niedziela, 7 sierpnia 2016




(65) Pamiętnik pięknej brunetki




   Ludmiła C. była żoną wysoko postawionego oficera LWP. pułkownika dypl. Pawła Czepity. W końcu lat pięćdziesiątych zachorowała na kręgosłup i w kwietniu 1960 r. otrzymała skierowanie do Ciechocinka. Tam też spotkała Jerzego Zabiełło...

Ludmiła C.
Maj 1960 
   W Ciechocinku powitał mnie nowy budynek sanatorium wojskowego „Warszawianka”. W głębi, po prawej stronie, jeden ze starych budynków. W nowym część mieszkalną oddzielał od części zabiegowej ogromny hol. Zostałam ulokowana na oddziale szpitalnym, w ślicznym dwułóżkowym pokoju na parterze, z tarasem, jak cały parter. W pokoju znajdowały się radio, telewizor. Warunki wspaniałe, ale dopiero po tygodniu mogłam przejść po równym podłożu. Na zabiegi wożono mnie wózkiem. Jestem zwierzęciem towarzyskim i na zajęciach upatrzyłam sobie Lenę.
Lena J.

Żona lekarza z Częstochowy, bardzo elegancka, miła, inteligentna, dodatnio wybijająca się wśród nieciekawej rzeszy przeważnie ładnych, ale niezbyt mądrych pań oficerowych. Poprosiłam ordynatora i Lena chętnie przeniosła się do mego pokoju.

Jakże nam było dobrze razem! Jej zaraźliwy humor uzupełniał moje żywiołowe wybuchy śmiechu i zbyt spontaniczne reakcje na zachodzące zjawiska. Był to dla mnie niezapomniany okres.  

Ludmiła Czepita (z lewej) i Lena Jakubiczka, Ciechocinek, 1960 r.
Jerzy Zabiełło
Do kliniki profesora Grucy wożono mnie na basen solankowy. Dźwigiem opuszczano do wody. Mnie po jednej stronie, zaś po drugiej bardzo wysokiego i przystojnego pana. Przychodził na rehabilitację i przez pół godziny ćwiczył z nami w wodzie. W solance oboje dobrze chodziliśmy i pływaliśmy. Gorzej było bez solanki – ja tylko o kulach, on na wózku. Dobry magister Piotr tylko machał ręką, gdy zamiast 40 minut, pozostawaliśmy w basenie coraz dłużej.

 - Byleby wam serce nie wysiadło! Sami musicie sobie te kąpiele dozować, bo to ciepła solanka i może skatować serce! – przestrzegał każdorazowo.

Nie wiem, czy „dozowaliśmy”, ale to były cudowne chwile. Nurkowaliśmy, wyławialiśmy z dna monety, przy zderzeniu popijaliśmy ohydną ciecz, lecz czuliśmy się zdrowi, młodzi i radośni.

Któregoś dnia Jerzy coś opowiadał,  ja wpadłam w ton żartobliwy, gdy mi przerwał jego okrzyk: „Luchna!” Jakiś genialny przebłysk świadomości zmusił mnie do okrzyku: „Jerzy!”

Naturalnie, to był Jerzy, „aksamitny paniczyk” z pałacyku w zadrzewionej części majątku przylegającego do posiadłości wuja Lewkowicza na Wileńszczyźnie. Ten sam, którego przez żywopłot podglądaliśmy, gdy poważnie kroczył po alejkach w parku, w aksamitnym ubraniu i z białymi żabotami z koronek, a za nim śliczna dzieweczka. Wujostwo zabronili kontaktować się nimi, bo podobno należeli do magnackiej rodziny, która z powodu jakiegoś nieszczęścia odizolowała się od świata. Nie można im mącić spokoju! Pewnie właśnie ten zakaz pobudzał naszą wyobraźnię i coraz częściej wrzucaliśmy poza żywopłot liściki do tajemniczej pary z jakiegoś odległego świata i innej jakby epoki. Kilkakrotnie udało się z nimi porozmawiać, ale zawsze spłoszyła nas ich bona i uciekaliśmy jak niepyszni. 
Ludmiła (czwarta od prawej), jej matka (trzecia od prawej), lata trzydzieste na Wileńszczyźnie.


   Jakże dziwił się magister, gdy po naszych okrzykach: Luchna! Jerzy! uściskaliśmy się serdecznie na środku basenu. Od tego dnia zaczęłam coraz śmielej chodzić i zrelacjonowawszy Lence historię  naszego spotkania, zabrałam ją do sanatorium Jerzego, który oczekiwał nas w holu pod dużą palmą. I nastąpiły codzienne spotkania po obiedzie i kolacji, aż do godziny 2200.
    Na swój temat Jerzy powiedział tylko, że jest po wypadku w Paryżu a nieudana operacja pozbawiła go władzy w nogach. Mieszka z mamą, żoną i synkiem w Warszawie, jest jeszcze podpułkownikiem służby czynnej, ale lada dzień – z uwagi na stan zdrowia – przejdzie w stan spoczynku. Podczas tej relacji miał tak "urzędowe" oczy, że o nic więcej nie pytałam.

Jausza

   U Jerzego w sanatorium skojarzyła się dziwna czwórka brydżowa: Jerzy, Lena, ja i Jausza, a jako etatowy kibic – Ludmiła Polańska. 
   Jausza, węgierski lotnik o pięknej twarzy artysty, marzących oczach, smagłej cerze i dołeczku na lewym policzku. Zabawnie kaleczący język polski, co chwila wybuchający zaraźliwym śmiechem. Bardzo zaprzyjaźniony z Jerzym i Ludmiłą po spędzeniu z nimi prawie trzech sanatoryjnych miesięcy. Przez hol rzadko przejeżdżał jeden wózek, bo gdy pojawił się Jerzy, już sunął wózek Jauszy, a za nim Ludmiły.
   Jausza miał uroczą żonę, blondyneczkę Lili, która będąc poznanianką, tam ukończyła studia medyczne i na praktyce w Budapeszcie poznała przystojnego lotnika. Ona zdrowa, śliczna, silna – on kadłubek, bez obu nóg, lewej ręki i trzech palców prawej.  W czasie jej cotygodniowych przyjazdów, gdy słyszeliśmy: - Jausza kochany, zrób nam kawy! lub: - Jausza, co z ciebie za gospodarz, podaj nam papierosy! – patrzyliśmy na siebie obie z Lenką ze zgrozą. Ale Jausza promieniał, zręcznie żonglując wózkiem między stolikiem a kuchenką elektryczną, biednymi, okaleczonymi palcami prawej ręki chwytał szczypce, zalewał kawę w szklankach wrzątkiem z czajniczka, a gdy gotowa kawa stała już bezpiecznie na tacy w towarzystwie cukierniczki i talerzyka ze słodyczami. oświadczał wesoło: - Moja lokal ma dziś wychajne, proszę bardzo sobie kofe wybracz! Lila całowała go czule i wzdychała: - Co ja bym bez ciebie zrobiła Jauszeńku, żadna kawa nie dorówna twojej, mój ty zuchu złoty!
   W czasie brydża Jausza zręcznie wytrącał kikutem lewej ręki odpowiednią kartę z wachlarza trzymanego w jedynych palcach prawej. Żartom, dowcipom, nie było końca.
Podobnie wesoło spędzaliśmy czas w pokoju Jerzego, gdy w holu było zbyt gwarno. Jerzy obsługiwał nas równie zręcznie i troskliwie. Jedynie Ludmiła w swoim pokoju pozwoliła mnie i Lence wyręczać się w przygotowywaniu poczęstunku. 
Ludmiła P.
   Pewnego dnia po obiedzie panowie jeszcze spali, Lenka gdzieś się zawieruszyła, a ja w holu spotkałam Ludmiłę. Była na ostatnim roku szkoły aktorskiej, śliczna, utalentowana, zaręczona z kolegą. Rodzice swojej jedynaczce niczego nie skąpili, Dumni z jej urody demonstrowali miłość na zagranicznych wycieczkach i Ludmiła poznała prawie wszystkie atrakcyjniejsze miejsca w Europie. Przyszła grypa, Heine Medina, paraliż obu nóg. Rodzice nie wrócili z zagranicy. Ludmiła pozostała w wygodnym mieszkaniu, pod opieką obcej, płatnej gosposi, zupełnie od niej uzależniona. Opiekunka starannie selekcjonowała paczki od rodziców, odkładając dla siebie co lepsze artykuły ze słowami:  - A po co to pani, przecież panienka kulawa!
   Minęły dwa lata. Rodzice na dobre utknęli w Australii. Sutymi paczkami na pewno uciszali wyrzuty sumienia, Ludmiła już nie miała narzeczonego, kolegów przyjaciół. Szpitale, sanatoria. Gospodyni zręcznie wymanewrowała dla siebie przydział na mieszkanie Polańskich, sprowadziła rodzinę ze wsi. Ludmiła z płaczem pytała mnie: „Gdzie ja się mam podziać po sanatorium? W tym mieszkaniu pełnym chciwców zaszczują mnie! Ja już nie mam sił się bronić.” Boże, jak mi było żal tej dziewczyny! Jakże ja, w swojej sytuacji, mogłam się w ogóle czuć nieszczęśliwą? To dopiero jest nieszczęście! Pocieszałam, jak mogłam, obiecałam przyjechać do Łodzi, porozmawiać z nowymi właścicielami mieszkania, napisać do jej rodziców. Byłam tak zgnębiona, że nie miałam ochoty czekać na przebudzenie się panów.
   W domu opowiedziałam wszystko Lence. Obiecała przez męża zorientować się w możliwości zabrania dziewczyny do domu opieki społecznej, gdzie przebywają młodzi, aby Ludmiła znalazła przyjaciół. Podbudowane tymi planami, ruszyłyśmy na tradycyjnego brydża po kolacji. W holu zastałyśmy Jerzego i Jauszę, na zwykłym miejscu. Ludmiły nie było. Panowie po kolacji usiłowali się do niej dostać, ale zastana na miejscu pielęgniarka poinformowała, że pacjentka zasłabła i została odwieziona do szpitala. Nie szedł nam brydż, gnaliśmy myślami gdzie indziej. W końcu rzuciliśmy karty i wymienialiśmy nasze zatroskane spostrzeżenia. O 2130 podeszła do nas pielęgniarka. - Pani Polańska nie żyje. Jutro będziecie państwo wzywani na rozmowy. To było samobójstwo.
   Nikt z nas nie mógł tej nocy zasnąć. Czy mogliśmy zapobiec nieszczęściu? Wezwana gospodyni nie przyjechała. Wkrótce Lilka zabrała Jauszę, Lena wyjechała dwa dni przed zakończeniem turnusu. Przyszedł czas i na mnie.

Maj 1961 

Ludmiła w młodości
   Ludmiła, Lena i Jerzy skoordynowali swój kolejny pobyt w Ciechocinku i przybyli do sanatorium w tym samym czasie.
   Ciechocinek w słonecznym maju można określić jako bukiet kwitnących bzów i pachnących krzewów. Świergot ptasząt uosabia nieziemski raj. Jerzy był uszczęśliwiony moją sprawnością, ja zażenowana nią w konfrontacji z jego biednymi nogami. Jednakże słoneczne samopoczucie, jakie prezentował, wykluczało wszelkie odruchy współczucia. Codziennie po zabiegach czekał w oknie ze sznureczkiem, po którym wędrował na I piętro pęczek czerwonej rzodkiewki i zerwany gdzieś polny kwiat. Nie spotykaliśmy się już na basenie, korzystałam z naszego na miejscu.
   Po obiedzie oczekiwał na mnie pod tradycyjną palmą w holu lub na tarasie, gdzie sobie zrobiliśmy zdjęcie. W słońcu cieszyliśmy się, że jesteśmy razem i możemy wspólnie, jednakowo odczuwać uroki wiosny, pragnąć zatrzymać czas. Ale tylko nasz nastrój to ukazywał, nie padło bowiem ani jedno intymne słowo. 

Ludmiła na tarasie sanatorium, maj 1961 r.
Wieczorem, po kolacji graliśmy w bitwę morską, kanastę, warcaby i wypieraliśmy się święcie, gdy nas ktoś z otoczenia pytał, czy gramy w brydża. Postawiliśmy sobie jakoś bez uzgodnienia za punkt honoru nie dopuszczać nikogo do naszego duetu. Na zmianę czytaliśmy głośno wybrane książki, nie dotykając ich w samotności, choć byliśmy ciekawi dalszego ciągu. Rozwiązywaliśmy krzyżówki, czytaliśmy poezje, słuchaliśmy muzyki, układaliśmy diagramy dla siebie nawzajem, aby w czasie oddalenia od siebie na zabiegach, samemu je rozwiązywać. 
Jerzy Zabiełło
15 maja Jerzy powiedział: 
- Jutro przyjedzie moja żona z Tomkiem. Czy chcesz ich poznać? Czeka cię niespodzianka. 
- Naturalnie, a jak to się odbędzie? 
– Przyjeżdżają o 17-tej. Przyjdź tutaj. 
- Dobrze – odparłam z roztargnieniem – załatwię im pokój u nas. Wracając do domu myślałam o swoim zmieszaniu. Czemu się obawiam, przecież musiało do tego dojść, czyżbym coś chciała przed nią ukryć?
   Do Jerzego nie poszłam tłumacząc sobie, że małżonkowie powinni być sami, przecież po to przyjechała. Przed godz. 18-tą, gdy nie mogłam sobie znaleźć miejsca, ktoś zapukał. Blade, jasnowłose stworzonko wskoczyło mi na szyję z okrzykiem: 
- Ciocia! 
Uśmiechnięta blondynka strofowała go: 
- Uważaj Tomku, przecież ciocia ma chore plecki. 
   Ucałowała mnie serdecznie ze słowami: 
- Cieszę się Lusieńko, że Cię wreszcie poznałam. Tak bardzo jestem Ci wdzięczna, za dobre samopoczucie Jurka. Jest Tobą oczarowany i nabrał energii, zupełnie inaczej się zachowuje.

Maria Zabiełło z Tomkiem, Ciechocinek, 1961 r.
   A ja, patrząc na nią myślałam uporczywie, skąd ja ją znam? Na pewno już ją widziałam, ale gdzie? Równocześnie mówiłam: 
- Tu, obok załatwiłam dla Was pokój i zaraz macie dać znać, na ile dni zamówić Wam posiłki. Komendant powiedział, iż będzie rad przysłużyć się pułkownikowi Zabiełło (w niektórych kręgach postać Jerzego była legendą). 
- Na trzy dni, Lusiu, bardzo Ci jestem wdzięczna. Marychna rozpakowała się w przeznaczonym pokoju, wykąpała i razem poszliśmy na kolację, jak stare znajome.  Sądziłam, że po kolacji pójdzie z Tomkiem do Jerzego, ale ona powiedziała: 
- Dziś sobie porozmawiamy, gdy tylko położę Tomka. Jutro po śniadaniu zabieramy Ciebie i idziemy do Jerzego.
Jerzy i Tomasz, Ciechocinek, 1961 r.
   Po kolacji Tomek zasnął. Rozstawiłam na tarasie leżaki i koce, czekałam na Marysię.
- O czym myślisz? - zapytała, wchodząc na taras. 
- Mam uczucie, że już się spotkałyśmy. 
- Pamiętasz Jurka z Wildakowic? 
- Pamiętam, ale co to ma do rzeczy? 
- A pamiętasz jego siostrę?
Maria Zabiełło, pocz. lat 60-tych.
   Coś mi załopotało w świadomości... przecież to niemożliwe! 
- Ale Ty jesteś żoną, a nie siostrą, nic nie rozumiem. 
- Jurek Ci powiedział, że będzie niespodzianka, prawda? Posłuchaj więc...
   Zamieniłam się w słuch. 
- W latach dwudziestych rodzice moi ze starszym bratem przebywali we Włoszech, ja zostałam u ich przyjaciół. Miałam 20 miesięcy i krańcowa zmiana klimatu nie była dla mnie wskazana. Rodzice zginęli w wypadku, brat pozostał w zaprzyjaźnionej rodzinie attache polskiego w Rzymie. Rosłam z Jurkiem uważając go za brata, jego rodziców za własnych, gdyż mnie adoptowali. Po repatriacji z Wileńszczyzny bez Jurka, który został powołany do ruskiego wojska, przyjechaliśmy do Olsztyna. Jurek ze znajomością 3 języków otrzymał skierowanie na Akademię Dyplomatyczną. Po jej ukończeniu wyjechał do Hiszpanii, Francji, Włoch. Poznał piękną Francuzkę, z którą zawarł związek małżeński. Przyjechał z nią do Polski i przez rok zamieszkiwali w Warszawie, utrzymując z nami stały kontakt. Pewnego dnia zastał w domu list, w którym ona mu pisze, że wyjeżdża z pewnym ambasadorem a sprawę rozwodu załatwi w terminie późniejszym. To był cios! Odsunięto go od dotychczasowej pracy, przekazano do dyspozycji Departamentu Kadr MON, zawieszono w czynnościach służbowych.
   Dochodzenia trwały kilkanaście miesięcy, w czasie których sfinalizowana została sprawa rozwodowa. Wreszcie władze, które wydały zezwolenie na jego małżeństwo z Juliettą, uwolniły go od winy i kary. Wrócił do pracy, ale nie mógł powrócić do równowagi.  Wtedy dowiedzieliśmy się oboje od mamy, że nie jesteśmy rodzeństwem i w krótkim czasie pobraliśmy się. - Marysia przerwała dla nabrania tchu, a ja nie przerywałam milczenia. Nastąpił ciąg dalszy opowieści.
-  Aresztowany na tle politycznym ojciec Jurka zmarł w więzieniu w Olsztynie. Wtedy Jurek zabrał nas do Warszawy, po czym znowu wyjechał do pracy w Paryżu. Tam uległ wypadkowi. Przewieziono go do międzynarodowej lecznicy dla dyplomatów w Zurichu. Pojechałam do niego, konieczna była operacja. Jurek wyrywał się do Warszawy, chciał być operowany przez profesora Grucę. Ja z mamą wierzyłam bardziej w zagranicznych chirurgów. W rezultacie pozostał w Szwajcarii. Podczas operacji okazało się, iż wstawienie platynowej płytki nie jest potrzebne, wystarczyło jedynie usunięcie odprysku kości. Niestety, podczas zabiegu uszkodzono rdzeń pacierzowy, powodując nieodwracalną paraplegię. Resztę sama wiesz... - umilkła a mnie serce tłukło boleśnie i niespokojnie. Długo milczałyśmy. Wreszcie z westchnieniem dodała:
 - Był zbyt załamany po odejściu Julietty, aby sprzeciwić się planom mamy. Myślę, że usiłował mnie pokochać inaczej niż miłością braterską. Czy mu się udało, nie wiem. Znalazł ze mną poczucie bezpieczeństwa, bo wie, że go nigdy nie opuszczę. Ale czy to mu sprawia ulgę, czy cierpienie, nie mogę dociec. Jest zawsze jednakowo serdeczny, oddany, ale bez tej czułości, z którą odnosił się do Julietty. 
- Biedniście oboje, Marysiu.
   Spędziliśmy razem trzy dni. Kiedy Marysia odjeżdżała, uzgodniliśmy, że w czerwcu, przed wczasami na Helu, spędzi z Tomkiem u nas w Gdańsku tydzień.
Mama Ludmiły, córka Ludmiły Mariola, Tomek, Maria Zabiełło, Gdańsk, 1961 r.
 KOMENTARZ AUTORA BLOGA
   Ludmiła C. rozpoczęła pisanie pamiętnika w późnych latach siedemdziesiątych, w formie sfabularyzowanej. Jednak opowieść matki miała miejsce i zadziwiająco pasuje do wspomnień Ludmiły z dzieciństwa. Sądzę nawet, że została przez matkę dopasowana do tych wcześniejszych ustaleń, poczynionych przez Ludmiłę i Jerzego.
   Matka kochała ojca miłością pełną, bezwarunkową, przez całe życie opiekowała się nim a gdy zachodziła taka potrzeba - walczyła w jego obronie jak lwica. Pamiętam sytuację, może nie najważniejszą z punktu widzenia opisywanych zdarzeń, ale bardzo charakterystyczną. W połowie lat sześćdziesiątych sąsiedzi postanowili przeprowadzić na podwórku czyn społeczny w postaci wybudowania drogi do śmietnika. Zebrali się którejś soboty, pobrali łopaty i żwawo rozpoczęli pracę. Dla dodania sobie animuszu puścili z megafonu skoczne melodie, na pełny regulator. Tymczasem w mieszkaniu ojciec dostawał na swoim wózku ataków wściekłości, gdyż nie mógł się skupić na pracy, a z przyczyn oczywistych nie był w stanie brać udziału w czynie. Jak problem rozwiązała matka? Zeszła na dół i nie tracąc czasu na dyskusje z uczestnikami prac, wyrwała kable. Dowiedziałem się o tym, gdy w jakiś czas później dołączyłem do pracującego towarzystwa. Czyn społeczny  dokończono bez podkładu muzycznego.
   Od kiedy pamiętam, matka pracowała, a gdy wracała po południu, cała rodzina zasiadała do obiadu, który najpierw przygotowywała babcia, a od pewnego momentu ojciec. To dzięki niemu polubiłem spaghetti po bolońsku i w ogóle włoską kuchnię. Ojciec nie okazywał uczuć, ale zawsze pozostawał lojalny wobec matki, szczególnie gdy w wieku dojrzewania pozwalałem sobie na mało dorosłe zachowania. Któregoś dnia przybiegłem z podwórka na obiad i postanowiłem się niezwłocznie pochwalić świeżo poznanym powiedzonkiem. Kiedy matka próbowała dołożyć mi więcej surówki, zaprotestowałem w stylu przejętym od kolegów: "Takiego wała, jak Polska cała!" To, co się później działo, przypominało sądny dzień. Ojciec dostał ataku furii, kazał sobie przynieść pałkę, ładnie wystruganą, jaką przywiozłem z wakacji - i roztrzaskał ją w kawałki o poręcz wózka. Następnie na godzinę trafiłem do kąta i tam zrozumiałem, że nie należy tak z nikim rozmawiać. Była to skuteczna metoda nauki kultury wypowiedzi, trzask łamanego drzewa pamiętam do dzisiaj.
    Innym razem, obrażony na ojca (nie pamiętam za co), chcąc wyładować swoją złość, wykorzystałem moment nieuwagi i podczas gdy ten pisał coś przy biurku, stanąłem obok i długopisem zasmarowałem grzbiety stojących na ogromnym regale kilku książek. Więcej nie zdążyłem, gdyż znowu trafiłem do kąta. Tym razem udało mi się wynegocjować skrócenie kary do pół godziny. Czasami dyplomacja daje wyniki...
    Już po pierwszym pobycie ojca w Ciechocinku matka zauważyła, że kontakt z nową znajomą wpływa na niego bardzo pozytywnie, przywraca optymizm, dodaje energii. To wtedy ojciec zaczyna przełamywać ogólne zniechęcenie do życia, myśleć o ukończeniu swoich wymarzonych studiów z geografii. 
   Matce zależało na tym, żeby ojciec podniósł się z załamania, jakiego doznał w wyniku inwalidztwa. Jego zdrowie, jego samopoczucie zawsze stawiała na pierwszym miejscu. Skoro więc Jerzy czuł się tak dobrze w towarzystwie Ludmiły, to należało ten kontakt pielęgnować. Tym bardziej, że przyjaciół i znajomych zaczęło mu w wyniku choroby szybko ubywać.
List rodziców do Ludmiły Czepity, przepisany przez córkę Mariolę.

Ojciec podtrzymywał serdeczny kontakt z Ludmiłą do swojej śmierci. Kiedy ciocia Lusia dowiedziała się, że napisał kronikę rodzinną, postanowiła sama spisać swoje wspomnienia. Podtrzymywał ją w tym zamiarze w 1982 r. w liście, na kilka miesięcy przed śmiercią.