wtorek, 12 maja 2015



(20) Początki nauki

   Jesienią tego roku (1932) rozpocząłem naukę w szkole powszechnej Nr 3 im. St. Jachowicza, znajdującej się na końcu ulicy Krzywej (obecnie Dzierżyńskiego). Jeszcze w czerwcu zdałem egzamin do piątej klasy. Nie sprawił mi trudności. Jak kilkakrotnie wspomniałem, pierwsze cztery lata uczyłem się w domu, co w rodzinach niezamożnych było raczej rzadkością. Miałem wprawdzie wykwalifikowaną nauczycielkę w osobie matki, jednakże decyzja niewysyłania mnie do szkoły nie należała do szczęśliwych. Już sam fakt, że byłem jedynakiem, powodował odosobnienie i brak umiejętności życia w dużym, zorganizowanym zbiorowisku dzieci. Te trudności wystąpiły z całą ostrością w ciągu dwóch lat pobytu w szkole powszechnej. Trafiłem bowiem do zbiorowiska wyjątkowo "trudnych" dzieci, tj. uliczników i cwaniaków, gdzie tzw. dobre wychowanie stanowiło przedmiot kpin a uznanie budziły jedynie siła i bezczelność - cechy, których zupełnie nie posiadałem. Nauczyciele mieli prawdziwy krzyż pański z tą bandą warchołów, wśród których codziennie lała się krew a i noże nieraz były w robocie. Pamiętam, jak w dniu rozdania świadectw jeden z koleżków, niezadowolony z otrzymanych stopni, na oczach nauczyciela podarł cenzurkę i rzucił mu strzępy pod nogi. Pedagodzy mimo woli dostosowywali się do sposobu bycia wychowanków i używali wyrażeń bardziej przemawiających im do wyobraźni: "zamknij paszczę", "zamknij jadaczkę, bo dostaniesz po mordzie" itp.
   Co najmniej połowa uczniów miała narodowość rosyjską lub białoruską. Można ich było odróżnić właściwie tylko po brzmieniu nazwiska, np. Timofiejew, Wieliczko, Więcko, Dmitriejew, Sieńko itp., gdyż wszyscy mówili, również między sobą, doskonale po polsku. Nasza sztubacka polszczyzna zawierała jednak sporo rusycyzmów ("słychać dym"). Z kolei moje nazwisko przekręcano niemiłosiernie na "Zakidajło", co stanowiło zapewne reminiscencję rosyjsko-polskiego wykidajły.
   Otrzymywałem nieraz od kolegów potężne cięgi, jednak przystosowałem się i znajdowałem nawet przyjemność w nowym życiu. Nosiłem czapkę szkolną, granatową rogatywkę z zielono-czerwonym otokiem; polubiłem grę w palanta na lekcjach wychowania fizycznego i nabrałem umiejętności w posługiwaniu się narzędziami stolarskimi na lekcjach robót ręcznych. 
   Do szkoły uczęszczało wiele dzieci z rodzin ubogich. Opieka społeczna dokarmiała je na dużej przerwie kubkiem mleka i bułką. Fundusze na ten cel czerpano z dobrowolnych datków. Ja również wpłacałem w imieniu rodziców złotówkę miesięcznie.
   Lubiłem szczególnie uroczystości szkolne. Chór, w którym uczestniczyłem, śpiewał hymn państwowy, wnoszono sztandar szkoły, po przemówieniu kierownika następowały deklamacje i znów pieśni w wykonaniu chóru. Ze sztandarem szkolnym na czele, w dniach rozpoczynania roku szkolnego, odbywały się też przemarsze do kościoła.
   W szkole byłem członkiem PCK i wykazywałem nawet pewną aktywność. Wchodziłem m. in. w skład komisji sprawdzającej czystość młodszych kolegów. Czynność ta nie należała do najprzyjemniejszych, ale dawała niejakie poczucie własnej ważności. Z opaską Czerwonego Krzyża na ramieniu wchodziłem podczas lekcji do klasy pierwszej lub drugiej i po zameldowaniu się u nauczyciela, zaczynałem obchód wszystkich ławek, sprawdzając czystość rąk, uszu i szyi a także obecność wszy we włosach. Maluchy poddawały się tym oględzinom z pewnym oporem i zawstydzeniem. Trzeba stwierdzić, że wielu było mocno na bakier z higieną. Zdarzały się i zawszenia, co w owych czasach nie budziło szczególnego zdziwienia.
   Szkoła była dobrze wyposażona w pomoce naukowe. Na lekcje fizyki i chemii przychodzili no nas uczniowie z innych szkół. Wędrówki te urozmaicali sobie bijatykami z chłopakami żydowskimi na ulicy Krzywej. Doszło do tego, że ulicą tą, prawie całkowicie zamieszkałą przez Żydów, niebezpiecznie było przechodzić w pojedynkę, gdyż mściwi Izraelici brali odwet na każdym "goju" - zwłaszcza małym i słabym - który nieopatrznie zapuścił się w to wrogie getto. Toteż po pewnym czasie musiałem zmienić trasę, wybierając ulice bardziej spokojne.


Ulica Krzywa, stan obecny.
   W styczniu 1933 r., kilka dni po pogrzebie dziadka, zawarłem znajomość z chłopcem w moim wieku, który mieszkał z matką i ciotką na piętrze tego samego domu. Nazywał się Janusz Mondalski. Procedura zapoznania się była bardzo prosta - właśnie zjeżdżałem na sankach z pagórka, wznoszącego się nad "loszkiem" pośrodku podwórza (loszek służył jako lodówka dla prywatnej lecznicy, zajmującej frontowy budynek), gdy Janusz wybiegł z domu w płaszczu narzuconym na ramiona i zawołał: "Ty chcesz się bawić ze mną?". "Czemu nie?" - odpowiedziałem i już za chwilę zabawa trwała w najlepsze. Znajomość przerodziła się w przyjaźń, która miała przetrwać, z małą przerwą, szereg następnych lat. Mimo odmiennych charakterów dobrze zgadzaliśmy się ze sobą i mieliśmy wiele wspólnych zainteresowań. Oczywiście, głównym tematem zabaw na podwórzu było wojsko. Ze sterty porzuconych cegieł zbudowaliśmy coś w rodzaju twierdzy, przy czym mur ten miał jedną nieprzyjemną właściwość - nigdy nie chciał stać prosto i często się rozsypywał. Prace inżynierskie nad jego poprawianiem zajmowały nam większość wolnego czasu. Do zabaw z nami garnął się również Szyja Waksman, synek gospodarza, więc wspaniałomyślnie dopuszczaliśmy go do komitywy. W czasie zabaw w wojsko my dwaj byliśmy oczywiście oficerami, Szyja zaś wieczystym szeregowcem. Wynikające stąd obowiązki traktował bardzo poważnie. Postawiony na warcie koło wychodka tkwił tam niewzruszenie z patykiem na ramieniu a na wezwanie matki odpowiadał z godnością: "Mame, nie moge, jestem na służbie."
   W szkole powszechnej miałem również innych kolegów, z którymi zżyłem się nieco bliżej. Byli to synowie robotników. Moja rodzina nie opływała w dostatki, oni jednak żyli jeszcze skromniej. Gdy zapraszałem ich do siebie, mama smażyła trochę pączków; u nich jednak częstowano mnie kaszanką i zimnymi nóżkami. Jeden z nich, Jurek Koch wyraził się nawet: "widzisz, u nas nie ma pączków, my robotnicy..." Zapewne była w tym pewna przesada a może i chęć podkreślenia różnicy "między klasami", chociaż Bogiem a prawdą, w danym przypadku granice te przebiegały nie poprzez kieszeń.
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz