliśmy na to odpowiedzieć?
   Późną jesienią 1940 roku trafiła mi się wreszcie okazja podjęcia pracy zarobkowej. Zostało zwolnione stanowisko sprzedawcy w sklepie wspomnianej spółdzielni i posadę zaproponowano mnie. Kandydatów zapewne znalazłoby się więcej, ale zarząd spółdzielni wolał mieć w sklepie człowieka niezwiązanego z żadną tutejszą grupą, a przy tym dostatecznie "gramotnego". Wuj Bielawski namawiał mnie do przyjęcia tej propozycji, mimo iż tracił robotnika, ale w zimie dodatkowy pracownik w gospodarstwie nie był potrzebny, a ja, jako wtyczka w spółdzielni, mogłem być przydatny przy rozdzielaniu atrakcyjnych towarów.
   Sklep mieścił się w drewnianej budce o powierzchni nie większej, niż dziesięć metrów kwadratowych. Lada z wagą szalkową i kilka półek na ścianie stanowiły całe jego wyposażenie. Towar? Kilka lalek, wiele butelek "duchow" i "odikołonu", czyli perfum i wody kolońskiej, kilka pudełek słabych papierosów, jakich wieś nie lubi, trochę guzików - a obok lady wielka beczka ryb, która później sprawiła mi wiele kłopotów, gdyż przy przyjmowaniu sklepu zaniedbałem przeważenia jej zawartości, no i potem okazało się, iż ryb było mniej, niż szacowano i musiałem pokryć manko z własnej dziurawej kieszeni.
   Towar dowożono jeden - dwa razy w miesiącu, przeważnie były to buble lub przedmioty niechodliwe, podobne do tych, które wymieniłem wyżej. Raz dostarczono kilka ubrań "miejskich" z lichej, trzydziestoprocentowej wełny, uszytych na tęgich ludzi małego wzrostu. Nikt tego za mojej pamięci nie kupił. Czasem jednak dostawa obejmowała również towary poszukiwane - sól, cukier, naftę, papierosy machorkowe, wódkę, trzewiki na gumowanych spodach itp. Wówczas zbiegali się wszyscy spółdzielcy, przewodniczący wrzeszczał i gwałtownie wymachiwał kończynami, krzyczeli też klienci, oskarżając "hołowę" i "gławbucha", czyli księgowego, o wszelkie szachrajstwa, bowiem towaru nigdy nie starczało dla wszystkich chętnych. Harmider dochodził do zenitu, gdy "hołowa", widząc znaczny deficyt pożądanego towaru, zarządzał sprzedaż "wiązaną" (chcesz pół kilo cukru? Bierz lalkę lub perfumy!). Chłopi wściekali się, bo pieniędzy zawsze było na wsi mało i grozili zarządowi pobiciem lub donosem. Wśród ogłuszającego krzyku usiłowałem być osobą niezainteresowaną i na ogól udawało mi się to, gdyż dla siebie nic z tych towarów nie potrzebowałem. Nie miałem zresztą nigdy pieniędzy. Sytuacja stawała się jednak drażliwa, gdy wuj lub ciotka prosili, aby im coś z "atrakcji" zdobyć. Było to najczęściej niemożliwe, ponieważ wszyscy dokładnie kontrolowali specyfikację i sposób przydziału. Kłótnie przy tym powstawały takie, iż wprost bałem się coś odkładać "dla siebie". Pozostając zobowiązanym wobec wujostwa, znajdowałem się więc nieraz w wielkim kłopocie.
   Przewodniczący spółdzielni miał mniej skrupułów, gdyż zdarzało się, że wręczał mi pieniądze do kasy sklepowej za towar, którego nawet nie oglądałem. Był to wielki spryciarz, ów Myszakowski (połowa wsi nosiła to nazwisko) i sądzę, iż robił na tym wiejskim handlu niezłe interesy.
   Moje wynagrodzenie składało się z dwóch części: stałej pensji wynoszącej 60 rb miesięcznie i procentu od utargu. W sumie osiągałem najwyżej 70- 80 rubli, co stanowiło równowartość pary trzewików. Gdybym musiał się z tego utrzymywać, umarłbym z głodu.
   Tak więc codziennie, oprócz poniedziałków, człapałem przez kałuże błotnistej, wiejskiej drogi około kilometra do opalanej budki, w której spędzałem osiem godzin, najczęściej nudząc się samotnie. Nosiłem wyleniały kożuszek i kominiarkę na ostrzyżonej na zero głowie. Czasem wpadała do sklepiku któraś z dziewcząt, ot tak, bez powodu. "Chłopiec z miasta" stanowił zawsze ciekawostkę, pomimo dość nieatrakcyjnego wyglądu.
   Któregoś dnia otrzymałem wezwanie do stawienia się w Wojenkomacie, czyli Wojskowej Komisji Rejonowej w Derażnem. Rejestracji podlegał rocznik 1922. Zjechała się do Derażnego spora gromada młodzieży. Oczekując przed zamkniętymi drzwiami pokoju, gdzie urzędowała komisja, opowiadano sobie na wpół ze śmiechem, na wpół ze zgrozą, jak to młoda lekarka każe spuszczać majtki i robi pomiary męskich organów ("bieriot na łóżku i izwiesziwajet..."). Poczułem się nieswojo. Wychowywany bogobojnie, uważałem taki przymusowy ekshibicjonizm za gwałt zadany poczuciu wstydliwości. Dowcipnisie w poczekalni jednak przesadzili - pomiarów nie było, tylko krótki rzut oka. Poza tym oczywiście normalne badania lekarskie. W rezultacie, za rok (jesienią 1941) miałem rozpocząć służbę w Armii Czerwonej.
   Jazda saniami do Derażnego, a zwłaszcza powrót wieczorem, dostarczał niejakich emocji. Jechało się przez głębokie lasy i puste, ośnieżone pola. Z boku przemykały czasem szare cienie wilków, było ich jednak za mało, aby odważyły się napaść na sanie z ludźmi.  Mimo to, gdy przypominałem sobie opowiadania Curwooda i Londona, przebiegał mi dreszcz po grzbiecie a w wyobraźni szykowałem się do rozpaczliwej walki z bestiami. Ku memu żalowi jednak do tak mocnych przeżyć nie doszło.

środa, 9 grudnia 2015




(42) Paragraf 11


   10 maja 1940 roku rozeszła się błyskawicznie wiadomość o zaatakowaniu przez Niemców Belgii, Holandii i Francji. Wydarzenie zelektryzowało nas. Gorączkowo czekaliśmy na każdy komunikat, dziwiliśmy się, że przybysze z ZSRR tak spokojnie chodzą po ulicach miasta, którego to ożywienie na dalekim, zachodnim froncie również dotyczyło. Jednak już po kilku dniach przeżywaliśmy nowe rozczarowania, tym gorsze, że chodziło o ostatnią, jak się zdawało, siłę w Europie, zdolną pokonać Niemcy (wówczas w Polsce żywa jeszcze była pamięć o zmaganiach nad Marną i pod Verdun). W komunikatach prasowych i radiowych zaczęły się pojawiać coraz liczniej nazwy zdobywanych przez agresora miast północnej Francji. Któregoś dnia, po nowej porcji wiadomości przyniesionych przeze mnie z miasta, pani Piotrowiczowa wykrzyknęła z przerażeniem: "Saint - Quentin zajęte? Przecież tam właśnie mieszkaliśmy!" - i patrzyła na nas z osłupieniem, jakby fakt zamieszkiwania przez nią w tym mieście przed wojną uniemożliwiał Niemcom zajęcie go. 
   Jeszcze łudziliśmy się, iż podobnie jak w roku 1914, ofensywa hitlerowska zostanie gdzieś nad Marną zatrzymana a następnie odrzucona i alianci przejdą do przeciwnatarcia. Historia jednak rzadko się powtarza. We Francji, podobnie jak w Polsce, nie doceniono motoryzacji, broni pancernej, lotnictwa. A przy tym Francuzi nie mieli jakoś animuszu do tej swojej "drol de guerre." Cofali się w bezładzie, ponosili klęskę za klęską. A my, w dalekim Brześciu, po raz pierwszy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że chmury wojenne zasłoniły horyzont na znacznie, znacznie dłużej, niż przypuszczali najwięksi pesymiści.
   Od wiosny ruszyła akcja tzw. "paszportyzacji", czyli wydawania miejscowym sowieckich dowodów osobistych. Stanowiło to dla władz okazję do dokonania selekcji obywateli na bardziej i mniej lojalnych. Wnioski o "obliczu moralno-politycznym" nieznanych sobie ludzi wyciągano w oparciu o informacje dostarczane przez szpiclów i donosicieli - sąsiadów, a także po przestudiowaniu różnych dokumentów. Rozpatrując sprawę mojego ojca, nie uwzględniono chyba jego 18-letniej pracy w charakterze skromnego urzędnika, natomiast uczepiono się krótkiego okresu służby w Wojsku Polskim w latach 1920-21. Na ten czas przypadała, jak wiadomo, wyprawa Piłsudskiego na Kijów i wojna polsko-bolszewicka. Ojciec nie brał udziału w tej kampanii - pełnił służbę na granicy niemieckiej w Praszce koło Wielunia - mimo to uznano ten fakt za najbardziej znamienny w całym jego dotychczasowym życiu i w dowodzie, w rubryce "zawód" wpisano: "bywszij podporuchik polskoj armii". Nie trzeba udowadniać, iż z taką rekomendacją ojciec nie mógłby znaleźć żadnej pracy, poza najcięższą fizyczną. Matka otrzymała podobną laurkę od władz bezpieczeństwa: "na iżdiwienii bywszego podporuchika polskoj armii". W ten sposób dwoje ludzi, ubogich i steranych życiem, którzy niczym nie zawinili sowieckiej władzy, skazano na powolną śmierć w nędzy. Mogliśmy zresztą dziękować losowi, że nie wywieziono nas na Syberię, gdzie głód i zimno zabijały nawet silnych. Dzięki temu rodzice przeżyli wojnę.
   Mnie wpisano do dowodu: "na iżdiwienii służaszczego", czyli "na utrzymaniu pracującego". Brak logiki, czy jakaś perfidia? Nie miało to w danej chwili znaczenia, gdyż wszyscy troje otrzymaliśmy nakaz opuszczenia miasta i osiedlenia się w odległości co najmniej 100 km od granicy. Był to słynny "paragraf 11" zarządzenia o bezpieczeństwie wewnętrznym. Dotyczył on osób niepewnych politycznie, ale nie na tyle niebezpiecznych, by je przymusowo kierować do najdzikszych okolic, skąd na ogół nie było powrotu.
------------------------------------------------------------------
Wedle Instytutu Pamięci Narodowej:
 "Konsekwencją procedury aneksyjnej była konieczność uregulowania statusu obywatelskiego mieszkańców przyłączanych ziem. 29 listopada 1939 r. Prezydium RN ZSRS przyjęło dekret, w którego myśl obywatele polscy zamieszkujący „zachodnie obwody Ukrainy i Białorusi” automatycznie stawali się obywatelami ZSRS. Natomiast przebywający na tych ziemiach bieżeńcy [22] musieli się ubiegać o obywatelstwo w specjalnym trybie. Oznaczało to wprowadzenie obowiązku paszportowego dla wszystkich mieszkańców pasa nadgranicznego – wszystkich miast, osiedli robotniczych i miejscowości będących siedzibami MTS (maszynno-traktornaja stancyja – stacja maszynowo-traktorowa). Według Albina Głowackiego: „Przymus ubiegania się o paszport okazał się zakamuflowaną akcją represyjną. Umożliwił niemal powszechne »sprawdzenie« obywateli. Oznaczał bezpośredni kontakt z nową władzą, która (poprzez przesłuchania, dochodzenia, studiowanie bardzo szczegółowego kwestionariusza osobowego) starała się zebrać możliwie dużo i dokładnych informacji – o przebiegu pracy zawodowej, o politycznej postawie i poglądach petenta (i rodziny) oraz jego stosunku do ZSRS. Równocześnie różnymi metodami próbowano zacierać polskość [...]. Oporni narażali się na represje” [23]. Narzucenie sowieckiego obywatelstwa mieszkańcom okupowanych ziem dla młodych mężczyzn oznaczało przymus odbycia służby wojskowej w szeregach Armii Czerwonej. Trafiło tam ponad 210 tys. obywateli II RP urodzonych pomiędzy 1917 a 1919r".
 Rafał Wnuk, IPN Lublin
http://ipn.gov.pl/kalendarium-historyczne/oddzialy-armii-czerwonej-w-oczekiwaniu-na-rozpoczecie-defilady-w-bialymstoku,-wr
---------------------------------------------------------------
   Z przygotowaniami do wyjazdu nie mieliśmy wiele zachodu. Jeszcze przed przeniesieniem się do Piotrowiczów nasze mienie skurczyło się do kilku walizek i węzełka z pościelą. Niektóre drobiazgi oddaliśmy na przechowanie do znajomych. Ja oddałem mój gimnazjalny słownik łaciński; dzięki temu w niepojęty sposób przetrwał wojnę i dziś nie tylko stoi w mym regale wśród innych książek, ale i służy nadal!  Oprócz kilku fotografii i dokumentów jest to jedyna materialna więź, jaka łączy mnie z moją dawną szkołą i z okresem przedwojennym...
   Rodzice postanowili wyjechać starym szlakiem, do Rafałówki. Pani Piotrowiczowa - już nie pamiętam, z własnej woli czy również na podstawie paragrafu 11 - wyjechała razem z nami, likwidując mieszkanie. Tak więc w drugiej połowie maja, żegnani na dworcu przez panią Smolińską i Wikę, z którą rozstanie przeżywałem boleśnie, wsiedliśmy do pociągu relacji Brześć - Kijów, aby po kilku godzinach wyładować skromne bagaże na cichej stacyjce w Rafałówce.
 
Dworzec w Rafałówce, stan obecny (http://www.panoramio.com/photo/61754092)
   Ojciec wynajął izbę u chłopa w chałupie po drugiej stronie torów. Był tam stół i ławki, więc posiłki mogliśmy spożywać w pozycji normalnej. Natomiast brakowało łóżek. Spaliśmy więc pokotem na rozścielonej pod ścianą słomie. Tak zaczął się kilkutygodniowy okres "wegetacji przy stacji". Zaraz po przyjeździe matka napisała do ciotki Janki, do Siedliska. W kilka dni potem przyjechał wuj Bielawski. Okazało się, że Mąkiewiczów już od kilku miesięcy nie ma w Siedlisku: wuj Edward został aresztowany a ciotkę Jankę z dziećmi jeszcze zimą wywieziono na Syberię. Oczywiście, całe ich mienie zostało "zarekwirowane", czyli rozgrabione. Kierownik urzędu pocztowego w Hucie Stepańskiej, ten sam, co przed wojną, przekazał nasz list krewnym w Omelance. Wuj Jan namawiał rodziców, aby się przenieśli do Omelanki, przebywali tam już u Bielawskich dziadkowie Ancutowie, gdyż dziadek przestał otrzymywać emeryturę i nie mieli środków do życia. Rodzice jednak postanowili pozostać w Rafałówce. Czego się spodziewali? Być może ojciec miał nadzieję znaleźć jakąś pracę. Z pewnością też nitka toru kolejowego, łącząca ten zapadły kąt z resztą świata, przyciągała z magiczną siłą. Oderwanie się od niej oznaczało zapewne, w przekonaniu rodziców, ostateczne załamanie nadziei na powrót do miasta i odtworzenie jakiejś samodzielnej egzystencji. Wiadomo było, że wyjazd na wieś oznaczał całkowite uzależnienie od krewnych. Chcieli tego, póki się da, uniknąć.
   Pani Piotrowiczowa przebywała z nami krótko. Na drugi albo trzeci dzień po przyjeździe rozeszła się wieść, jakoby we Włodzimierzu Wołyńskim urzęduje komisja niemiecka, wydająca zezwolenia na wyjazd za Bug (taka komisja urzędowała zimą w Brześciu; wiele osób wówczas, w tym również liczni znajomi, wyjechało do "Generalnej Guberni"). Bez namysłu spakowała swoje walizki i pierwszym pociągiem wyjechała do Kowla. Nie mieliśmy od niej wiadomości przez kilka tygodni. Pod koniec naszego pobytu w Rafałówce nadszedł wreszcie list, ale... z okolic Irkucka. Żadnej komisji we Włodzimierzu nie było, natomiast amatorów wyjazdu za Bug, którzy zjechali się tu z różnych stron, załadowano siłą do wagonów towarowych i powieziono ciupasem na Sybir. Wymieniliśmy jeszcze kilka listów. Nie wiem, co się z nią stało.
Typowa chałupa w Rafałówce z tamtych czasów. Stan obecny.
   Tak więc pechowa rodzina Piotrowiczów została rozdzielona i zawleczona w różne strony świata. Nie stanowiła wyjątku - jej los stał się udziałem bardzo wielu polskich rodzin.
   Po odjeździe sąsiadki i wuja zaczęliśmy pędzić żywot we trójkę "przy stacji". Pracy oczywiście nie mogliśmy znaleźć. Wkrótce zaczęły kończyć się resztki pieniędzy, przywiezionych z Brześcia. Poszedł na sprzedaż pierścionek zaręczynowy matki, do którego była bardzo przywiązana. Stanowił też jedyny wartościowy przedmiot, jaki posiadała.
   Ja w tym czasie wybrałem się do Równego. Nie pamiętam już celu tej podróży - odwiedzić ciotkę Stachę? Zbadać możliwości urządzenia się? Ciotkę zastałem na dawnym miejscu. Pracowała za nędzne grosze i żyła w ciągłym przestrachu. Nic dziwnego, z Równego wywożono na wschód jeszcze więcej Polaków niż z Brześcia. Wirpszowie już od dawna wegetowali gdzieś w kazachstańskim stepie, stryj Lucjan zaginął, dalsi krewni uciekali do innych miejscowości. Na jednej z ulic widziałem jeńców polskich, pracujących przy naprawie jezdni. Miasto stało się całkowicie ukraińsko-żydowskie, tylko te dwa języki słyszałem na ulicy. Obce postacie, obce napisy. O znalezieniu mieszkania i pracy nie było mowy. Wróciłem do Rafałówki częściowo pieszo, dla oszczędności.
   Tymczasem znów kończyły się pieniądze. Po kapitulacji Francji nikt nie liczył na prędki, zwycięski koniec wojny. Nie pozostało nic innego, jak przystosować się na szereg lat do nowych warunków, celem przetrwania. Mimo, że był dopiero czerwiec, należało już myśleć o zimowaniu. W Rafałówce nie mieliśmy szans przeżycia. Rodzice przyjęli więc w końcu propozycję Bielawskich i wkrótce wylądowaliśmy w Omelance, w objęciach ciotki, dziadków i Zbyszka. W małym pokoiku urządzono nam pryczę z siennikami, napchanymi słomą i odtąd rozpoczął się właściwy okres naszego wygnania.
Rzeczka Omelanka w Omelance, stan obecny (http://localityphoto.com/np/695858/luzki.html)