sobota, 5 listopada 2016




(71) Nieznana historia z Ostaszkowa 1940

   Nie jest to część Kroniki Rodzinnej Zabiełłów, jednakże z uwagi na temat jak i powiązania rodzinne, zdecydowałem się ją zamieścić. Została spisana na podstawie opowieści członków rodziny mojej żony. Historię udało się złożyć z różnych fragmentów wspomnień kilku osób w podeszłym wieku, ciężko doświadczonych warunkami życia w "państwie robotników i chłopów" i stąd bardzo niechętnie powracających do czasów słusznie minionych.

Ze wspomnień Antoniny, babki mojej żony.

 "W 1940 roku wieczorem w lesie, niedaleko którego mieszkaliśmy, usłyszeliśmy odgłosy wystrzałów, a nocą, kiedy mgła opadła, dobiegły nas jęki i wołania o pomoc." Zarośla od wsi Juszyno (Юшино) odgradzała niewielka rzeczka Bolszaja Kosza (Большая Коша), dlatego wszelkie hałasy rozchodziły się daleko. "W tych czasach NKWD często prowadziło w tutejszych lasach rozstrzeliwania. Teraz jednak strzelanina trwała wyjątkowo długo, dlatego domyślaliśmy się, że zginęło wielu ludzi. O poranku kobiety ze wsi (w osadzie pozostał jeden  mężczyzna inwalida, reszta przebywała w armii, poległa na wojnie fińskiej lub zaginęła podczas wcześniejszych represji) zadecydowały się pojechać jedynym we wsi wozem "wujka Wasi", żeby sprawdzić, co się stało." Wcześniej też jeździły do tego lasu, ale znajdywały jedynie kilka świeżych, zasypanych dołów.

Juszyno i Bolszaja Kosza, widok współczesny (www.google.maps)
   "Po przyjeździe zobaczyłyśmy, że w lesie leżą ludzie w mundurach z orzełkami, niektórzy ledwo przysypani ziemią, kilku ciężko rannych, wzywających pomocy po polsku. A ponieważ zarówno ja, jak i moja siostra Tania rozmawiałyśmy po polsku, to zrozumiałyśmy, iż NKWD rozstrzelało Polaków." Dwóch odkopały gołymi rękoma, dwaj inni wygrzebali się sami. Cztery kobiety: Antonia, Tatiana i dwie sąsiadki zabrały po jednym rannym i schowały ich w swoich stodołach. Później jeden, który był w lepszym stanie i szybko odzyskał siły - odszedł, ponieważ nie chciał narażać swoich wybawicielek na zemstę morderców z NKWD (za takie przestępstwo sprawców, a często i całe wsie,
"Wujek Wasia", lata 60-te.
rozstrzeliwano jako "wrogów ludu"). Trzej ciężej ranni zostali, zmienili tożsamość na mężów i braci poległych wcześniej członków rodzin miejscowych kobiet, stopniowo powracali do zdrowia, pracowali w gospodarstwach. Czasami prowadziło to do zabawnych sytuacji. Pewnego dnia jedną z tych kobiet poinformowano w kołchozie, że może otrzymać zasiłek z powodu śmierci męża. Na to ona z udawanym zdziwieniem: "Jak to? Przecież mój Wania wrócił z wojny i jest ze mną!" Było to możliwe, gdyż w sowieckim bałaganie nikt nie miał ochoty sprawdzać, jak to naprawdę było z tym Wanią. Życie nauczyło ludzi, że ciekawość to bardzo niezdrowa przypadłość, która może się zakończyć ciężkim kalectwem lub śmiercią.
Aleksander Smirnow, w końcu 1939 r.
   Babka mojej żony przygarnęła ciężko rannego młodego chłopaka. Wyleczyła go, choć wydawał się bliski śmierci. Młody mężczyzna przeżył i... zakochał się w Toni. A ona miała nadal dokumenty męża Aleksandra Smirnowa, który zginął na wojnie z Finami i córkę, Walentynę Aleksandrowną (ur. 1936 r. - moją późniejszą teściową), której wspólnie wmówili, że to "papa" wrócił z wojny. Wkrótce, w 1941 r. urodził się ich wspólny syn Wiaczesław, ale zmarł w wieku 2 lat po ciężkim przeziębieniu. To było jednak później. Na razie Antonia uprzedziła córkę, że do stodoły nie wolno wchodzić, gdyż zamieszkały tam... wilki.
   Wedle rodzinnego przekazu, Polacy rozstrzelani w pobliskim lesie pochodzili z obozu w Ostaszkowie.
......................
Okolice: Ostaszków nad pobliskim jeziorem Seliger, Juszyno (zaznaczone wskaźnikiem), Twer, gdzie prowadzono większość rozstrzeliwań i Miednoje, w którym zabitych w Twerze pochowano (www.google.maps)
-----------------------------------------------------------------------------------------------

"W odległości 11 km od Ostaszkowa na wysepce Stołobnyj i częściowo na półwyspie Swietlica na jeziorze Seliger znajdują się zabudowania prawosławnego monastyru "Niłowa Pustynia" od XVII wieku zamieszkałego przez mnichów. Już w latach 1927-1939 pełnił rolę obozu pracy dla nieletnich przestępców. W pierwszych dniach października 1939 r. przemianowany został w obóz dla polskich "wojennoplennych". Na czele ostaszkowskiego obozu stał mjr NKWD Paweł Fiodorowicz Borisowiec, Polak z pochodzenia. Jego zastępcą był kpt. Sokołow, a komisarzem obozu starszy politruk Iwan Jurasow. Pracami śledczymi oraz pozyskiwaniem tajnych informatorów i współpracowników zajmowali się kpt. Antonow, lejt. Biełolipiecki i lejt. Choliczew.
   W obozie w Ostaszkowie osadzono m.in. funkcjonariuszy Policji Państwowej, Policji (autonomicznego) Województwa Śląskiego, Korpusu Ochrony Pogranicza, Żandarmerii Wojskowej, Straży Więziennej, oficerów wywiadu Oddziału II Sztabu Głównego Wojska Polskiego, oficerów i żołnierzy WP, księży, pracowników sądów oraz osadników wojskowych ze wschodnich województw II RP. (...)

Obóz umownie nazywany obozem w Ostaszkowie - wyspa Stołobienskij pustyń i półwysep Swietlica, stan współczesny, (www.google.maps)
   Ewakuacja obozu rozpoczęła się 4 kwietnia 1940 r. i odtąd każdego dnia odchodziły transporty. Liczebność wywożonych grup wahała się od 60 do 130 ludzi. Czasami w ciągu jednego dnia odchodziły dwa, a nawet trzy transporty. Zależało to prawdopodobnie od możliwości przewozowych.
   Konwoje jeńców były doprowadzane piechotą po lodzie jeziora Seliger do miejscowości Tupik (obecnie Spławucziastok) oraz stacji kolejowej Soroga, dalej wagonami przez stacje Piena oraz Lichosławl trafiały do Kalinina (Tweru). Następnie ze stacji jeńcy przewożeni byli karetkami więziennymi - czornymi woronami - do zarządu obwodowego NKWD przy ulicy Sowieckiej (obecnie Twerski Instytut Medyczny), gdzie umieszczano ich w podziemnych celach budynku.
   Po odejściu pierwszych transportów rozeszła się w obozie wieść, że są one kierowane do Brześcia, a jeńcy, dobrze karmieni, mają względnie dobre warunki i dość dużą swobodę. Mogą się nawet kontaktować z ludnością w miejscach postoju pociągów. Z czasem wieści zaczęły się zmieniać, a radosne nastroje ustąpiły przygnębieniu i depresji. Doświadczeni pracownicy obsługi obozu twierdzili, iż ludzi zwalnianych do domu nie prowadzi się na stację pod karabinami maszynowymi, tylko gdzieś "na siewer".
   W rezultacie rozładowania obozu w Ostaszkowie, z około 6500 jeńców, odnalazły się jedynie trzy transporty: z 28 kwietnia oraz z 13 i 14 maja. Pierwszy z nich odszedł z Ostaszkowa jako 300-osobowy, tylko jeden wagon przybył do obozu Pawliszczew Bór. Liczył on około 30 jeńców. Potem przybyły jeszcze dwa wagony z blisko 100 jeńcami."

(Sławomir Frątczak-Polscy jeńcy w obozie w Ostaszkowie (5) Tajemnica "Niłowej Pustyni")

-----------------------------------------------------------------------------------------------


Kilka słów o Antoninie


   Antonina Stepanowna Lekarskaja (właśc.: Antonia Lekarska, c. Stefana) urodziła się 17 kwietnia 1915 r. w dość zamożnej polskiej rodzinie chłopów gdzieś w północno-zachodniej Rosji. W końcu lat dwudziestych ub. wieku Stalin rozpętał w Rosji Sowieckiej wojnę z "kułakami". Jej ofiarą padli również rodzice Antonii. Wedle przekazów rodzinnych, pewnego dnia podczas śnieżnej zimy pod miejscowy kościół podjechał samochód z NKWD-owcami, którzy zapytali księdza, jak dotrzeć do Lekarskich. Ten wskazał najdłuższy objazd, sam zaś wysłał na skrót przez las chłopca z ostrzeżeniem. W ciągu kilku minut rodzice spakowali obie córki, wrzucili do worka wszystkie posiadane wartościowe przedmioty i wysłali z nimi dzieci do siostry matki, mieszkającej w niewielkiej osadzie Juszyno w obwodzie twerskim. Więcej już się nie zobaczyli.
   Droga musiała być długa i męcząca, gdyż dziewczynki szły kilkanaście dni, w końcu pod jakimś drzewem zakopały w śniegu zbyt już dla nich ciężkie srebrne sztućce i pozostałe "skarby" (których zresztą nigdy potem nie udało się już odnaleźć), by wreszcie dotrzeć do domu ciotki. 
Antonina i Walentyna, pocz. lat 50-tych
   Juszyno to niewielka osada, w tamtych czasach składała się z 20 - 25 chałup, wszyscy znali się doskonale i często byli ze sobą spokrewnieni. Tutaj Antonia wyszła za mąż za Aleksandra Smirnowa z pobliskiej wsi Końszyno i urodziła córkę Walentynę. Wkrótce Armia Czerwona zmobilizowała Aleksandra, który po zajęciu przez bolszewików Polski, wyruszył na front fiński. Pozostało po nim jedynie  podniszczone zdjęcie.
  
  

Ciąg dalszy historii

   Kiedy linia frontu zaczęła się coraz szybciej cofać na zachód, polski mąż Toni (podobno chorąży lub podchorąży) postanowił wyruszyć jako Smirnow na zachód, w kierunku Polski. Chciał opowiedzieć o zbrodni Sowietów. Żegnając się z kolegami przed rozstrzelaniem, obiecali sobie nawzajem, że powiadomią rodziny o swoim losie - jeśli przeżyją. Istniała również obawa przed zdemaskowaniem przez organy bezpieczeństwa. Wiadomo bowiem było, że w miarę wypierania Niemców na okoliczne tereny powrócą sąsiedzi z okolicznych wsi czy funkcjonariusze administracji. Ktoś mógł donieść o podejrzanych kołchoźnikach. Na odchodnym ukochany obiecał, że jak przeżyje, to wróci po nią i zabierze do Polski, gdzie wezmą normalny ślub a Walentyna będzie nosić jego nazwisko, gdyż przez ostatnie kilka lat razem ją wychowywali a ona nazywała go "tatą".
Tonia, lata 60-te

   Mężczyzna, którego prawdziwego imienia i nazwiska nie znamy, ponieważ Antonia do końca życia odmawiała jego podania, nie wrócił ani nigdy nie przesłał żadnej wiadomości. Jednak wedle jej wspomnień, inni dwaj uratowani, którzy pozostali na miejscu, przeżyli wojnę i umarli jako miejscowi w późnym wieku, nie kontaktując się z rodzinami w Polsce z obawy przed wykryciem (a jako kołchoźnicy, mieliby ogromne problemy z podróżowaniem po ZSRS). Jeden z nich miał mieć częściowo amputowaną nogę.
   Antonina w końcu lat czterdziestych wyjechała do pracy w Kalininie (obecnie Twer), gdzie na początku piątej dekady została aresztowana za spekulację (handel mięsem przywiezionym ze wsi) i zesłana na kilka lat do
Tania (z lewej) i Tonia, lata 70-te.
obozu pracy w okolicy Archangielska. Przeżyła, wróciła i przez długie lata pracowała jako robotnica w zakładach poligraficznych, uzyskując nawet tytuł przodownicy pracy. Nigdy - do lat dziewięćdziesiątych ub. wieku -  nie zdradziła nikomu żadnych szczegółów na temat swojego pochodzenia czy opisanych zdarzeń. Pierwsze wspomnienia pochodzą od jej starszej siostry Tani, która w Juszyno dożyła 95 lat. Pod koniec życia opowiadała siostrzenicy, że bolszewicy wskutek tzw. "rozkułaczania" zabrali im rodziców, po których ślad zaginął. Wspominała również nocne krzyki mordowanych Polaków: "Nie mogę spać, gdy znowu słyszę w nocy te krzyki rannych. Nie mogliśmy ich wtedy zostawić bez pomocy."     

Pęknięta zasłona milczenia

    W połowie lat dziewięćdziesiątych ub. wieku Antonina dowiedziała się o możliwym ślubie swojej wnuczki z obywatelem polskim. W tym czasie mieszkała u rodziny Walentyny. Opowiada Walentyna: "Matka pyta mnie: Wala, dlaczego Wiera nie wychodzi za mąż za Polaka?" Zapytałam więc ją: "Mamo, powiedz, czy my naprawdę jesteśmy Polakami?" "Wala, ty po ojcu jesteś Rosjanką.... To rzeczywiście przeznaczenie, że trzecie pokolenie wróci na swoje dawne ziemie do Polski. Kiedyś to powinno było nastąpić..."
   Opowiada moja żona: "Po przyjeździe z Chatynia (miejscowość na Białorusi) powiedziałam babci, że byłam w Katyniu. Babcia strasznie się wystraszyła i powiedziała: To bardzo straszne miejsce. Tam ludzi chowali jeszcze żywych." Odparłam: "Nie, tam faszyści spalili ludzi w chlewie." "Nie, tam rozstrzeliwali i zakopywali żywych ludzi." Na to wtrącił się ojciec: "Nie, Wiera, pomyliłaś, to Chatyń, a Katyń znajduje się w Rosji, pod Smoleńskiem."
   Antonina Lekarska zmarła 24 kwietnia 2007 r. Do końca nie chciała ujawnić szczegółów historii z Juszyna. Tatiana zmarła kilka lat wcześniej.

poniedziałek, 8 sierpnia 2016




(70) Koniec historii


   Jerzy Zabiełło pogodził się z chorobą. Jakiś czas pracował jako zastępca kierownika ośrodka szkolenia wywiadu, gdzie napisał kilka podręczników dla agentów wywiadu i ich przełożonych.



   18 września 1962 r. został przeniesiony w stan spoczynku. Pod decyzją podpisali się: Szef Głównego Zarządu Politycznego WP gen. W. Jaruzelski oraz Minister Obrony Narodowej, marsz. M. Spychalski. 5 stycznia mianowano go na stopień pułkownika. Nieco wcześniej rozpoczął studia zaoczne na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, na Wydziale Geografii. Brał udział w zjazdach na wózku inwalidzkim. 11 czerwca 1964 r. uzyskał tytuł magistra geografii.


Dyplom ukończenia studiów.

      Rozpoczął również pracę tłumacza literatury z języków włoskiego, francuskiego i niemieckiego. Przełożył m. in. znaną swego czasu publikację Charles'a Ailleret'a "Francuska <przygoda> atomowa."



   Współpracował jednocześnie z Akademią Sztabu Generalnego, dla której napisał podręcznik z geografii Francji i wiele innych prac. Otrzymał za to podziękowania.



    W styczniu 1971 r. zmarła Irena Zabiełło. Odeszła cicho, we śnie, w szpitalu na ul. Barskiej.
Ostatnie zdjęcie Ireny Zabiełło, lata sześćdziesiąte.
 Udając się do szpitala, w czasie słynnych wydarzeń grudniowych, powiedziała matce, że już nie wróci.... Wspominam ją jako ciepłą, serdeczną babcię, zawsze gotową do pomocy. Kiedy w ostatnich latach jej życia, wobec pogarszającego się stanu zdrowia, ojciec zadecydował, że przejmie od niej obowiązek przygotowywania obiadów, po raz pierwszy i jedyny za mojego życia popłakała się i odmówiła udziału we wspólnych posiłkach. Rodzice nie wiedzieli, co z tym fantem zrobić i w rezultacie zostałem wysłany do pokoju babci z misją dyplomatyczną, która zakończyła się, jakżeby inaczej, całkowitym sukcesem. Babcia wróciła, ale obiady robił już ojciec.
 
Jerzy, Maria, Tomasz Zabiełłowie, połowa lat siedemdziesiątych.
   Choroba stopniowo doprowadzała do osłabienia organizmu i  kolejnych powikłań. Śmierć nastąpiła 10 września 1982 r. w Warszawie. 26 października 1986 r. zmarła Maria Zabiełło. Oboje zostali pochowani na Cmentarzu Komunalnym (d.Wojskowym).

Pogrzeb Jerzego Zabiełło
   Nawet jednak po śmierci nie dane im było zaznać spokoju. Kilka lat temu okazało się bowiem, że grób umiejscowiono nad mogiłami pomordowanych ofiar reżimu stalinowskiego (tzw. "Łączce"). Twierdzenia niektórych zacietrzewionych publicystów, jakoby rodziny zmarłych świadomie chowały swoich bliskich nad grobami bohaterów walki antykomunistycznej świadczą albo o niekompetencji, albo o niekontrolowanej nienawiści. W rzeczywistości wszystkich formalności po śmierci ojca, a zapewne i w przypadku innych zmarłych, dokonywała powołana ad hoc komisja socjalna jednostki wojskowej, z której odszedł na rentę. A że w tym czasie wojsko miało więcej do powiedzenia, niż zwykle (prawie cała kwatera została zapełniona w czasie stanu wojennego), to miejsce załatwiono bez zbędnej zwłoki. Matka z kolei w 1980 wstąpiła do "Solidarności" i do końca była wierna jej ideałom. W 1982 r. nie ugięła się nawet przed groźbami mieszkającego pod nami sąsiada, wiceprezydenta Warszawy czasu stanu wojennego, któremu przeszkadzało zbyt głośne słuchanie przez nią Radia "Wolna Europa". Pan pułkownik narzekał, że zmuszony jest słuchać wrogiej, antypaństwowej audycji, ale żadne reperkusje z tego tytułu nie nastąpiły.

   Za kilka dni dojdzie do ekshumacji, szczątki rodziców zostaną przeniesione do nowego grobu. Niech spoczywają w spokoju.

Tomasz Zabiełło
8 sierpnia 2016 r.




(68) Pamiętnik Ludmiły - Chińska ambasada


   Osobnego omówienia wymaga skorzystanie przez nas z zaproszenia do Ambasady Chińskiej w Moskwie. Prawie wszyscy po raz pierwszy mieli okazję na gruncie towarzyskim przyjrzeć się Chińczykom. Trzeba mówić z patosem, aby ułatwić tłumaczowi pracę. Na odprawie wybraliśmy upominki i zostaliśmy pouczeni o bon-tonie chińskim. Między innymi etykieta nakazuje spożycie wszystkich podanych potraw. Przed Ambasadą szpaler chińskich dyplomatów po obu stronach schodów. Wysiadamy z autokaru z wrażeniem,  że schody obstawił rząd kolorowych pomników. Każdy z nas zostaje zamknięty w lepkim uścisku rzeźniczych grubych palców. Uśmiechy gospodarzy można wymierzyć linijką, tak są słodko dawkowane jednakowym grymasem, a ukryte na plecach ręce wzbudzają wrażenie, że są w nich trzymane sztylety.  Wchodzimy do ogromnej Sali z elipsowatym stołem. Zostajemy rozsadzeni: Polak, tłumacz, Chińczyk i tak dookoła. Za każdym krzesłem chiński kelner. Lewą ręką zabiera naczynia, prawą – podstawia wrzące potrawy w mosiężnych czarkach o zawartości mętnych pomyj. Zwróciłam się do naszego tłumacza vis a vis mnie: 
- Dostojni gospodarze raczą mi wybaczyć, ze będąc na ścisłej diecie nie mogę delektować się doskonałością smakową ich potraw, czego będę żałowała zawsze.
Gdyby spojrzenia zabijały byłabym zimnym trupem za sprawą mych ukochanych rodaków. Wygrałam „tę partię”, bo nikomu już po mnie nie wypadało tego powtórzyć. Usłyszałam odpowiedź dostojnych gospodarzy:
- Nasze niegodne usta pragną wyrazić szczere ubolewanie z powodu niesprawności organicznej, która odbiera radość życia i pragną wyrazić nadzieję, że są w posiadaniu potraw, którymi mogą uhonorować i ugościć drogiego nam gościa. Proszę wyrazić swoje życzenie.
- Wielkodusznym gospodarzom dzięki za życzliwość składając uniżenie, proszę o owoce, pomidory, ogórki i szampana, a wdzięczność moja zostanie dozgonna.
Tu wydaje mi się, że usłyszałam przekleństwo Pawła, a może mi się tylko przesłyszało? Moi rodacy zjedli po kilka czarek wrzątku o różnych barwach, zawiesistych i tłustych pomyj. Były to słynne rakowe, żółwiowe, z macicy ośmiornicy itp. Zupy, które gospodarze chciwie siorbali, a z kącików ust i po umoczonych wąsach spływały resztki. Po tych specjałach nastąpiła niezliczona ilość sałatek, przystawek w różnych odcieniach, wspaniale podanych. Mnie podano dorodne gruszki i jabłka, ale marzyłam o winogronach, brzoskwiniach, pomarańczach, bananach i zepsuta powodzeniem swojego wybiegu przekazałam swe życzenie sympatycznemu tłumaczowi patrząc prosząco wprost na Chińczyków. Natychmiast wyrósł przede mną stos południowych owoców i już wówczas byłam przekonana o rzetelnie morderczych myślach mych rodaków. Na stole stały bowiem tylko całe baterie trunków z całego świata, a potrawy podawali stojący za każdym krzesłem kelnerzy, których zręczne ruchy  przypominały popisy cyrkowych żonglerów. Na dobitek przez cały czas za ścianą grała orkiestra złożona z różnej tonacji dzwonków, która ostro wżerała się w bębenki uszne powodując łomotanie tętna w skroniach bez sekundy przerwy. Gdy wysadzane tym hałasem oczy szukały ulgi na ścianach, skakały do niż żółto-czerwone smoki na czarnym tle. Kompletny obłęd i oczopląs.
   Koszmarna uczta nie miała końca, nasi mieli tak udręczone miny i zatankowane brzuchy, że nie zostało śladu ze wstępnej grzeczności, panowała śmiertelna cisza, a tylko ja jedna czułam się lekka i kwiecistym gadaniem zaświadczałam, że nie jesteśmy delegacją głuchoniemych i nie zhańbiliśmy naszego kraju. Wreszcie któremuś z naszych nie udało się zdusić odgłosu czknięcia. Na ten dźwięk wypogodziły się miny gospodarzy i dali hasło do wstania od stołu i przejścia do sąsiedniej sali. Nasi ociężale, jak zaczadzeni, zwlekali się z krzeseł, ja zostałam porwana przez najgrubszego przez najgrubszego z gospodarzy pod łokieć i zaprowadzona do sali różnie upstrzonej złoto, czerwono-czarnymi malowidłami przedstawiającymi motyle i kwiaty. Dzwonki dalej świdrowały uszy, a tylko widok kilku stolików z tortami i trunkami bez oprawców – kelnerów rokował nadzieję, że moi bracia tę imprezę jednak przeżyją. Chińczycy zaprosili do tańca. Nasi nie mieli siły. Przyduszona do spoconego brzucha niższego o głowę, lecz za to grubszego o dwa obwody Chińczyka dusiłam się w odorze potu i lepkiego uścisku, a nasz taniec odbywał się na może półmetrowej powierzchni parkietu, mimo iż rozmiary sali były imponujące.  W sumie ta chińska makabra trwała już 7 godzin. Wreszcie nam ogłoszono, że przyjęcie zakończone i zostajemy odwiezieni na operę chińską do Teatru Wielkiego. Kto miał jeszcze siły, odetchnął z ulgą, ale nie wiedział naiwnie, czym to pachnie. Opera trwała od 22-giej do 6-tej rano. „Oglądaliśmy” ją leżąc na kozetkach, jak na ucztach za czasów Nerona. Dałam cudzysłów, bo część naszych drzemała śpiąc i pojękując z przejedzenia, czym zhańbili się już dokumentnie.
   Ja podczas antraktów posilałam się winogronami i byłam jedynym polskim konsumentem i jedynym rozmówcą. Chińczyk mnie zapytał, jak mi podoba się opera. Odpowiedziałam, że nie jestem melomanem i u nas opery składają się z arii, baletu, chóru i każdy akt oprawiony w inne dekoracje, dlatego nasze opery są bardziej przyswajalne dla laika, a tu w zasadzie są same arie przy jednych dekoracjach. Brzmi to bardzo potężnie (te przeklęte dzwonki brzmiały w uszach nam dźwięczały jeszcze przez 3 dni), ale ja się na tym nie znam. Usłyszałam w odpowiedzi, że polska opera nie ma tradycji nawet 100 lat, a chińska ponad tysiąc. Chwała Bogu, wszyscy przeżyli ten chiński akcent w naszej podróży, choć panowie mieli jeszcze jedną frajdę: chińską łaźnię. Śliwiński tak nam to opisał:
   - Dwóch grubych bandytów wzięło mnie na ręce, zdarli ze mnie odzież i zaczęli okładać rózgami. Gdy mi już było wszystko jedno, tak byłem obolały, wrzucili mnie do wody z lodem, aż mi zaczęły skakać szczęki. Zacząłem krzyczeć i wtedy mnie wyciągnęli i wrzucili do wrzątku. Zaczęła mi się w ustach już ślina gotować, ale mnie wyciągnęli i położyli na kozetce w parni, gdzie było ciemno od pary. I kiedy sobie już pomyślałem, po jaką cholerę ja tu przyjechałem, żeby na tym barłogu zdechnąć jak Łazarz, gdy nagle poczułem siły, jakby mi skrzydła urosły u ramion. Porwałem prześcieradło dla owinięcia się nim, buchnąłem w trzy ściany zanim znalazłem drzwi i wyleciałem do ubieralni. Porwałem z rąk kąpielowego spodnie i koszulę i 8 kilometrów do hotelu przebiegłem w godzinę.
   Podobne odczucia mieli pozostali 4 panowie, bo jeden nie skorzystał z tego punktu programu. Artylerzysta rzygał i jęczał, gdy dowiedział się, że jadł nadziewane dżdżownice, ślimaki, faszerowane chrabąszcze, słowiki, żabie udka itp. Wszyscy panowie zgodnie oświadczyli, że od śmierci uratowała ich tylko polska wódka wyborowa, która na szczęście również zdobiła chiński stół.
   Wołodia przyznał się, że na odprawie zapomniał nam powiedzieć, że po kilku kęsach trzeba czknąć, bo to jest znak dla Chińczyków, że gość jest syty, a oni na pewno sobie pomyśleli, że Polacy to straszne głodomory, bo dopiero po kilku godzinach komuś się odbiło.



(66) Pamiętnik Ludmiły - z życia wyższych sfer


Droga Lusiu.
Po raz pierwszy piszę nową datę. Twój list z 18 grudnia
otrzymałem 30-go. Zapewne wieźli go wołami, najpierw do Pewnego Ciekawskiego Pana [cenzura stanu wojennego - aut.], a dopiero potem na pocztę. P. C. P. przybił na kopercie okrągłą i podłużną pieczątkę powiadamiającą adresata o zaspokojeniu swej urzędowej ciekawości. W samym tekście P. C. Pana najbardziej zainteresował ten akapit listu, w którym doniosłaś o swoim poglądzie na życie i ludzi; ta część była zaznaczona klamerkami czarnym flamastrem. W jakim celu? Żeby przepisać? Sfotografować? Zastraszyć?
Myślę, że to szczególne zainteresowanie P. C. P. wynikło stąd, że w adresie umieściłaś tytuł, który nb. już mi nie przysługuje (Płk), i którego od lat nie używam. Badanie prawomyślności korespondentów osób z tym tytułem należy zapewne do głównych obowiązków P. C. P’ów.
Święta upłynęły rzeczywiście w „spokoju” – upić się nie było czym, włóczyć się nie było kiedy, kina i teatry zamknięte, w dodatku telewizor się popsuł. Niemal idealny spokój! Nie mogę powiedzieć, żebym się przeżarł, ale trochę zbyt wiele zjadłem potraw niedozwolonych. Zlekceważyłem dietę, więc teraz poszczę.
Moje gratulacje z okazji rozpoczęcia pisania pamiętnika. Tylko się nie zrażaj i nie przerywaj. Pisz według planu, aby niczego nie uronić. Zawsze uważałem, że nasze pokolenie żyjące na granicy dwóch epok, powinno wszystko skrzętnie spisywać; każdy opis zdarzenia ma wartość dokumentu. Można się przy tym nie krępować, to przecież nie do publikacji. Masz wnuki, jest komu rozbudzać wyobraźnię i uzupełniać lekcje historii. Dobrze byłoby wskrzesić tradycję kontynuowania rodzinnej sagi przez przedstawicieli każdego pokolenia. Wyobrażam sobie, co to byłaby za lektura po 100 latach! Podobno mój dziadek, Wincenty – Adam pisał pamiętnik, ale zaginął podczas wojny. Żałuję, że żadne z mych rodziców ani nikt z krewnych nie miał zacięcia do pióra. Nawet najskromniejszy żywot przynosi tyle interesujących informacji. 
Podobno jutro mają być włączone telefony. Co za radość i ulga. To wzajemne odcięcie od siebie, powrót do XIX wieku, było szokujące. Przywracając swobody w homeopatycznych dawkach, władza wie, co robi. Musiała zapewne czytać przypowiastkę o rabinie i kozie.

Ściskam Cię, pozdrowienia dla Ewy i jej nowej rodziny, wszystkiego najlepszego w Nowym Roku!     Jerzy 


Ciocia Lusia radę wzięła sobie do serca.
Sanatorium w Ciechocinku, koniec lat pięćdziesiątych.

   W końcu lat sześćdziesiątych miałem przyjemność ponownie spotkać córki Ludmiły: Ewę i Mariolę, tym razem już jako dorastające panny. Postanowiły one zwiedzić stolicę. Któregoś pięknego dnia wpadły bez zapowiedzi z odwiedzinami do wujka Jerzego i cioci Marysi. Rodzice byli w lekkim szoku, ale przyjęli je gościnnie, a matka pokazała Warszawę. Niewiele pamiętam z tych wydarzeń, byłem w końcu o kilka lat od nich młodszy a w tym wieku to kosmiczna różnica.
   Na wieść, że Ludmile urodziła się wnuczka Ania, ojciec napisał do tej ostatniej list z prośbą, aby jej wręczyć, gdy osiągnie 18-ty rok życia. Tak też się stało.


Warszawa, 14 maja 1977 r.



Kochana Aniu,



Witamy Cię na tym „możliwie najlepszym ze światów”. Cieszymy się, że ta intronizacja odbyła się bez komplikacji, że Mamusia dobrze się czuje, że Babcia nie zemdlała z wrażenia a Tatuś po męsku przejął swoją nową funkcję. Wprawdzie nie jesteś w wieku epistolograficznym i nie możesz własnoręcznie odczytać tego posłania, ale mamy nadzieję, że Twoi najbliżsi przekażą Ci nasze życzenia, żebyś rosła zdrowo i na pociechę wszystkim, którzy Cię kochają.

   Gdy wybije północ roku 2000-nego, będziesz zapewne, jako femina studiosa, bawić się wesoło na balu akademickim, uśmiechniesz się pobłażliwie, gdy orkiestra zagra jakąś staroświecką czaczę lub bugi-ługi. Twoja cała świadoma działalność będzie związana z wiekiem XXI-szym, którego my sobie nawet wyobrazić nie możemy. Będziesz doznawać nieznanych nam wrażeń, posiądziesz wiedzę o nieznanych nam sprawach. A gdy wkroczysz w zaczynającą się po pięćdziesiątce dojrzałą młodość, czasem oglądniesz się wstecz i zdziwisz się, że to tak szybko przeleciało.

   Życzymy Ci więc, żeby czas był dla Ciebie łaskawy, byś długo korzystała ze wszystkich radości życia, jakie zaoferuje ludziom nadchodząca epoka.

   Całkiem w sekrecie (niech to pozostanie między nami) radzimy Ci, żebyś się nie pozwoliła uważać za najpiękniejsze i najmądrzejsze dziecko świata, ale któż to wyperswaduje rodzicom i babciom!

   Całujemy Cię wielokrotnie po kolei i wszyscy razem



Maria, Jerzy, Tomasz

Zabiełłowie


   List wywołał nieprzewidziany skutek. Po śmierci ojca kontakt z Czepitami urwał się. W kilka lat później zmarły zresztą zarówno Ludmiła jak i moja matka. Jednak Ania, zainspirowana listem i opowieściami rodzinnymi, postanowiła odszukać rodzinę Jerzego. Na początku nowego tysiąclecia przyjechała do stolicy i pewnego pięknego dnia zapukała do naszych drzwi. Niezwłocznie skontaktowałem się z córkami Ludmiły. Nasza przyjaźń trwa do dzisiaj.

niedziela, 7 sierpnia 2016




(65) Pamiętnik pięknej brunetki




   Ludmiła C. była żoną wysoko postawionego oficera LWP. pułkownika dypl. Pawła Czepity. W końcu lat pięćdziesiątych zachorowała na kręgosłup i w kwietniu 1960 r. otrzymała skierowanie do Ciechocinka. Tam też spotkała Jerzego Zabiełło...

Ludmiła C.
Maj 1960 
   W Ciechocinku powitał mnie nowy budynek sanatorium wojskowego „Warszawianka”. W głębi, po prawej stronie, jeden ze starych budynków. W nowym część mieszkalną oddzielał od części zabiegowej ogromny hol. Zostałam ulokowana na oddziale szpitalnym, w ślicznym dwułóżkowym pokoju na parterze, z tarasem, jak cały parter. W pokoju znajdowały się radio, telewizor. Warunki wspaniałe, ale dopiero po tygodniu mogłam przejść po równym podłożu. Na zabiegi wożono mnie wózkiem. Jestem zwierzęciem towarzyskim i na zajęciach upatrzyłam sobie Lenę.
Lena J.

Żona lekarza z Częstochowy, bardzo elegancka, miła, inteligentna, dodatnio wybijająca się wśród nieciekawej rzeszy przeważnie ładnych, ale niezbyt mądrych pań oficerowych. Poprosiłam ordynatora i Lena chętnie przeniosła się do mego pokoju.

Jakże nam było dobrze razem! Jej zaraźliwy humor uzupełniał moje żywiołowe wybuchy śmiechu i zbyt spontaniczne reakcje na zachodzące zjawiska. Był to dla mnie niezapomniany okres.  

Ludmiła Czepita (z lewej) i Lena Jakubiczka, Ciechocinek, 1960 r.
Jerzy Zabiełło
Do kliniki profesora Grucy wożono mnie na basen solankowy. Dźwigiem opuszczano do wody. Mnie po jednej stronie, zaś po drugiej bardzo wysokiego i przystojnego pana. Przychodził na rehabilitację i przez pół godziny ćwiczył z nami w wodzie. W solance oboje dobrze chodziliśmy i pływaliśmy. Gorzej było bez solanki – ja tylko o kulach, on na wózku. Dobry magister Piotr tylko machał ręką, gdy zamiast 40 minut, pozostawaliśmy w basenie coraz dłużej.

 - Byleby wam serce nie wysiadło! Sami musicie sobie te kąpiele dozować, bo to ciepła solanka i może skatować serce! – przestrzegał każdorazowo.

Nie wiem, czy „dozowaliśmy”, ale to były cudowne chwile. Nurkowaliśmy, wyławialiśmy z dna monety, przy zderzeniu popijaliśmy ohydną ciecz, lecz czuliśmy się zdrowi, młodzi i radośni.

Któregoś dnia Jerzy coś opowiadał,  ja wpadłam w ton żartobliwy, gdy mi przerwał jego okrzyk: „Luchna!” Jakiś genialny przebłysk świadomości zmusił mnie do okrzyku: „Jerzy!”

Naturalnie, to był Jerzy, „aksamitny paniczyk” z pałacyku w zadrzewionej części majątku przylegającego do posiadłości wuja Lewkowicza na Wileńszczyźnie. Ten sam, którego przez żywopłot podglądaliśmy, gdy poważnie kroczył po alejkach w parku, w aksamitnym ubraniu i z białymi żabotami z koronek, a za nim śliczna dzieweczka. Wujostwo zabronili kontaktować się nimi, bo podobno należeli do magnackiej rodziny, która z powodu jakiegoś nieszczęścia odizolowała się od świata. Nie można im mącić spokoju! Pewnie właśnie ten zakaz pobudzał naszą wyobraźnię i coraz częściej wrzucaliśmy poza żywopłot liściki do tajemniczej pary z jakiegoś odległego świata i innej jakby epoki. Kilkakrotnie udało się z nimi porozmawiać, ale zawsze spłoszyła nas ich bona i uciekaliśmy jak niepyszni. 
Ludmiła (czwarta od prawej), jej matka (trzecia od prawej), lata trzydzieste na Wileńszczyźnie.


   Jakże dziwił się magister, gdy po naszych okrzykach: Luchna! Jerzy! uściskaliśmy się serdecznie na środku basenu. Od tego dnia zaczęłam coraz śmielej chodzić i zrelacjonowawszy Lence historię  naszego spotkania, zabrałam ją do sanatorium Jerzego, który oczekiwał nas w holu pod dużą palmą. I nastąpiły codzienne spotkania po obiedzie i kolacji, aż do godziny 2200.
    Na swój temat Jerzy powiedział tylko, że jest po wypadku w Paryżu a nieudana operacja pozbawiła go władzy w nogach. Mieszka z mamą, żoną i synkiem w Warszawie, jest jeszcze podpułkownikiem służby czynnej, ale lada dzień – z uwagi na stan zdrowia – przejdzie w stan spoczynku. Podczas tej relacji miał tak "urzędowe" oczy, że o nic więcej nie pytałam.

Jausza

   U Jerzego w sanatorium skojarzyła się dziwna czwórka brydżowa: Jerzy, Lena, ja i Jausza, a jako etatowy kibic – Ludmiła Polańska. 
   Jausza, węgierski lotnik o pięknej twarzy artysty, marzących oczach, smagłej cerze i dołeczku na lewym policzku. Zabawnie kaleczący język polski, co chwila wybuchający zaraźliwym śmiechem. Bardzo zaprzyjaźniony z Jerzym i Ludmiłą po spędzeniu z nimi prawie trzech sanatoryjnych miesięcy. Przez hol rzadko przejeżdżał jeden wózek, bo gdy pojawił się Jerzy, już sunął wózek Jauszy, a za nim Ludmiły.
   Jausza miał uroczą żonę, blondyneczkę Lili, która będąc poznanianką, tam ukończyła studia medyczne i na praktyce w Budapeszcie poznała przystojnego lotnika. Ona zdrowa, śliczna, silna – on kadłubek, bez obu nóg, lewej ręki i trzech palców prawej.  W czasie jej cotygodniowych przyjazdów, gdy słyszeliśmy: - Jausza kochany, zrób nam kawy! lub: - Jausza, co z ciebie za gospodarz, podaj nam papierosy! – patrzyliśmy na siebie obie z Lenką ze zgrozą. Ale Jausza promieniał, zręcznie żonglując wózkiem między stolikiem a kuchenką elektryczną, biednymi, okaleczonymi palcami prawej ręki chwytał szczypce, zalewał kawę w szklankach wrzątkiem z czajniczka, a gdy gotowa kawa stała już bezpiecznie na tacy w towarzystwie cukierniczki i talerzyka ze słodyczami. oświadczał wesoło: - Moja lokal ma dziś wychajne, proszę bardzo sobie kofe wybracz! Lila całowała go czule i wzdychała: - Co ja bym bez ciebie zrobiła Jauszeńku, żadna kawa nie dorówna twojej, mój ty zuchu złoty!
   W czasie brydża Jausza zręcznie wytrącał kikutem lewej ręki odpowiednią kartę z wachlarza trzymanego w jedynych palcach prawej. Żartom, dowcipom, nie było końca.
Podobnie wesoło spędzaliśmy czas w pokoju Jerzego, gdy w holu było zbyt gwarno. Jerzy obsługiwał nas równie zręcznie i troskliwie. Jedynie Ludmiła w swoim pokoju pozwoliła mnie i Lence wyręczać się w przygotowywaniu poczęstunku. 
Ludmiła P.
   Pewnego dnia po obiedzie panowie jeszcze spali, Lenka gdzieś się zawieruszyła, a ja w holu spotkałam Ludmiłę. Była na ostatnim roku szkoły aktorskiej, śliczna, utalentowana, zaręczona z kolegą. Rodzice swojej jedynaczce niczego nie skąpili, Dumni z jej urody demonstrowali miłość na zagranicznych wycieczkach i Ludmiła poznała prawie wszystkie atrakcyjniejsze miejsca w Europie. Przyszła grypa, Heine Medina, paraliż obu nóg. Rodzice nie wrócili z zagranicy. Ludmiła pozostała w wygodnym mieszkaniu, pod opieką obcej, płatnej gosposi, zupełnie od niej uzależniona. Opiekunka starannie selekcjonowała paczki od rodziców, odkładając dla siebie co lepsze artykuły ze słowami:  - A po co to pani, przecież panienka kulawa!
   Minęły dwa lata. Rodzice na dobre utknęli w Australii. Sutymi paczkami na pewno uciszali wyrzuty sumienia, Ludmiła już nie miała narzeczonego, kolegów przyjaciół. Szpitale, sanatoria. Gospodyni zręcznie wymanewrowała dla siebie przydział na mieszkanie Polańskich, sprowadziła rodzinę ze wsi. Ludmiła z płaczem pytała mnie: „Gdzie ja się mam podziać po sanatorium? W tym mieszkaniu pełnym chciwców zaszczują mnie! Ja już nie mam sił się bronić.” Boże, jak mi było żal tej dziewczyny! Jakże ja, w swojej sytuacji, mogłam się w ogóle czuć nieszczęśliwą? To dopiero jest nieszczęście! Pocieszałam, jak mogłam, obiecałam przyjechać do Łodzi, porozmawiać z nowymi właścicielami mieszkania, napisać do jej rodziców. Byłam tak zgnębiona, że nie miałam ochoty czekać na przebudzenie się panów.
   W domu opowiedziałam wszystko Lence. Obiecała przez męża zorientować się w możliwości zabrania dziewczyny do domu opieki społecznej, gdzie przebywają młodzi, aby Ludmiła znalazła przyjaciół. Podbudowane tymi planami, ruszyłyśmy na tradycyjnego brydża po kolacji. W holu zastałyśmy Jerzego i Jauszę, na zwykłym miejscu. Ludmiły nie było. Panowie po kolacji usiłowali się do niej dostać, ale zastana na miejscu pielęgniarka poinformowała, że pacjentka zasłabła i została odwieziona do szpitala. Nie szedł nam brydż, gnaliśmy myślami gdzie indziej. W końcu rzuciliśmy karty i wymienialiśmy nasze zatroskane spostrzeżenia. O 2130 podeszła do nas pielęgniarka. - Pani Polańska nie żyje. Jutro będziecie państwo wzywani na rozmowy. To było samobójstwo.
   Nikt z nas nie mógł tej nocy zasnąć. Czy mogliśmy zapobiec nieszczęściu? Wezwana gospodyni nie przyjechała. Wkrótce Lilka zabrała Jauszę, Lena wyjechała dwa dni przed zakończeniem turnusu. Przyszedł czas i na mnie.

Maj 1961 

Ludmiła w młodości
   Ludmiła, Lena i Jerzy skoordynowali swój kolejny pobyt w Ciechocinku i przybyli do sanatorium w tym samym czasie.
   Ciechocinek w słonecznym maju można określić jako bukiet kwitnących bzów i pachnących krzewów. Świergot ptasząt uosabia nieziemski raj. Jerzy był uszczęśliwiony moją sprawnością, ja zażenowana nią w konfrontacji z jego biednymi nogami. Jednakże słoneczne samopoczucie, jakie prezentował, wykluczało wszelkie odruchy współczucia. Codziennie po zabiegach czekał w oknie ze sznureczkiem, po którym wędrował na I piętro pęczek czerwonej rzodkiewki i zerwany gdzieś polny kwiat. Nie spotykaliśmy się już na basenie, korzystałam z naszego na miejscu.
   Po obiedzie oczekiwał na mnie pod tradycyjną palmą w holu lub na tarasie, gdzie sobie zrobiliśmy zdjęcie. W słońcu cieszyliśmy się, że jesteśmy razem i możemy wspólnie, jednakowo odczuwać uroki wiosny, pragnąć zatrzymać czas. Ale tylko nasz nastrój to ukazywał, nie padło bowiem ani jedno intymne słowo. 

Ludmiła na tarasie sanatorium, maj 1961 r.
Wieczorem, po kolacji graliśmy w bitwę morską, kanastę, warcaby i wypieraliśmy się święcie, gdy nas ktoś z otoczenia pytał, czy gramy w brydża. Postawiliśmy sobie jakoś bez uzgodnienia za punkt honoru nie dopuszczać nikogo do naszego duetu. Na zmianę czytaliśmy głośno wybrane książki, nie dotykając ich w samotności, choć byliśmy ciekawi dalszego ciągu. Rozwiązywaliśmy krzyżówki, czytaliśmy poezje, słuchaliśmy muzyki, układaliśmy diagramy dla siebie nawzajem, aby w czasie oddalenia od siebie na zabiegach, samemu je rozwiązywać. 
Jerzy Zabiełło
15 maja Jerzy powiedział: 
- Jutro przyjedzie moja żona z Tomkiem. Czy chcesz ich poznać? Czeka cię niespodzianka. 
- Naturalnie, a jak to się odbędzie? 
– Przyjeżdżają o 17-tej. Przyjdź tutaj. 
- Dobrze – odparłam z roztargnieniem – załatwię im pokój u nas. Wracając do domu myślałam o swoim zmieszaniu. Czemu się obawiam, przecież musiało do tego dojść, czyżbym coś chciała przed nią ukryć?
   Do Jerzego nie poszłam tłumacząc sobie, że małżonkowie powinni być sami, przecież po to przyjechała. Przed godz. 18-tą, gdy nie mogłam sobie znaleźć miejsca, ktoś zapukał. Blade, jasnowłose stworzonko wskoczyło mi na szyję z okrzykiem: 
- Ciocia! 
Uśmiechnięta blondynka strofowała go: 
- Uważaj Tomku, przecież ciocia ma chore plecki. 
   Ucałowała mnie serdecznie ze słowami: 
- Cieszę się Lusieńko, że Cię wreszcie poznałam. Tak bardzo jestem Ci wdzięczna, za dobre samopoczucie Jurka. Jest Tobą oczarowany i nabrał energii, zupełnie inaczej się zachowuje.

Maria Zabiełło z Tomkiem, Ciechocinek, 1961 r.
   A ja, patrząc na nią myślałam uporczywie, skąd ja ją znam? Na pewno już ją widziałam, ale gdzie? Równocześnie mówiłam: 
- Tu, obok załatwiłam dla Was pokój i zaraz macie dać znać, na ile dni zamówić Wam posiłki. Komendant powiedział, iż będzie rad przysłużyć się pułkownikowi Zabiełło (w niektórych kręgach postać Jerzego była legendą). 
- Na trzy dni, Lusiu, bardzo Ci jestem wdzięczna. Marychna rozpakowała się w przeznaczonym pokoju, wykąpała i razem poszliśmy na kolację, jak stare znajome.  Sądziłam, że po kolacji pójdzie z Tomkiem do Jerzego, ale ona powiedziała: 
- Dziś sobie porozmawiamy, gdy tylko położę Tomka. Jutro po śniadaniu zabieramy Ciebie i idziemy do Jerzego.
Jerzy i Tomasz, Ciechocinek, 1961 r.
   Po kolacji Tomek zasnął. Rozstawiłam na tarasie leżaki i koce, czekałam na Marysię.
- O czym myślisz? - zapytała, wchodząc na taras. 
- Mam uczucie, że już się spotkałyśmy. 
- Pamiętasz Jurka z Wildakowic? 
- Pamiętam, ale co to ma do rzeczy? 
- A pamiętasz jego siostrę?
Maria Zabiełło, pocz. lat 60-tych.
   Coś mi załopotało w świadomości... przecież to niemożliwe! 
- Ale Ty jesteś żoną, a nie siostrą, nic nie rozumiem. 
- Jurek Ci powiedział, że będzie niespodzianka, prawda? Posłuchaj więc...
   Zamieniłam się w słuch. 
- W latach dwudziestych rodzice moi ze starszym bratem przebywali we Włoszech, ja zostałam u ich przyjaciół. Miałam 20 miesięcy i krańcowa zmiana klimatu nie była dla mnie wskazana. Rodzice zginęli w wypadku, brat pozostał w zaprzyjaźnionej rodzinie attache polskiego w Rzymie. Rosłam z Jurkiem uważając go za brata, jego rodziców za własnych, gdyż mnie adoptowali. Po repatriacji z Wileńszczyzny bez Jurka, który został powołany do ruskiego wojska, przyjechaliśmy do Olsztyna. Jurek ze znajomością 3 języków otrzymał skierowanie na Akademię Dyplomatyczną. Po jej ukończeniu wyjechał do Hiszpanii, Francji, Włoch. Poznał piękną Francuzkę, z którą zawarł związek małżeński. Przyjechał z nią do Polski i przez rok zamieszkiwali w Warszawie, utrzymując z nami stały kontakt. Pewnego dnia zastał w domu list, w którym ona mu pisze, że wyjeżdża z pewnym ambasadorem a sprawę rozwodu załatwi w terminie późniejszym. To był cios! Odsunięto go od dotychczasowej pracy, przekazano do dyspozycji Departamentu Kadr MON, zawieszono w czynnościach służbowych.
   Dochodzenia trwały kilkanaście miesięcy, w czasie których sfinalizowana została sprawa rozwodowa. Wreszcie władze, które wydały zezwolenie na jego małżeństwo z Juliettą, uwolniły go od winy i kary. Wrócił do pracy, ale nie mógł powrócić do równowagi.  Wtedy dowiedzieliśmy się oboje od mamy, że nie jesteśmy rodzeństwem i w krótkim czasie pobraliśmy się. - Marysia przerwała dla nabrania tchu, a ja nie przerywałam milczenia. Nastąpił ciąg dalszy opowieści.
-  Aresztowany na tle politycznym ojciec Jurka zmarł w więzieniu w Olsztynie. Wtedy Jurek zabrał nas do Warszawy, po czym znowu wyjechał do pracy w Paryżu. Tam uległ wypadkowi. Przewieziono go do międzynarodowej lecznicy dla dyplomatów w Zurichu. Pojechałam do niego, konieczna była operacja. Jurek wyrywał się do Warszawy, chciał być operowany przez profesora Grucę. Ja z mamą wierzyłam bardziej w zagranicznych chirurgów. W rezultacie pozostał w Szwajcarii. Podczas operacji okazało się, iż wstawienie platynowej płytki nie jest potrzebne, wystarczyło jedynie usunięcie odprysku kości. Niestety, podczas zabiegu uszkodzono rdzeń pacierzowy, powodując nieodwracalną paraplegię. Resztę sama wiesz... - umilkła a mnie serce tłukło boleśnie i niespokojnie. Długo milczałyśmy. Wreszcie z westchnieniem dodała:
 - Był zbyt załamany po odejściu Julietty, aby sprzeciwić się planom mamy. Myślę, że usiłował mnie pokochać inaczej niż miłością braterską. Czy mu się udało, nie wiem. Znalazł ze mną poczucie bezpieczeństwa, bo wie, że go nigdy nie opuszczę. Ale czy to mu sprawia ulgę, czy cierpienie, nie mogę dociec. Jest zawsze jednakowo serdeczny, oddany, ale bez tej czułości, z którą odnosił się do Julietty. 
- Biedniście oboje, Marysiu.
   Spędziliśmy razem trzy dni. Kiedy Marysia odjeżdżała, uzgodniliśmy, że w czerwcu, przed wczasami na Helu, spędzi z Tomkiem u nas w Gdańsku tydzień.
Mama Ludmiły, córka Ludmiły Mariola, Tomek, Maria Zabiełło, Gdańsk, 1961 r.
 KOMENTARZ AUTORA BLOGA
   Ludmiła C. rozpoczęła pisanie pamiętnika w późnych latach siedemdziesiątych, w formie sfabularyzowanej. Jednak opowieść matki miała miejsce i zadziwiająco pasuje do wspomnień Ludmiły z dzieciństwa. Sądzę nawet, że została przez matkę dopasowana do tych wcześniejszych ustaleń, poczynionych przez Ludmiłę i Jerzego.
   Matka kochała ojca miłością pełną, bezwarunkową, przez całe życie opiekowała się nim a gdy zachodziła taka potrzeba - walczyła w jego obronie jak lwica. Pamiętam sytuację, może nie najważniejszą z punktu widzenia opisywanych zdarzeń, ale bardzo charakterystyczną. W połowie lat sześćdziesiątych sąsiedzi postanowili przeprowadzić na podwórku czyn społeczny w postaci wybudowania drogi do śmietnika. Zebrali się którejś soboty, pobrali łopaty i żwawo rozpoczęli pracę. Dla dodania sobie animuszu puścili z megafonu skoczne melodie, na pełny regulator. Tymczasem w mieszkaniu ojciec dostawał na swoim wózku ataków wściekłości, gdyż nie mógł się skupić na pracy, a z przyczyn oczywistych nie był w stanie brać udziału w czynie. Jak problem rozwiązała matka? Zeszła na dół i nie tracąc czasu na dyskusje z uczestnikami prac, wyrwała kable. Dowiedziałem się o tym, gdy w jakiś czas później dołączyłem do pracującego towarzystwa. Czyn społeczny  dokończono bez podkładu muzycznego.
   Od kiedy pamiętam, matka pracowała, a gdy wracała po południu, cała rodzina zasiadała do obiadu, który najpierw przygotowywała babcia, a od pewnego momentu ojciec. To dzięki niemu polubiłem spaghetti po bolońsku i w ogóle włoską kuchnię. Ojciec nie okazywał uczuć, ale zawsze pozostawał lojalny wobec matki, szczególnie gdy w wieku dojrzewania pozwalałem sobie na mało dorosłe zachowania. Któregoś dnia przybiegłem z podwórka na obiad i postanowiłem się niezwłocznie pochwalić świeżo poznanym powiedzonkiem. Kiedy matka próbowała dołożyć mi więcej surówki, zaprotestowałem w stylu przejętym od kolegów: "Takiego wała, jak Polska cała!" To, co się później działo, przypominało sądny dzień. Ojciec dostał ataku furii, kazał sobie przynieść pałkę, ładnie wystruganą, jaką przywiozłem z wakacji - i roztrzaskał ją w kawałki o poręcz wózka. Następnie na godzinę trafiłem do kąta i tam zrozumiałem, że nie należy tak z nikim rozmawiać. Była to skuteczna metoda nauki kultury wypowiedzi, trzask łamanego drzewa pamiętam do dzisiaj.
    Innym razem, obrażony na ojca (nie pamiętam za co), chcąc wyładować swoją złość, wykorzystałem moment nieuwagi i podczas gdy ten pisał coś przy biurku, stanąłem obok i długopisem zasmarowałem grzbiety stojących na ogromnym regale kilku książek. Więcej nie zdążyłem, gdyż znowu trafiłem do kąta. Tym razem udało mi się wynegocjować skrócenie kary do pół godziny. Czasami dyplomacja daje wyniki...
    Już po pierwszym pobycie ojca w Ciechocinku matka zauważyła, że kontakt z nową znajomą wpływa na niego bardzo pozytywnie, przywraca optymizm, dodaje energii. To wtedy ojciec zaczyna przełamywać ogólne zniechęcenie do życia, myśleć o ukończeniu swoich wymarzonych studiów z geografii. 
   Matce zależało na tym, żeby ojciec podniósł się z załamania, jakiego doznał w wyniku inwalidztwa. Jego zdrowie, jego samopoczucie zawsze stawiała na pierwszym miejscu. Skoro więc Jerzy czuł się tak dobrze w towarzystwie Ludmiły, to należało ten kontakt pielęgnować. Tym bardziej, że przyjaciół i znajomych zaczęło mu w wyniku choroby szybko ubywać.
List rodziców do Ludmiły Czepity, przepisany przez córkę Mariolę.

Ojciec podtrzymywał serdeczny kontakt z Ludmiłą do swojej śmierci. Kiedy ciocia Lusia dowiedziała się, że napisał kronikę rodzinną, postanowiła sama spisać swoje wspomnienia. Podtrzymywał ją w tym zamiarze w 1982 r. w liście, na kilka miesięcy przed śmiercią.