(21) Interludium: miasteczko Brześć
W okresie przedwojennym najsilniej uczuciowo byłem związany z Brześciem. Mieszkałem tam blisko trzynaście lat, od listopada 1931 do lipca 1944, z dziewięciomiesięczną przerwą w okresie 1940 - 41. Na lata spędzone w tym mieście przypada ważny okres mego życia: wiek dojrzewania, beztroskie czasy, kształtowanie się osobowości, pierwsze uczucia przyjaźni i miłości, wielki wstrząs i brutalne załamanie się wpajanych ideałów, narodziny filozofii sceptycyzmu. Wspomnienia lat wcześniejszych i późniejszych nie budzą we mnie takiego ożywienia, jak właśnie pamięć o tym trzynastoleciu.
Miasto jako takie nie zasługiwało na szczególne przywiązanie. Było w gruncie rzeczy brzydkie, bardzo prowincjonalne, nie posiadało wielu zabytków czy chociażby ciekawych obiektów architektonicznych. Nie było tu centralnego placu lub rynku, na którym koncentruje się życie mieszkańców. Dwadzieścia kilka ulic przecinających się pok kątem prostym tworzyło śródmieście, ograniczone z trzech stron torami kolejowymi a z czwartej rzeką Muchawiec. Ulice zabudowane drewnianymi domkami i kamienicami jedno- i dwupiętrowymi, bezładnie i bezplanowo, nie stwarzały żadnych perspektyw widokowych. Jeszcze z początkiem lat trzydziestych istniały w mieście tylko bruki z kamienia polnego, tak zwane "kocie łby". Dopiero około 1935 roku wyłożono dwie ulice: Unii Lubelskiej i Jagiellońską kostką "trylinką". Zresztą wiele ulic śródmieścia w ogóle nie posiadało twardej nawierzchni, miały raczej charakter wiejskich dróg gruntowych, błotnistych lub pełnych kurzu, zależnie od pogody. Kanalizacja i wodociąg były przeprowadzone jedynie na kilku ważniejszych ulicach.
Ul. Unii Lubelskiej (nie wygląda tak źle, jak chce autor) |
Za torami kolejowymi rozciągało się kilka przedmieść: na północy Grajewskie i Adamkowo, na wschodzie Kijowskie, na południu, oddzielone rzeką i łąkami - Wołyńskie. Nazywano je potocznie: Grajewka, Kijówka, Wołynka. Były to właściwie osiedla typu wiejskiego, z ogrodami, sadami i inwentarzem żywym, wydającym swojskie porykiwania, meczenia, gruchania i gdakania a pianie kogutów mogło zastąpić w wielu domach zegary.
Pod względem "towarzyskim" przedmieścia żyły własnym życiem. Przejawiało się to przede wszystkim w zazdrosnym strzeżeniu zamieszkałych tam dziewczyn. Gdy chłopak "z miasta" nieopatrznie odprowadzał wieczorem tamtejszą dziewczynę ze spaceru lub z kina, narażał się na nieprzyjemne szykany, z których najłagodniejszą był rozkaz wskoczenia na płot i głośnego zawołania "kukuryku!", albo trzykrotnego oznajmienia wszem i wobec: "jestem głupi". Pechowcy wracali z takich spacerów ubożsi o kilka zębów.
Brześć nie miał żadnego przemysłu. Do zakładów tego typu nie można przecież zaliczyć jednej betoniarni, tartaku i rozlewni wódek, zatrudniających w sumie kilkadziesiąt osób. Czynnik miastotwórczy stanowiła administracja oraz usługi: transport kolejowy, handel i rzemiosło. Brześć był w dużej mierze miastem kolejarzy. Dworzec kolejowy, kilka stacji rozrządowych, warsztaty kolejowe zatrudniały parę tysięcy pracowników.
Drugie źródło pracy to Twierdza - siedziba dowództwa Okręgu Korpusu IX i duży garnizon, będący jednocześnie klientem miejscowego handlu. Stacjonowały tu: dwa pułki piechoty, dwa pułki artylerii ciężkiej i lekkiej, batalion czołgów, jednostki saperów, kawalerii, łączności i kwatermistrzostwa. Na krótko przed wojną powstała w Trauguttowie Szkoła Podchorążych Artylerii Przeciwlotniczej. Ludzi w mundurach wojskowych spotykało się na każdym kroku a defilady bywały malownicze i sprawnie organizowane.
Drugie źródło pracy to Twierdza - siedziba dowództwa Okręgu Korpusu IX i duży garnizon, będący jednocześnie klientem miejscowego handlu. Stacjonowały tu: dwa pułki piechoty, dwa pułki artylerii ciężkiej i lekkiej, batalion czołgów, jednostki saperów, kawalerii, łączności i kwatermistrzostwa. Na krótko przed wojną powstała w Trauguttowie Szkoła Podchorążych Artylerii Przeciwlotniczej. Ludzi w mundurach wojskowych spotykało się na każdym kroku a defilady bywały malownicze i sprawnie organizowane.
Budynek sztabu IX Okręgu Korpusu (dawne kolegium jezuickie) |
Garnizon Brześć |
Brama wjazdowa do Twierdzy |
W tym wojewódzkim mieście, leżącym 200 km na wschód od Warszawy, Polacy stanowili około jednej piątej mieszkańców (nie licząc wojska), to znaczy do dwunastu tysięcy osób. Tyle samo było Rosjan i Białorusinów, zaś reszta to Żydzi. Przed wojną zmienialiśmy mieszkanie w Brześciu sześciokrotnie. Właścicielami trzech lokali byli Żydzi, trzech pozostałych - Rosjanie. Wydaje się, że te dwie nacje można uznać za rdzenną ludność. Polacy stanowili w większości element napływowy, głównie po 1918 roku. Narodowości polskiej byli w większości funkcjonariusze państwowi, nauczyciele, kolejarze. W rzemiośle i handlu Polaków pracowało jednak niewielu. Nic dziwnego, że na ulicach mało się słyszało język polski, a na niektórych Polak był niemal intruzem. Dziś trudno to sobie wyobrazić, ale nam ten stan wydawał się normalny. Tak przecież na Wschodzie działo się od wieków...
O ile Polacy i Rosjanie żyli w zgodnej symbiozie, bez konfliktów, o tyle ludność żydowska była niemal hermetycznie odizolowana. Mieszanie się "aryjczyków" z "izraelitami" praktycznie nie istniało, w sensie tworzenia więzi rodzinnych. Żyliśmy "obok siebie", ale spotykaliśmy się tylko jako przechodnie bądź podczas transakcji kupna-sprzedaży. Niewiele nawzajem o sobie wiedzieliśmy; obyczaje i styl życia Żydów tak bardzo różniły się od naszych a wzajemna pogarda i niechęć były tak głębokie, że nie mogło być mowy o zbliżeniu, czy chociażby zwykłych kontaktach towarzyskich. Dzielnice żydowskie a nawet poszczególne domy, stanowiły swoiste getto, otoczone niewidocznym murem, nie do przebicia z zewnątrz. Na całym świecie dzieci mniejszości narodowych doskonale władają miejscowym językiem, lepiej niż własnym, zwykle lepiej niż rodzice. U nas było wręcz odwrotnie: dzieci żydowskie albo nie umiały po polsku, albo mówiły bardzo źle, w każdym razie z całkowicie obcym akcentem. Już ten fakt świadczył o nienormalnej sytuacji, przypominającej stosunki w krajach kolonialnych. Trwałe zamykanie się we własnym środowisku i absolutne przywiązanie do własnych wzorów postępowania sprawiało, że Żyda odróżniało się bez trudu. Zarówno semickie rysy twarzy, jak i zła wymowa polska a w wielu wypadkach nawet strój, skutkowały powstawaniem wrażenia obcości. Wielu mężczyzn, zwłaszcza starszych, nosiło obfity zarost i tradycyjny ubiór: czarną jarmułkę na głowie, długi czarny chałat, białe pończochy. Stare Żydówki często stosowały rude peruki, które bynajmniej nie dodawały uroku. Ulice, gdzie mieszkali w zwartej masie, były pozbawione zieleni - nie rosły tam drzewa ani nawet trawa. Czyżby atawizm, odległe wspomnienie bytowania na pustyni? Mieszkania żydowskie odróżniało się już przy wejściu po tym, iż na framudze drzwi widniała przybita ukośnie blaszka, za którą umieszczano tak zwaną "mezuzę" z fragmentem tekstu Tory, mającym charakter talizmanu.
Życie kulturalne w naszym mieście było równie skromne jak nasze bytowanie: trzy kina i od czasu do czasu występy jakiegoś teatru objazdowego w sali "Świt". Nie istniały żadne domy kultury, kluby czy świetlice środowiskowe, wystawy, muzea, nie dawano koncertów czy występów estradowych. Pozostawały więc rozrywki "domowe" - radio, czytanie książek. Kilka bibliotek i wypożyczalni pozwalało zaspokajać potrzeby ducha za bardzo umiarkowaną opłatą.
Sieć handlowa służyła mieszkańcom miasta i regionu, gdyż w promieniu 150 km Brześć stanowił największy ośrodek handlowy. Jednakże sklepy funkcjonowały w zasadzie przy dwóch głównych arteriach: 3 Maja i Dąbrowskiego. Na skrzyżowaniu tych ulic skupiało się całe miejskie życie. W sklepikach, na ogół niewielkich i ciasnych, można było kupić wszystko, od szpilki do samochodu. Tak, kilka lat przed wojną, powstał nawet "salon samochodowy" z wielką witryną, w której oczom tubylców jawił się jedyny egzemplarz "Polskiego Fiata 508", montowanego w Polsce z części sprowadzanych z Włoch. Podziwialiśmy zarówno modną linię pojazdu jak i cenę - 5000 zł. Na tej samej ulicy znajdowała się siedziba włoskiego towarzystwa ubezpieczeniowego "Riunione Adriatica di Sicurta". Bóg jeden wie, jakie interesy mogła ta firma prowadzić w naszym skromnym mieście...
Trudno mi dziś powiedzieć, czy zaopatrzenie handlu było idealne, co lubią wspominać starsi. Zapewne, jeśli chodzi o galanterię czy biżuterię, wina i egzotyczne owoce, nabywcy nie mieli takiego wyboru jak w sklepach Warszawy. Nasze niewielkie potrzeby mogliśmy jednak zaspokajać w pełni, pod warunkiem posiadania pieniędzy. Powszechny ich brak, spowodowany niskimi zarobkami i małą liczbą zatrudnionych, stanowił jedną z głównych przyczyn małego popytu, na który uskarżali się kupcy. Nie wiedzieliśmy, co to są kolejki w sklepach, poznaliśmy je dopiero podczas wojny. Nikt nie kupował wędlin czy mięsa na kilogramy, ale na deka. Obuwie robiono na miarę, solidne, by mogło służyć kilka lat i tylko szewcy mieli wiele roboty z reperowaniem podeszew i obcasów. Uszyte u krawca ubranie również noszono przez wiele sezonów a tak zwane "niedzielne" służyło niejednemu do końca życia. Powodzeniem cieszyły się wytwórnie kapeluszy damskich, noszonych wówczas znacznie częściej niż dziś. Nie były znane, tak obecnie rozpowszechnione, kioski "Ruchu", pełne potrzebnych na co dzień drobiazgów. Mimo braku modnych w dzisiejszych czasach "znaków jakości", wiele wyrobów miało ustaloną renomę i niezmienne wartości użytkowe, np. kosmetyki Pulsa, mydło do prania Schichta, czekolady Wedla, czy też wędliny miejscowego wyrobu, których walory smakowe stanowią dziś tylko odległe wspomnienie, podobnie jak znakomite, chrupiące "kajzerki". Produkty krajowe, zwłaszcza rzemieślnicze cieszyły się dużym uznaniem, w przeciwieństwie do zagranicznych, traktowanych często jako tandeta. Żaden elegant nie nosił fabrycznego obuwia czeskiej firmy "Bata", której duży sklep znajdował się przy ul. 3 Maja ani gotowych koszul z "konfekcji". Krawców i szewców było wielu i mieli zawsze sporo roboty.
Na rynku kupowało się nie tylko warzywa i owoce, ale również nabiał. Produkty te, podobnie jak mięso w "jatkach", sprzedawane były w warunkach niezbyt higienicznych, ale przeciętny nabywca zwracał uwagę przede wszystkim na cenę. Towar oferowano na wozach lub rozkładano wprost na bruku, na podścielonych płachtach. Masło zbite w kule lub owalne gomółki, owijano w liście łopianu. Twaróg zawijano w podejrzanej czystości szmatki. Z kolei mleko roznosiły po domach kobiety wiejskie w blaszanych konewkach. Generalnie handel ten odbywał się bez żadnej kontroli sanitarnej. Nie mieliśmy jednak wyboru - trudno przecież codziennie biegać do mleczarni na drugim końcu miasta, gdzie istniała większa gwarancja jakości i czystości produktów.
Przez szereg lat, aż do wybuchu wojny, rodzice moi zaopatrywali się w artykuły spożywcze w sklepie Drańki, na ul. 3 Maja. Był to młody, lecz bardzo obrotny kupiec, który swój początkowo bardzo skromny sklepik rozwinął szybko w doskonale zaopatrzony magazyn. Miał tutaj wszystko - od mąki, cukru, kasz, nabiału i warzyw po pieczywo, tłuszcze, śledzie, wędliny, czekolady, alkohol, papierosy i wyroby delikatesowe. Przez pewien czas na górnej półce leżały trzy butelki szampana, na które spoglądaliśmy z szacunkiem ze względu na egzotyczna zawartość i nie byle jaką cenę - 15 zł za sztukę (!). Zwykle kupowaliśmy u niego na kredyt czyli, jak się wtedy mówiło, "na książeczkę". Był to mały zeszycik, do którego matka wpisywała potrzebne produkty a Drańko, wydając towar, dopisywał cenę. W pierwszym dniu każdego miesiąca podsumowywano i regulowano rachunek. Ten sposób sprzedaży najwidoczniej się opłacał, skoro na każde święto właściciel przysyłał nam do mieszkania koszyk z upominkami.
W niedzielę sklep musiał być zamknięty - obowiązywał surowy zakaz sprzedaży. Niekiedy jednak właśnie w niedzielny poranek przypominaliśmy sobie o jakimś koniecznym sprawunku, po który wysyłała mnie matka. Wchodziłem wówczas przez mieszkanie właściciela. Drańko nigdy nie odmawiał, ale wychodził razem ze mną do bramy, wyglądał ostrożnie na ulicę i dopiero przekonawszy się, że nie ma w pobliżu policjanta, wypuszczał mnie z towarem. Kupiec znał doskonale gusty i potrzeby swojej klienteli. Gdy zdarzyło się, rzadko co prawda, iż jakiegoś żądanego gatunku zabrakło, robił wszystko, aby dostarczyć go jak najszybciej. Uprzejma i szybka obsługa, fachowa porada, wszechstronny wybór towarów - taki był ten handel, znany dziś jedynie z opowiadań.
Kolonia żydowska Feliksa Warburga, Brześć. |
Życie kulturalne w naszym mieście było równie skromne jak nasze bytowanie: trzy kina i od czasu do czasu występy jakiegoś teatru objazdowego w sali "Świt". Nie istniały żadne domy kultury, kluby czy świetlice środowiskowe, wystawy, muzea, nie dawano koncertów czy występów estradowych. Pozostawały więc rozrywki "domowe" - radio, czytanie książek. Kilka bibliotek i wypożyczalni pozwalało zaspokajać potrzeby ducha za bardzo umiarkowaną opłatą.
Sieć handlowa służyła mieszkańcom miasta i regionu, gdyż w promieniu 150 km Brześć stanowił największy ośrodek handlowy. Jednakże sklepy funkcjonowały w zasadzie przy dwóch głównych arteriach: 3 Maja i Dąbrowskiego. Na skrzyżowaniu tych ulic skupiało się całe miejskie życie. W sklepikach, na ogół niewielkich i ciasnych, można było kupić wszystko, od szpilki do samochodu. Tak, kilka lat przed wojną, powstał nawet "salon samochodowy" z wielką witryną, w której oczom tubylców jawił się jedyny egzemplarz "Polskiego Fiata 508", montowanego w Polsce z części sprowadzanych z Włoch. Podziwialiśmy zarówno modną linię pojazdu jak i cenę - 5000 zł. Na tej samej ulicy znajdowała się siedziba włoskiego towarzystwa ubezpieczeniowego "Riunione Adriatica di Sicurta". Bóg jeden wie, jakie interesy mogła ta firma prowadzić w naszym skromnym mieście...
Brześć, ul. 3 Maja, koniec lat dwudziestych (źródło: http://kresy24.pl/wp-content/uploads/2013/04/Brzesc_ulica_3_Maja_w_okresie_miedzywojennym.jpg) |
Na rynku kupowało się nie tylko warzywa i owoce, ale również nabiał. Produkty te, podobnie jak mięso w "jatkach", sprzedawane były w warunkach niezbyt higienicznych, ale przeciętny nabywca zwracał uwagę przede wszystkim na cenę. Towar oferowano na wozach lub rozkładano wprost na bruku, na podścielonych płachtach. Masło zbite w kule lub owalne gomółki, owijano w liście łopianu. Twaróg zawijano w podejrzanej czystości szmatki. Z kolei mleko roznosiły po domach kobiety wiejskie w blaszanych konewkach. Generalnie handel ten odbywał się bez żadnej kontroli sanitarnej. Nie mieliśmy jednak wyboru - trudno przecież codziennie biegać do mleczarni na drugim końcu miasta, gdzie istniała większa gwarancja jakości i czystości produktów.
Przez szereg lat, aż do wybuchu wojny, rodzice moi zaopatrywali się w artykuły spożywcze w sklepie Drańki, na ul. 3 Maja. Był to młody, lecz bardzo obrotny kupiec, który swój początkowo bardzo skromny sklepik rozwinął szybko w doskonale zaopatrzony magazyn. Miał tutaj wszystko - od mąki, cukru, kasz, nabiału i warzyw po pieczywo, tłuszcze, śledzie, wędliny, czekolady, alkohol, papierosy i wyroby delikatesowe. Przez pewien czas na górnej półce leżały trzy butelki szampana, na które spoglądaliśmy z szacunkiem ze względu na egzotyczna zawartość i nie byle jaką cenę - 15 zł za sztukę (!). Zwykle kupowaliśmy u niego na kredyt czyli, jak się wtedy mówiło, "na książeczkę". Był to mały zeszycik, do którego matka wpisywała potrzebne produkty a Drańko, wydając towar, dopisywał cenę. W pierwszym dniu każdego miesiąca podsumowywano i regulowano rachunek. Ten sposób sprzedaży najwidoczniej się opłacał, skoro na każde święto właściciel przysyłał nam do mieszkania koszyk z upominkami.
Reklamy sklepów funkcjonujących na ul. 3 Maja |
W niedzielę sklep musiał być zamknięty - obowiązywał surowy zakaz sprzedaży. Niekiedy jednak właśnie w niedzielny poranek przypominaliśmy sobie o jakimś koniecznym sprawunku, po który wysyłała mnie matka. Wchodziłem wówczas przez mieszkanie właściciela. Drańko nigdy nie odmawiał, ale wychodził razem ze mną do bramy, wyglądał ostrożnie na ulicę i dopiero przekonawszy się, że nie ma w pobliżu policjanta, wypuszczał mnie z towarem. Kupiec znał doskonale gusty i potrzeby swojej klienteli. Gdy zdarzyło się, rzadko co prawda, iż jakiegoś żądanego gatunku zabrakło, robił wszystko, aby dostarczyć go jak najszybciej. Uprzejma i szybka obsługa, fachowa porada, wszechstronny wybór towarów - taki był ten handel, znany dziś jedynie z opowiadań.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz