niedziela, 7 sierpnia 2016




(65) Pamiętnik pięknej brunetki




   Ludmiła C. była żoną wysoko postawionego oficera LWP. pułkownika dypl. Pawła Czepity. W końcu lat pięćdziesiątych zachorowała na kręgosłup i w kwietniu 1960 r. otrzymała skierowanie do Ciechocinka. Tam też spotkała Jerzego Zabiełło...

Ludmiła C.
Maj 1960 
   W Ciechocinku powitał mnie nowy budynek sanatorium wojskowego „Warszawianka”. W głębi, po prawej stronie, jeden ze starych budynków. W nowym część mieszkalną oddzielał od części zabiegowej ogromny hol. Zostałam ulokowana na oddziale szpitalnym, w ślicznym dwułóżkowym pokoju na parterze, z tarasem, jak cały parter. W pokoju znajdowały się radio, telewizor. Warunki wspaniałe, ale dopiero po tygodniu mogłam przejść po równym podłożu. Na zabiegi wożono mnie wózkiem. Jestem zwierzęciem towarzyskim i na zajęciach upatrzyłam sobie Lenę.
Lena J.

Żona lekarza z Częstochowy, bardzo elegancka, miła, inteligentna, dodatnio wybijająca się wśród nieciekawej rzeszy przeważnie ładnych, ale niezbyt mądrych pań oficerowych. Poprosiłam ordynatora i Lena chętnie przeniosła się do mego pokoju.

Jakże nam było dobrze razem! Jej zaraźliwy humor uzupełniał moje żywiołowe wybuchy śmiechu i zbyt spontaniczne reakcje na zachodzące zjawiska. Był to dla mnie niezapomniany okres.  

Ludmiła Czepita (z lewej) i Lena Jakubiczka, Ciechocinek, 1960 r.
Jerzy Zabiełło
Do kliniki profesora Grucy wożono mnie na basen solankowy. Dźwigiem opuszczano do wody. Mnie po jednej stronie, zaś po drugiej bardzo wysokiego i przystojnego pana. Przychodził na rehabilitację i przez pół godziny ćwiczył z nami w wodzie. W solance oboje dobrze chodziliśmy i pływaliśmy. Gorzej było bez solanki – ja tylko o kulach, on na wózku. Dobry magister Piotr tylko machał ręką, gdy zamiast 40 minut, pozostawaliśmy w basenie coraz dłużej.

 - Byleby wam serce nie wysiadło! Sami musicie sobie te kąpiele dozować, bo to ciepła solanka i może skatować serce! – przestrzegał każdorazowo.

Nie wiem, czy „dozowaliśmy”, ale to były cudowne chwile. Nurkowaliśmy, wyławialiśmy z dna monety, przy zderzeniu popijaliśmy ohydną ciecz, lecz czuliśmy się zdrowi, młodzi i radośni.

Któregoś dnia Jerzy coś opowiadał,  ja wpadłam w ton żartobliwy, gdy mi przerwał jego okrzyk: „Luchna!” Jakiś genialny przebłysk świadomości zmusił mnie do okrzyku: „Jerzy!”

Naturalnie, to był Jerzy, „aksamitny paniczyk” z pałacyku w zadrzewionej części majątku przylegającego do posiadłości wuja Lewkowicza na Wileńszczyźnie. Ten sam, którego przez żywopłot podglądaliśmy, gdy poważnie kroczył po alejkach w parku, w aksamitnym ubraniu i z białymi żabotami z koronek, a za nim śliczna dzieweczka. Wujostwo zabronili kontaktować się nimi, bo podobno należeli do magnackiej rodziny, która z powodu jakiegoś nieszczęścia odizolowała się od świata. Nie można im mącić spokoju! Pewnie właśnie ten zakaz pobudzał naszą wyobraźnię i coraz częściej wrzucaliśmy poza żywopłot liściki do tajemniczej pary z jakiegoś odległego świata i innej jakby epoki. Kilkakrotnie udało się z nimi porozmawiać, ale zawsze spłoszyła nas ich bona i uciekaliśmy jak niepyszni. 
Ludmiła (czwarta od prawej), jej matka (trzecia od prawej), lata trzydzieste na Wileńszczyźnie.


   Jakże dziwił się magister, gdy po naszych okrzykach: Luchna! Jerzy! uściskaliśmy się serdecznie na środku basenu. Od tego dnia zaczęłam coraz śmielej chodzić i zrelacjonowawszy Lence historię  naszego spotkania, zabrałam ją do sanatorium Jerzego, który oczekiwał nas w holu pod dużą palmą. I nastąpiły codzienne spotkania po obiedzie i kolacji, aż do godziny 2200.
    Na swój temat Jerzy powiedział tylko, że jest po wypadku w Paryżu a nieudana operacja pozbawiła go władzy w nogach. Mieszka z mamą, żoną i synkiem w Warszawie, jest jeszcze podpułkownikiem służby czynnej, ale lada dzień – z uwagi na stan zdrowia – przejdzie w stan spoczynku. Podczas tej relacji miał tak "urzędowe" oczy, że o nic więcej nie pytałam.

Jausza

   U Jerzego w sanatorium skojarzyła się dziwna czwórka brydżowa: Jerzy, Lena, ja i Jausza, a jako etatowy kibic – Ludmiła Polańska. 
   Jausza, węgierski lotnik o pięknej twarzy artysty, marzących oczach, smagłej cerze i dołeczku na lewym policzku. Zabawnie kaleczący język polski, co chwila wybuchający zaraźliwym śmiechem. Bardzo zaprzyjaźniony z Jerzym i Ludmiłą po spędzeniu z nimi prawie trzech sanatoryjnych miesięcy. Przez hol rzadko przejeżdżał jeden wózek, bo gdy pojawił się Jerzy, już sunął wózek Jauszy, a za nim Ludmiły.
   Jausza miał uroczą żonę, blondyneczkę Lili, która będąc poznanianką, tam ukończyła studia medyczne i na praktyce w Budapeszcie poznała przystojnego lotnika. Ona zdrowa, śliczna, silna – on kadłubek, bez obu nóg, lewej ręki i trzech palców prawej.  W czasie jej cotygodniowych przyjazdów, gdy słyszeliśmy: - Jausza kochany, zrób nam kawy! lub: - Jausza, co z ciebie za gospodarz, podaj nam papierosy! – patrzyliśmy na siebie obie z Lenką ze zgrozą. Ale Jausza promieniał, zręcznie żonglując wózkiem między stolikiem a kuchenką elektryczną, biednymi, okaleczonymi palcami prawej ręki chwytał szczypce, zalewał kawę w szklankach wrzątkiem z czajniczka, a gdy gotowa kawa stała już bezpiecznie na tacy w towarzystwie cukierniczki i talerzyka ze słodyczami. oświadczał wesoło: - Moja lokal ma dziś wychajne, proszę bardzo sobie kofe wybracz! Lila całowała go czule i wzdychała: - Co ja bym bez ciebie zrobiła Jauszeńku, żadna kawa nie dorówna twojej, mój ty zuchu złoty!
   W czasie brydża Jausza zręcznie wytrącał kikutem lewej ręki odpowiednią kartę z wachlarza trzymanego w jedynych palcach prawej. Żartom, dowcipom, nie było końca.
Podobnie wesoło spędzaliśmy czas w pokoju Jerzego, gdy w holu było zbyt gwarno. Jerzy obsługiwał nas równie zręcznie i troskliwie. Jedynie Ludmiła w swoim pokoju pozwoliła mnie i Lence wyręczać się w przygotowywaniu poczęstunku. 
Ludmiła P.
   Pewnego dnia po obiedzie panowie jeszcze spali, Lenka gdzieś się zawieruszyła, a ja w holu spotkałam Ludmiłę. Była na ostatnim roku szkoły aktorskiej, śliczna, utalentowana, zaręczona z kolegą. Rodzice swojej jedynaczce niczego nie skąpili, Dumni z jej urody demonstrowali miłość na zagranicznych wycieczkach i Ludmiła poznała prawie wszystkie atrakcyjniejsze miejsca w Europie. Przyszła grypa, Heine Medina, paraliż obu nóg. Rodzice nie wrócili z zagranicy. Ludmiła pozostała w wygodnym mieszkaniu, pod opieką obcej, płatnej gosposi, zupełnie od niej uzależniona. Opiekunka starannie selekcjonowała paczki od rodziców, odkładając dla siebie co lepsze artykuły ze słowami:  - A po co to pani, przecież panienka kulawa!
   Minęły dwa lata. Rodzice na dobre utknęli w Australii. Sutymi paczkami na pewno uciszali wyrzuty sumienia, Ludmiła już nie miała narzeczonego, kolegów przyjaciół. Szpitale, sanatoria. Gospodyni zręcznie wymanewrowała dla siebie przydział na mieszkanie Polańskich, sprowadziła rodzinę ze wsi. Ludmiła z płaczem pytała mnie: „Gdzie ja się mam podziać po sanatorium? W tym mieszkaniu pełnym chciwców zaszczują mnie! Ja już nie mam sił się bronić.” Boże, jak mi było żal tej dziewczyny! Jakże ja, w swojej sytuacji, mogłam się w ogóle czuć nieszczęśliwą? To dopiero jest nieszczęście! Pocieszałam, jak mogłam, obiecałam przyjechać do Łodzi, porozmawiać z nowymi właścicielami mieszkania, napisać do jej rodziców. Byłam tak zgnębiona, że nie miałam ochoty czekać na przebudzenie się panów.
   W domu opowiedziałam wszystko Lence. Obiecała przez męża zorientować się w możliwości zabrania dziewczyny do domu opieki społecznej, gdzie przebywają młodzi, aby Ludmiła znalazła przyjaciół. Podbudowane tymi planami, ruszyłyśmy na tradycyjnego brydża po kolacji. W holu zastałyśmy Jerzego i Jauszę, na zwykłym miejscu. Ludmiły nie było. Panowie po kolacji usiłowali się do niej dostać, ale zastana na miejscu pielęgniarka poinformowała, że pacjentka zasłabła i została odwieziona do szpitala. Nie szedł nam brydż, gnaliśmy myślami gdzie indziej. W końcu rzuciliśmy karty i wymienialiśmy nasze zatroskane spostrzeżenia. O 2130 podeszła do nas pielęgniarka. - Pani Polańska nie żyje. Jutro będziecie państwo wzywani na rozmowy. To było samobójstwo.
   Nikt z nas nie mógł tej nocy zasnąć. Czy mogliśmy zapobiec nieszczęściu? Wezwana gospodyni nie przyjechała. Wkrótce Lilka zabrała Jauszę, Lena wyjechała dwa dni przed zakończeniem turnusu. Przyszedł czas i na mnie.

Maj 1961 

Ludmiła w młodości
   Ludmiła, Lena i Jerzy skoordynowali swój kolejny pobyt w Ciechocinku i przybyli do sanatorium w tym samym czasie.
   Ciechocinek w słonecznym maju można określić jako bukiet kwitnących bzów i pachnących krzewów. Świergot ptasząt uosabia nieziemski raj. Jerzy był uszczęśliwiony moją sprawnością, ja zażenowana nią w konfrontacji z jego biednymi nogami. Jednakże słoneczne samopoczucie, jakie prezentował, wykluczało wszelkie odruchy współczucia. Codziennie po zabiegach czekał w oknie ze sznureczkiem, po którym wędrował na I piętro pęczek czerwonej rzodkiewki i zerwany gdzieś polny kwiat. Nie spotykaliśmy się już na basenie, korzystałam z naszego na miejscu.
   Po obiedzie oczekiwał na mnie pod tradycyjną palmą w holu lub na tarasie, gdzie sobie zrobiliśmy zdjęcie. W słońcu cieszyliśmy się, że jesteśmy razem i możemy wspólnie, jednakowo odczuwać uroki wiosny, pragnąć zatrzymać czas. Ale tylko nasz nastrój to ukazywał, nie padło bowiem ani jedno intymne słowo. 

Ludmiła na tarasie sanatorium, maj 1961 r.
Wieczorem, po kolacji graliśmy w bitwę morską, kanastę, warcaby i wypieraliśmy się święcie, gdy nas ktoś z otoczenia pytał, czy gramy w brydża. Postawiliśmy sobie jakoś bez uzgodnienia za punkt honoru nie dopuszczać nikogo do naszego duetu. Na zmianę czytaliśmy głośno wybrane książki, nie dotykając ich w samotności, choć byliśmy ciekawi dalszego ciągu. Rozwiązywaliśmy krzyżówki, czytaliśmy poezje, słuchaliśmy muzyki, układaliśmy diagramy dla siebie nawzajem, aby w czasie oddalenia od siebie na zabiegach, samemu je rozwiązywać. 
Jerzy Zabiełło
15 maja Jerzy powiedział: 
- Jutro przyjedzie moja żona z Tomkiem. Czy chcesz ich poznać? Czeka cię niespodzianka. 
- Naturalnie, a jak to się odbędzie? 
– Przyjeżdżają o 17-tej. Przyjdź tutaj. 
- Dobrze – odparłam z roztargnieniem – załatwię im pokój u nas. Wracając do domu myślałam o swoim zmieszaniu. Czemu się obawiam, przecież musiało do tego dojść, czyżbym coś chciała przed nią ukryć?
   Do Jerzego nie poszłam tłumacząc sobie, że małżonkowie powinni być sami, przecież po to przyjechała. Przed godz. 18-tą, gdy nie mogłam sobie znaleźć miejsca, ktoś zapukał. Blade, jasnowłose stworzonko wskoczyło mi na szyję z okrzykiem: 
- Ciocia! 
Uśmiechnięta blondynka strofowała go: 
- Uważaj Tomku, przecież ciocia ma chore plecki. 
   Ucałowała mnie serdecznie ze słowami: 
- Cieszę się Lusieńko, że Cię wreszcie poznałam. Tak bardzo jestem Ci wdzięczna, za dobre samopoczucie Jurka. Jest Tobą oczarowany i nabrał energii, zupełnie inaczej się zachowuje.

Maria Zabiełło z Tomkiem, Ciechocinek, 1961 r.
   A ja, patrząc na nią myślałam uporczywie, skąd ja ją znam? Na pewno już ją widziałam, ale gdzie? Równocześnie mówiłam: 
- Tu, obok załatwiłam dla Was pokój i zaraz macie dać znać, na ile dni zamówić Wam posiłki. Komendant powiedział, iż będzie rad przysłużyć się pułkownikowi Zabiełło (w niektórych kręgach postać Jerzego była legendą). 
- Na trzy dni, Lusiu, bardzo Ci jestem wdzięczna. Marychna rozpakowała się w przeznaczonym pokoju, wykąpała i razem poszliśmy na kolację, jak stare znajome.  Sądziłam, że po kolacji pójdzie z Tomkiem do Jerzego, ale ona powiedziała: 
- Dziś sobie porozmawiamy, gdy tylko położę Tomka. Jutro po śniadaniu zabieramy Ciebie i idziemy do Jerzego.
Jerzy i Tomasz, Ciechocinek, 1961 r.
   Po kolacji Tomek zasnął. Rozstawiłam na tarasie leżaki i koce, czekałam na Marysię.
- O czym myślisz? - zapytała, wchodząc na taras. 
- Mam uczucie, że już się spotkałyśmy. 
- Pamiętasz Jurka z Wildakowic? 
- Pamiętam, ale co to ma do rzeczy? 
- A pamiętasz jego siostrę?
Maria Zabiełło, pocz. lat 60-tych.
   Coś mi załopotało w świadomości... przecież to niemożliwe! 
- Ale Ty jesteś żoną, a nie siostrą, nic nie rozumiem. 
- Jurek Ci powiedział, że będzie niespodzianka, prawda? Posłuchaj więc...
   Zamieniłam się w słuch. 
- W latach dwudziestych rodzice moi ze starszym bratem przebywali we Włoszech, ja zostałam u ich przyjaciół. Miałam 20 miesięcy i krańcowa zmiana klimatu nie była dla mnie wskazana. Rodzice zginęli w wypadku, brat pozostał w zaprzyjaźnionej rodzinie attache polskiego w Rzymie. Rosłam z Jurkiem uważając go za brata, jego rodziców za własnych, gdyż mnie adoptowali. Po repatriacji z Wileńszczyzny bez Jurka, który został powołany do ruskiego wojska, przyjechaliśmy do Olsztyna. Jurek ze znajomością 3 języków otrzymał skierowanie na Akademię Dyplomatyczną. Po jej ukończeniu wyjechał do Hiszpanii, Francji, Włoch. Poznał piękną Francuzkę, z którą zawarł związek małżeński. Przyjechał z nią do Polski i przez rok zamieszkiwali w Warszawie, utrzymując z nami stały kontakt. Pewnego dnia zastał w domu list, w którym ona mu pisze, że wyjeżdża z pewnym ambasadorem a sprawę rozwodu załatwi w terminie późniejszym. To był cios! Odsunięto go od dotychczasowej pracy, przekazano do dyspozycji Departamentu Kadr MON, zawieszono w czynnościach służbowych.
   Dochodzenia trwały kilkanaście miesięcy, w czasie których sfinalizowana została sprawa rozwodowa. Wreszcie władze, które wydały zezwolenie na jego małżeństwo z Juliettą, uwolniły go od winy i kary. Wrócił do pracy, ale nie mógł powrócić do równowagi.  Wtedy dowiedzieliśmy się oboje od mamy, że nie jesteśmy rodzeństwem i w krótkim czasie pobraliśmy się. - Marysia przerwała dla nabrania tchu, a ja nie przerywałam milczenia. Nastąpił ciąg dalszy opowieści.
-  Aresztowany na tle politycznym ojciec Jurka zmarł w więzieniu w Olsztynie. Wtedy Jurek zabrał nas do Warszawy, po czym znowu wyjechał do pracy w Paryżu. Tam uległ wypadkowi. Przewieziono go do międzynarodowej lecznicy dla dyplomatów w Zurichu. Pojechałam do niego, konieczna była operacja. Jurek wyrywał się do Warszawy, chciał być operowany przez profesora Grucę. Ja z mamą wierzyłam bardziej w zagranicznych chirurgów. W rezultacie pozostał w Szwajcarii. Podczas operacji okazało się, iż wstawienie platynowej płytki nie jest potrzebne, wystarczyło jedynie usunięcie odprysku kości. Niestety, podczas zabiegu uszkodzono rdzeń pacierzowy, powodując nieodwracalną paraplegię. Resztę sama wiesz... - umilkła a mnie serce tłukło boleśnie i niespokojnie. Długo milczałyśmy. Wreszcie z westchnieniem dodała:
 - Był zbyt załamany po odejściu Julietty, aby sprzeciwić się planom mamy. Myślę, że usiłował mnie pokochać inaczej niż miłością braterską. Czy mu się udało, nie wiem. Znalazł ze mną poczucie bezpieczeństwa, bo wie, że go nigdy nie opuszczę. Ale czy to mu sprawia ulgę, czy cierpienie, nie mogę dociec. Jest zawsze jednakowo serdeczny, oddany, ale bez tej czułości, z którą odnosił się do Julietty. 
- Biedniście oboje, Marysiu.
   Spędziliśmy razem trzy dni. Kiedy Marysia odjeżdżała, uzgodniliśmy, że w czerwcu, przed wczasami na Helu, spędzi z Tomkiem u nas w Gdańsku tydzień.
Mama Ludmiły, córka Ludmiły Mariola, Tomek, Maria Zabiełło, Gdańsk, 1961 r.
 KOMENTARZ AUTORA BLOGA
   Ludmiła C. rozpoczęła pisanie pamiętnika w późnych latach siedemdziesiątych, w formie sfabularyzowanej. Jednak opowieść matki miała miejsce i zadziwiająco pasuje do wspomnień Ludmiły z dzieciństwa. Sądzę nawet, że została przez matkę dopasowana do tych wcześniejszych ustaleń, poczynionych przez Ludmiłę i Jerzego.
   Matka kochała ojca miłością pełną, bezwarunkową, przez całe życie opiekowała się nim a gdy zachodziła taka potrzeba - walczyła w jego obronie jak lwica. Pamiętam sytuację, może nie najważniejszą z punktu widzenia opisywanych zdarzeń, ale bardzo charakterystyczną. W połowie lat sześćdziesiątych sąsiedzi postanowili przeprowadzić na podwórku czyn społeczny w postaci wybudowania drogi do śmietnika. Zebrali się którejś soboty, pobrali łopaty i żwawo rozpoczęli pracę. Dla dodania sobie animuszu puścili z megafonu skoczne melodie, na pełny regulator. Tymczasem w mieszkaniu ojciec dostawał na swoim wózku ataków wściekłości, gdyż nie mógł się skupić na pracy, a z przyczyn oczywistych nie był w stanie brać udziału w czynie. Jak problem rozwiązała matka? Zeszła na dół i nie tracąc czasu na dyskusje z uczestnikami prac, wyrwała kable. Dowiedziałem się o tym, gdy w jakiś czas później dołączyłem do pracującego towarzystwa. Czyn społeczny  dokończono bez podkładu muzycznego.
   Od kiedy pamiętam, matka pracowała, a gdy wracała po południu, cała rodzina zasiadała do obiadu, który najpierw przygotowywała babcia, a od pewnego momentu ojciec. To dzięki niemu polubiłem spaghetti po bolońsku i w ogóle włoską kuchnię. Ojciec nie okazywał uczuć, ale zawsze pozostawał lojalny wobec matki, szczególnie gdy w wieku dojrzewania pozwalałem sobie na mało dorosłe zachowania. Któregoś dnia przybiegłem z podwórka na obiad i postanowiłem się niezwłocznie pochwalić świeżo poznanym powiedzonkiem. Kiedy matka próbowała dołożyć mi więcej surówki, zaprotestowałem w stylu przejętym od kolegów: "Takiego wała, jak Polska cała!" To, co się później działo, przypominało sądny dzień. Ojciec dostał ataku furii, kazał sobie przynieść pałkę, ładnie wystruganą, jaką przywiozłem z wakacji - i roztrzaskał ją w kawałki o poręcz wózka. Następnie na godzinę trafiłem do kąta i tam zrozumiałem, że nie należy tak z nikim rozmawiać. Była to skuteczna metoda nauki kultury wypowiedzi, trzask łamanego drzewa pamiętam do dzisiaj.
    Innym razem, obrażony na ojca (nie pamiętam za co), chcąc wyładować swoją złość, wykorzystałem moment nieuwagi i podczas gdy ten pisał coś przy biurku, stanąłem obok i długopisem zasmarowałem grzbiety stojących na ogromnym regale kilku książek. Więcej nie zdążyłem, gdyż znowu trafiłem do kąta. Tym razem udało mi się wynegocjować skrócenie kary do pół godziny. Czasami dyplomacja daje wyniki...
    Już po pierwszym pobycie ojca w Ciechocinku matka zauważyła, że kontakt z nową znajomą wpływa na niego bardzo pozytywnie, przywraca optymizm, dodaje energii. To wtedy ojciec zaczyna przełamywać ogólne zniechęcenie do życia, myśleć o ukończeniu swoich wymarzonych studiów z geografii. 
   Matce zależało na tym, żeby ojciec podniósł się z załamania, jakiego doznał w wyniku inwalidztwa. Jego zdrowie, jego samopoczucie zawsze stawiała na pierwszym miejscu. Skoro więc Jerzy czuł się tak dobrze w towarzystwie Ludmiły, to należało ten kontakt pielęgnować. Tym bardziej, że przyjaciół i znajomych zaczęło mu w wyniku choroby szybko ubywać.
List rodziców do Ludmiły Czepity, przepisany przez córkę Mariolę.

Ojciec podtrzymywał serdeczny kontakt z Ludmiłą do swojej śmierci. Kiedy ciocia Lusia dowiedziała się, że napisał kronikę rodzinną, postanowiła sama spisać swoje wspomnienia. Podtrzymywał ją w tym zamiarze w 1982 r. w liście, na kilka miesięcy przed śmiercią.

































































sobota, 30 lipca 2016




(64) Katastrofa


   Przez pierwsze lata po moim urodzeniu rodzice prowadzili normalne życie. Oboje pracowali, babcia pomagała w wychowywaniu wnuka. Była przy tym bardzo liberalna. Z opowieści rodzinnych pamiętam, w jaki sposób zacząłem jeść ser żółty z miodem. Siedziałem kiedyś na podwyższonym stołku dla niemowlaka, nie potrafiłem jeszcze mówić. Babcia próbowała mnie karmić jakąś kaszką z mlekiem, ale spotkała się z kategoryczną odmową. Zdenerwowana zapytała więc, czego sobie życzę? Pokazałem na leżącą obok kanapkę z serem. I coś jeszcze? Pokazałem miód. Babcia ucieszyła się w duchu. "No, teraz dam ci to wszystko razem a po zjedzeniu takiego miszmaszu przestaniesz wreszcie wydziwiać na kaszkę. Wiadomo, przecież czegoś takiego nie da się przełknąć!" Plan nie wypalił. Wnuczek zadowolony spałaszował kanapkę i zażądał następnej. Słabość do sera z miodem lub dżemem przetrwała u mnie do osiemnastego roku życia. Po czym nagle znikła.
   W roku 1956 rodzice wyjechali na wspólne wakacje w góry, w 1957 roku na wycieczkę rowerową na Mazury. Pobyt na Mazurach okazał się ich ostatnim wspólnym wyjazdem.

Spływ Dunajcem, 1956. Maria Zabiełło pierwsza od lewej, ojciec z fajką.
Mazury, 1957 rok, uf, jak gorąco!

   W 1959 r. ojciec uzyskał przydział na większe mieszkanie, gdyż wspólne przebywanie w kawalerce z żoną, matką i małym, wrzeszczącym gościem stawało się wyjątkowo męczące. Miał też wreszcie gdzie ulokować z pół tony książek, jakie przywiózł z Francji.


   Pojawiły się jednak problemy zdrowotne. Jak stwierdziła później Wojskowa Komisja Lekarska, "Przy końcu 1953 r. wystąpiły pierwsze objawy choroby w postaci lekkiego potykania się, pociąganie nogami przy chodzeniu, częstych w nocy skurczów i drgania nóg. Zastosowanie przez ortopedę wkładek dało pewną poprawę. Istotne pogorszenie nastąpiło w listopadzie 1957 r. Obserwacją szpitalną ustalono wówczas rozpoznanie: stwardnienie rozsiane. Mimo różnorodnego leczenia dolegliwości się nasilały i doprowadziły do niemal całkowitego porażenia kończyn dolnych. Od czerwca do listopada chory był leczony w Zurychu, gdzie wykonano zabieg operacyjny na rdzeniu okręgowym w odcinku piersiowym." Ostatecznie stwierdzono niemal całkowite kurczowe porażenie kończyn dolnych na tle zlepnego zapalenia opon miękkich rdzenia kręgowego i pełną niezdolność do służby wojskowej. (Orzeczenie z 25 lipca 1962 r.). Do dziś pamiętam, jak obserwowałem z okna, gdy wychodzi z pracy o dwóch kulach i krok po kroku, powoli zmierza do domu (mieszkaliśmy obok).
   Zanim jednak lekarze wydali swój wyrok, ojciec wyjechał dwukrotnie w latach 1960 i 1961 r. na wielomiesięczne rekonwalescencje do Ciechocinka. Wynikły z tego zupełnie niespodziewane skutki. O tej historii dowiedziałem się dopiero kilka lat temu z pamiętnika nieżyjącej już znajomej rodziców, Ludmiły Czepity, dzięki uprzejmości jej córki, Ewy Wojtasiewicz.










czwartek, 28 lipca 2016




(63) Tornado o imieniu Irenka.

Prawdopodobnie Irena Kapska

   Irena Józefina Kapska przyszła na świat 15 marca 1932 r. w Avion (departament Pas-de-Calais, Francja) w rodzinie polskich imigrantów. Ojciec Stanisław działał w lewicowych związkach zawodowych górników, matka Maria z domu Szajda zajmowała się domem. Prawdopodobnie dzięki politycznym znajomościom, rodzicom udało się umieścić córkę w biurze polskiego radcy handlowego w Paryżu. Tam szybko dostrzegł ją kpt. Zabiełło i... stracił głowę. Przestała się dlań liczyć dotychczasowa narzeczona oraz wcześniejsze plany życiowe.

Z informacji umieszczonych na francuskim portalu genealogicznym (http://www.genealogie.com) wynika, że Irena wraz z rodzicami i siostrą Marią została naturalizowana 5 marca 1940 r.
Stanisław Kapski urodził się w 1906 r. we wsi Ruchocice, leżącej niedaleko Grodziska Wielkopolskiego.
Avion. pierwsza połowa XX w.

   Wkrótce Irenę przeniesiono do Warszawy i zatrudniono w PTHZ "Varimex", być może z powodu owego romansu. Ojciec pozostał na placówce, lecz nie zamierzał zrezygnować z młodszej o dziesięć lat wybranki. Zerwał też kontakty z Marią Klebeko. Na zdjęciu powyżej prawdopodobnie występuje właśnie Irena Kapska, jednakże pewności brak. Jest to jedyne zdjęcie, w dodatku bez podpisu. O samej Pani Irenie i zachowaniu ojca rodzice milczeli solidarnie do końca. Prawdę poznałem dopiero po ich śmierci, od krewnych.

9 września 1953 r., spotkanie korpusu dyplomatycznego z okazji święta państwowego Bułgarii. Od lewej: mjr Ivan Kolev (Bułgaria), NN, mjr Eugeniusz Uchnast (Polska, późniejszy twórca metody BSM), mjr Jerzy Zabiełło, mjr Dominik Piotrowski (Polska).
   Jeszcze w trakcie pobytu w Paryżu, w dniu 20 listopada 1952 r., ojciec złożył do Szefa Wydziału Wojskowych Spraw Zagranicznych
raport o zezwolenie na zawarcie związku małżeńskiego z nową wybranką. Pisał o niej m. in.:
Maria po rozstaniu z Jerzym, 1954.
Maria Klebeko, Miedzeszyn, marzec 1954 r.
   "Jest to osoba o dużej inteligencji, charakterze zrównoważonym, choć nie zupełnie wyrobionym, noszącym wszystkie cechy młodego wieku. Jest przywiązana do Polski, którą niedawno poznała. Pozbawiona jakichkolwiek przesądów religijnych i społecznych. Łączy nas wspólność poglądów i zainteresowań odnośnie zasadniczych zagadnień życiowych. Po dłuższym namyśle i obserwacji doszedłem do przekonania, że ob. KAPSKA może być dla mnie dobrą towarzyszką życia (...)."
   Już wkrótce okazało się, jak dalece powyższa ocena odbiegała od rzeczywistości...
Przyjęcie dyplomatyczne. Mjr Zabiełło w towarzystwie narzeczonej.
    Przełożeni dość długo czekali z wyrażeniem zgody. Prawdopodobnie liczono się z prowokacją imperialistycznego wywiadu i podjęto kroki dla sprawdzenia dziewczęcia. Zezwolono na ślub na początku 1954 r., kiedy mjr Zabiełło powrócił z placówki do Polski. 13 marca młodzi zawarli związek małżeński w Urzędzie Stanu Cywilnego Warszawa - Śródmieście.
   Latem 1955 r., wkrótce po awansie męża 16 czerwca na stopień podpułkownika, Irena Józefina Zabiełło, która w międzyczasie rozpoczęła pracę jako modelka, wyjechała na występy do Berlina Zachodniego i... wybrała dalsze życie w kapitalistycznym piekle. Wedle drugiej wersji, zawróciła w głowie dyplomacie któregoś z państw zachodnich i razem z nim opuściła gościnną Polskę. Prawdopodobnie przeraziły ją dobrodziejstwa demokracji ludowej, ogólna bieda, szare, codzienne bytowanie (np. zamieszkiwanie w kawalerce z mężem i teściową), jakże różne od tego w pięknej, kolorowej Francji.
---------------------------------------------------------------------
Z pamiętnika Ludmiły Czepity, znajomej rodziców, udostępnionego dzięki uprzejmości jej córki, Ewy Wojtasiewicz, na podstawie opowieści Marii Zabiełło:
 Jerzy "wyjechał do Francji. Poznał piękną Francuzkę, z którą zawarł związek małżeński. Pewnego dnia zastał w domu list, w którym ta mu pisze, że wyjeżdża z pewnym ambasadorem a sprawę rozwodu załatwi w terminie późniejszym. To był cios! Odsunięto go od dotychczasowej pracy, przekazano do dyspozycji Departamentu Kadr MON, zawieszono w czynnościach służbowych. Załamał się. Dochodzenie trwało kilkanaście miesięcy, w czasie których sfinalizowana została sprawa rozwodowa. Wreszcie uwolniono go od winy i kary, zrehabilitowano i przywrócono do pracy."
----------------------------------------------------------------------


   13 września 1955 r. Szef Zarządu II Sztabu Generalnego w piśmie do wiceministra MON, Szefa Sztabu Generalnego WP, gen. Bordziłowskiego wniósł o przeniesienie ppłk. Jerzego Zabiełło na stanowisko Szefa Wydziału w Oddziale informacyjnym "w związku z ucieczką za granicę żony ppłk. Zabiełło Jerzego - Szefa Wydziału 2 Oddziału II Zarządu II SG i związaną z tym niemożliwością wykorzystania go w pracy operacyjnej.

Po ucieczce żony, 1955 r.
Prawdopodobnie również jako warunek pozostawienia w służbie polecono ojcu niezwłoczne zawarcie nowego związku małżeńskiego. 29 listopada 1955 r. Sąd Okręgowy w Warszawie orzekł rozwód, zaś już 25 stycznia 1956 r. do przełożonych wpłynął nowy raport o zezwolenie na zawarcie związku małżeńskiego z... Marią Klebeko, pracownicą... PTHZ "Varimex". Zgody udzielono w trybie ekspresowym 7 lutego a 25. tego miesiąca małżeństwo zostało zarejestrowane. 
Maria Klebeko z przyjaciółkami, po ponownym zejściu się z Jerzym.
Wedle krewnych, to babcia, od początku przeciwna małżeństwu swojego syna z Ireną, doprowadziła do odnowienia kontaktów Jerzego i Marii, którą przecież znała od dziecka.

Warszawa, 25 lutego 1956 r.
   I tak tornado o imieniu Irenka, jak szybko się pojawiło tak jeszcze szybciej znikło, pozostawiając po sobie zgliszcza, na których rodzice rozpoczęli budowę nowej rodziny. Jednym z fundamentów związku okazał się pewien niepozorny maluch, przybyły na świat 3 lutego 1957 r. ...





Maria i Jerzy Zabiełłowie ze swoim skarbem, Warszawa, al. Niepodległości skrzyżowanie z Wawelską, 1957 r.
Skarb, Tomasz Zabiełło, Warszawa, ul. Nowowiejska przy Sędziowskiej, rok 1957. 




Warszawa, 1958 r.
   Wedle informacji krewnych, po wyjeździe z Polski, Irena wielokrotnie pisała do męża, ale ten nigdy nie otworzył żadnego jej listu i wszystkie wyrzucał do kosza. Stąd nie wiadomo więc, czy przypadkiem nie posiadam za granicą jakiegoś rodzeństwa... Choć pewnie coś na ten temat mógłby powiedzieć kontrwywiad wojskowy. :-)



















środa, 27 lipca 2016




(62) Nowy, wspaniały świat


   W dniu 29 października 1946 r. Departament Personalny WP skierował pismo do Szefa II Oddziału Sztabu Generalnego: "Skierowuję por. Zabiełłę Jerzego s. Wacława do dyspozycji. Termin stawiennictwa: 29 października 1946 r. Zawadzki, Gen. brygady."
   Od 1 listopada 1946 ojciec rozpoczął służbę w II Oddziale Sztabu Generalnego WP, czyli w wywiadzie wojskowym. 12 listopada 1947 otrzymał gwiazdki kapitana, zaś 30 stycznia 1948 r. Minister Obrony Narodowej marsz. Michał Rola-Żymierski mianował go Zastępcą Attache Wojskowego przy Ambasadzie Rzeczypospolitej Polskiej w Rzymie. 

Nominacja na z-cę attache do Rzymu.
17 marca nowo mianowany dyplomata stawił się w swojej placówce. Towarzyszył temu mały zgrzyt. Jak bowiem napisał Attache Wojskowy w Rzymie do Szefa Oddziału II SG WP w dniu 25 marca 1948 r.:
Jedno z zaproszeń na "imprezę" dyplomatyczną
   "Melduję, że Z-ca Szefa protokołu Włoskiego MSZ, p. Scola Camerini, zakomunikował mi w bardzo uprzejmej formie /przy spotkaniu przypadkowym z okazji przyjazdu do Rzymu ambasadora Ostrowskiego/ - co następuje: MSZ polskie, ku pewnemu zdziwieniu MSZ włoskiego, wysłało do Włoch zastępcę Attache Wojskowego, kpt. Zabiełło, bez uprzedniego wyrobienia mu agreement u Rządu Włoskiego. Biorąc jednak pod uwagę "przyjacielskie" stosunki panujące między rządami RP z jednej a Włoch z drugiej strony, uwzględniając uroczysty moment przyjazdu nowego Ambasadora RP, oraz chcąc wykazać "daleko idącą dobrą wolę" - MSZ włoskie załatwiło wszystkie formalności samo. Kpt. Zabiełło otrzymał więc bez żadnych trudności agreement. Jednakże MSZ włoskie zwraca się za pośrednictwem Sauf Chef du Protocol, p. Scola Camerini do Attache Wojskowego RP w Rzymie by zakomunikował on o powyższym swym władzom przełożonym. Attache Wojskowy, K. Rozen-Zawadzki, ppłk."

Korpus attache lądowych, lotniczych i morskich. Ten najwyższy to kpt. Jerzy Zabiełło, Rzym, 1948 r.
Korpus dyplomatyczny oczekuje na defiladę z okazji Dnia Zwycięstwa, Rzym 8 maja 1948 r.
   Dla ojca rozpoczęło się zupełnie nowe życie. Po raz pierwszy zobaczył wielką europejską stolicę, brał udział w życiu śmietanki dyplomatycznej. W ciągu kilku miesięcy opanował język włoski.

Kpt. Jerzy Zabiełło zwiedza włoskie zabytki, 1948 r.

Nocne życie w Rzymie, 1949 r.
Nad Adriatykiem, 1949 r.

   Z dniem 1 sierpnia 1949 r. Minister Obrony Narodowej Michał Rola-Żymierski odwołał kpt. Zabiełłę z Rzymu i pismem z dnia 19 sierpnia powołał na zastępcę Attache Wojskowego w Paryżu. Interesujące, że istnieją dwa dokumenty powołania. Pierwszy z 19 sierpnia (dekret 24/Ż/49/Dr) oraz drugi z "października" 1950 (rozkaz 18/R/50/RK) podpisany przez nowego Ministra Obrony Narodowej, Konstantego Rokossowskiego. Dopiero ten drugi oznaczał faktyczną nominację i wynikał z gwałtownej zmiany władzy w związku z rozpędzeniem ekipy Gomułki.
 Po powrocie z Rzymu, ojciec uzyskał zgodę na rozpoczęcie studiów z geografii na Uniwersytecie Poznańskim. Jednocześnie spotykał się ze swoją narzeczoną, Marią Klebeko. We wrześniu tego roku razem odwiedzili Karpacz, potem Zakopane.
Maria Klebeko, Karpacz, wrzesień, 1950 r.
Maria Klebeko, Zakopane, kwiecień 1951 r.
   W tym czasie towarzysze z Informacji Wojskowej (kontrwywiadu) patrzyli coraz bardziej krzywo na karierę młodego oficera, pochodzącego całkowicie spoza paczki sprawdzonych komunistów. Po 1956 r. ojciec dostał do ręki ściśle tajne zapiski nadzorującego go oficera IW, odzyskane z akt wojskowej bezpieki. Zwraca uwagę ciekawy zapisek:

   "Zasługuje na uwagę dokument z VIII 1946 r. wystawiony przez k-ka 2 sekcji Departamentu Personalnego MON, mjr. Krzymowskiego - dotyczący odmowy wyjazdu Zabiełły na akademię do Moskwy, przyczem słusznie podkreślił wym. major, że Zabiełło żadnych argumentów nie przytoczył i wobec tego zrobił mjr. K. wywód o politycznym obliczu Z.
   W jaki sposób trafił do II oddz. Zabiełło, nie wiadomo. B. charakterystyczne są nadz. entuzjastyczne charakterystyki u Z. wydane przez ppłk. Krzywickiego - oraz niezwykle szybka kariera w o/II człowieka tak młodego i nie wypróbowanego.
Wnioski
Do pracy w o/II na placówkach zagranicznych nie nadaje się - odwołać.
Należy wyjaśnić szereg okoliczności - m. in. przyczyny wyjazdu z Brześcia n/B i okoliczności [przyjazdu-red.] do Mińska Mazow.
Ze słów gen. Komara - kuzyn min. Sztachelskiego - wyjaśnić.
5.IX.49 r. [podpis nieczytelny]"
   Na marginesie tej notatki, u góry z lewej strony widnieje dopisek ojca: "Mjr Krzymowski - największa dupa świata."

Notatka z akt Informacji Wojskowej.
    Rzeczywiście, okresowa charakterystyka służbowa sporządzona przez ppłk. J.Krzywickiego z 17 sierpnia 1949 r. była dość niestandardowa, jak na ocenę oficera wywiadu:
   "Kpt. Zabiełło w czasie pracy na tutejszej placówce wykazał się dużymi zaletami charakteru i umysłu. W pracy swej był sumienny, pracowity i obowiązkowy. Poważnie podchodził do stawianych mu zadań. Ma duże poczucie odpowiedzialności. Prawdomówny, prostolinijny i wysoce uczciwy. W życiu prywatnym spokojny, bez nałogów. 
    Umysł lotny, szybko przyswajał sobie zagadnienia. Inteligentny o dużym zmyśle krytycznym. Potrafi przeprowadzić samodzielną i trafną ocenę. Robi wrażenie powolnego flegmatyka w istocie jednak w pracy bardzo efektywny. Miewa chwile złego humoru, podczas których bywa przykry dla otoczenia.
    Dyskretny i powściągliwy - ostrożny w wypowiadaniu opinii. W obejściu taktowny i wyrobiony towarzysko.
   Posiada duże zdolności organizacyjne i umie ujmować zagadnienia w całości.
    Duży poziom wykształcenia ogólnego ułatwiał mu pracę w Korpusie Dyplomatycznym. 
    Ma niezłe przygotowanie zawodowe zarówno pod względem liniowym jak i wywiadowczym.
    Ogólnie - bardzo dobry. Po pewnym jeszcze okresie praktyki za granicą - może objąć samodzielne stanowisko."

   Najwyraźniej kopanie dołków przez wojskową bezpiekę nie przyniosło rezultatów. W końcu 1950 r. kpt. Zabiełło przybył do Paryża i objął nową funkcję.

Podczas przyjęcia dyplomatycznego w Paryżu, 1951 r.

Powitanie gości ambasadora, Paryż 1952 r.
   16 lipca 1951 r. ojciec otrzymuje awans na majora WP. W tym samym czasie poznaje w Biurze Radcy Handlowego polskiej ambasady urodziwą, dziewiętnastoletnią Irenę Kapską...

Menu jednego z obiadów wydanych dla attache wojskowych oraz porządek zajmowania miejsc przy stole "B"



Palenie jeszcze w modzie...

Dyskusja w sojuszniczym gronie.

   Życie prywatne w Paryżu wyglądało bardzo atrakcyjnie, szczególnie w porównaniu z podnoszącą się z ruin Polską.
Turystyka...
...kobiety...
...krążowniki szos...

  A poza tym, ciężka, codzienna harówka.

Przyjęcie w ambasadzie delegacji polskich górników z francuskich kopalni,. Fryzury całkiem współczesne, Paryż 1953 r.