wtorek, 2 czerwca 2015



(23) Brześć - obrazy miłe i niemiłe

   Miasto było ciche i spokojne. Nocą żaden hałas nie zakłócał snu mieszkańców.  Na ul. Kobryńskiej, na peryferiach śródmieścia, żyło się prawie jak na wsi. Ulica na tym odcinku była wówczas niebrukowana, podobnie jak oba jej pobocza, oddzielone rowem od jezdni. Po deszczu trzeba było przeskakiwać po kilku kamieniach przez rozległe kałuże. Tu nawet furmanki przejeżdżały niezmiernie rzadko. Małe domki, ukryte za płotami, tkwiły wśród ogrodów i sadów. Letnimi wieczorami zapach maciejki wprost odurzał. Zresztą każda pora roku miała swój specyficzny nastrój. Zima zaczynała się już w listopadzie i gruba warstwa śniegu pokrywała białym całunem ulicę, ogrody, dachy domów. Gdy szron ubielił płoty, gałęzie i przewody elektryczne a w pogodne, mroźne niebo ulatywały proste smugi dymu, wszystkie dźwięki dochodziły do ucha przytłumione i świat dookoła wydawał się nierealny, jak na obrazach impresjonistów. Wiosną zlodowaciały śnieg nad strużkami wody mienił się w słońcu brylantowym odblaskiem, ciepły wiatr niósł dziwne, tajemnicze zapachy, świeża zieleń pojawiała się tak nagle, że zawsze budziła radosne zdziwienie. Wczesna jesień z kolei wybuchała orgią barw - żółtych, zielonych, czerwonych i brunatnych liści, pastelowych odcieni astrów. Cierpka woń ziemi, obumierającego listowia, mgły, ścielących się nisko dymów wzbudzała melancholijne uczucia żalu za odchodzącym latem, ale i podniecenie w oczekiwaniu nowych przeżyć. 
   Nie opuszczając miasta, miałem często okazję bezpośredniego obcowania z przyrodą - uprawiałem ogródek, godzinami obserwowałem pracowitą krzątaninę mrówek, karmiłem pająka własną krwią, którą poprzednio pozwoliłem wytoczyć z siebie komarowi, wplątanemu następnie w zdradzieckie nici pajęczyny. Chyba najlepiej czułem się w takim właśnie środowisku, w którym życie miejskie przeplatało się na co dzień z sielanką. Żyliśmy w spartańskich warunkach, lecz ciszy i powietrza pozbawionego trujących spalin będą nam na pewno zazdrościć przyszłe pokolenia, wzrosłe w luksusie komfortowej, aczkolwiek też męczącej cywilizacji.

   W naszej cichej mieścinie raz jeden nastąpił wybuch niskich, ludzkich namiętności. Długo tajona, ale wciąż wrząca wrogość części społeczeństwa wobec ludności żydowskiej, stale podsycana przez różne szowinistyczne organizacje, znalazła gwałtowne ujście po zabójstwie policjanta przez żydowskiego rzeźnika. Było to w maju 1937 roku. Pewnego dnia rano do jatki Ajzyka Szczerbowskiego wszedł policjant Kędziora i w trakcie lustracji zakwestionował mięso z nielegalnego uboju (bez pieczęci weterynarza). Rozwścieczony rzeźnik chwycił długą "majzę" do ostrzenia noży i wbił mu w bok, zabijając na miejscu. Wiadomość o tym rozeszła się lotem błyskawicy po całym mieście, podchwycona natychmiast przez elementy antysemickie, które tylko czekały na taką okazje. Podjudzone tłumy ruszyły na żydowskie sklepy, niszcząc i rabując, co się da. Ulice pokryło rozbite szkło, podarta na strzępy galanteria, mąka, cukier, kasze. W jednym miejscu chrzęściły pod stopami resztki potłuczonych płyt gramofonowych, w innym guziki, nici, masy papieru, szczątki drewnianych i tekturowych opakowań. Nad miastem fruwała chmura pierza z rozdartych poduszek, wyrzucano z domów meble i naczynia kuchenne. W nieopisanym zamieszaniu, które osiągnęło szczyt koło południa, władze szkolne straciły głowę. Zabroniono nam wychodzić z gimnazjum bramą na ulicę Długą (morderstwo miało miejsce kilkadziesiąt metrów od tego miejsca) i skierowano do wyjścia na Dąbrowskiego. Popędziliśmy oczywiście natychmiast do centrum miasta, chłonąc chciwie niecodzienny widok. 
   W czasie tych zajść władze województwa i policja zajęły postawę dość dwuznaczną. W zasadzie nie przeciwdziałano ekscesom, starając się jedynie nie dopuścić do zabójstw. Po południu przybył do Brześcia batalion rezerwy policyjnej, tak zwani "chłopcy z Golędzinowa". Ich patrole w czarnych hełmach i z karabinkami na pasie spacerowały nonszalancko po ulicach, nie zbliżając się zbytnio do gromad niszczycieli. Wybuch szowinistycznej histerii antysemickiej był zdaje się na rękę władzom, widzącym w niej okazję do odwrócenia uwagi społeczeństwa od rzeczywistych przyczyn trudności gospodarczych, stagnacji i marazmu. Kierowanie wrogich nastrojów przeciw Żydom było też swoistym akompaniamentem dla flirtu sfer rządzących z hitleryzmem. Brześć nie stanowił wyjątku - poprzednio miały miejsce podobne rozruchy w Siedlcach, wybuchały ustawicznie awantury endeckie na uniwersytetach - usiłowano tam wprowadzić osobne ławki dla studentów Żydów a nawet przeforsować numerus clausus. W kraju kolportowano legalnie antysemickie, nacjonalistyczne pisma w rodzaju "Samoobrony narodu", które zohydzając Żydów jako narodowość, przypisywały im wszelkie możliwe zbrodnie. Cała ta wrzaskliwa propaganda nie pozostawała bez wpływu na masy, zawsze łatwo ulegające taniej demagogii. 
   Spokój do Brześcia wrócił dość szybko. Przez jeden dzień pozwolono wyszumieć się hałastrze, potem żelazną ręką zaprowadzono porządek. Wszelkie rozruchy, gdy trwają zbyt długo, mogą się obrócić przeciwko władzom - o tym wiedziano doskonale. Ulice zostały uprzątnięte, golędzinowcy wyjechali, życie znów zaczęło płynąć normalnym, powolnym nurtem. Kupcy otrzymali odszkodowania a interesy po krótkim zastoju ponownie ruszyły. Nazwa naszego miasta znikła ze szpalt dzienników światowych a "Brzeski pogrom" przeszedł do historii, podobnie jak inne niechlubne wydarzenia w tym mieście: "Brzeski proces" i "Brzeski traktat pokojowy" z 1918 roku.

Policjanci z Golędzinowa (http://m.wyborcza.pl/wyborcza/1,132750,15090069,Zadymiarze_II_RP__czesc_2__.html)
------------------------------------------------------------------------------
"Bezpośrednim pretekstem zajść było zabójstwo powszechnie lubianego ST. Posterunkowego służby śledczej Stefana Kędziory w trakcie wykonywania czynności służbowych, polegających na przejęciu mięsa z nielegalnego uboju. Zjawisko nielegalnego uboju prowadzonego przez żydowskich rzeźników nasilało się od pewnej pory i władze policyjne postanowiły położyć jemu kres.
Śmierć policjanta nastąpiła w wyniku ciosu nożem, a śmiertelnie ranny funkcjonariusz zdołał jeszcze postrzelić swego mordercę.
Wiadomość o zamordowaniu policjanta rozniosła się po całym mieście w ciągu godziny i spowodowała ok. godz. 10 pierwsze ekscesy, które następnie rozszerzyły się na całe miasto. Od godz. 14. większe grupy demolowały żydowskie sklepy w centrum, a wieczorem także w innych dzielnicach miasta.
W świetle dokumentacji policyjnej należy odrzucić tezę, podnoszoną przez środowiska lewicowe i żydowskie, o dyrygowaniu zajściami przez miejscową komórkę SN. Policja już na początku wydarzeń prewencyjnie aresztowała na 48 godzin szefa miejscowego SN Mordasa-Żylińskiego. W tej sytuacji absurdalnie brzmiały oskarżenia „Robotnika” o udziale w zajściach „endeckiej klienteli”, podatnej na „zbrodniczą agitację” antysemicką, którą porównywano z „taktyką hitlerowców”, służącą zdobyciu władzy.
Prasa narodowa od początku podkreślała spontaniczny charakter zajść, które „mają zawsze swoje uzasadnienie w realnym układzie warunków życiowych oraz w dojrzewającym pragnieniu zmiany krzywdzących kraj stosunków” . Równocześnie akcentowano brak rabunków w trakcie wydarzeń, wskazując, iż „tłum polski w Brześciu, mimo dzieła zniszczenia, którego zdołał dokonać, okazał się tłumem opanowanym, wolnym od krwiożerczych instynktów i wolnym od chęci niesłusznego wzbogacenia się”. W rzeczywistości w godzinach wieczornych doszło do grabienia zniszczonego mienia żydowskiego przez bezrobotną młodzież.
Słabość miejscowych sił policyjnych (50 funkcjonariuszy) spowodowała, iż władzom nie udało się stłumić zajść w zarodku i dopiero przybycie posiłków pozwoliło w godzinach nocnych na opanowanie sytuacji. Teza o bierności policji nie odpowiada prawdzie, jednak pojedyncze patrole spotkały się z wrogą i czynną reakcją znacznie liczniejszych grup biorących w zajściach.
Wbrew apokaliptycznym opisom prasy żydowskiej o „ruinie całego kilkudziesięciotysięcznego skupienia obywateli Żydów” czy niemożności znalezienia „prawie w całym Brześciu” mieszkania żydowskiego z niewybitnymi szybami, władze odnotowały wybicie szyb w 200 posesjach, a poszkodowanych zostało 300 rodzin żydowskich. „Nowy Przegląd” informował o zniszczeniach na sumę 2 mln złotych, w rzeczywistości straty te nie przekroczyły kwoty 300 tysięcy złotych.
W trakcie zamieszek rannych zostało 27 osób, spośród których jedna – zegarmistrz Zybelberg, zmarła w kilka tygodni później w warszawskim szpitalu. W trakcie zajść zatrzymano 128 osób, w ciągu następnych dni liczba ta wzrosła do 185, w tym 16 Żydów.
Mimo uspokojenia sytuacji w dniu 14 maja, władze z niepokojem czekały na uroczystości pogrzebowe zamordowanego policjanta, obawiając się nowej fali zamieszek. Wbrew jednak obawom pogrzeb odbył się w spokoju, przy udziale wojska i policji. Na uspokojenie nastrojów wpłynęła niewątpliwie wiadomość o aresztowaniu mordercy policjanta – Welwela Szczerbowskiego. Józef Mackiewicz przedstawiając swe wrażenia z pogrzebu napisał, iż „ nie przestrzeń tych ulic dzieliła dwa tłumy, jeden, który szedł za trumną i drugi, który stał niemy i uparty, a zrozumiałem to najoczywiściej, straszna wzajemna nienawiść, która się nie da już chyba wyrównać, ani się nie da odwrócić”
W obszernym reportażu, opublikowanym na łamach wileńskiego „Słowa”, Mackiewicz przyczyny zajść upatrywał w niechęci do Żydów „zresztą niechęci wzajemnej”. „Jest to zatem walka obustronna – pisał - walka na tak wielką skalę i tak anarchizująca nasze wewnętrzne życie państwowe, iż tolerowana być w żadnym wypadku nie może”.
Z kolei „Kurier Poranny” podkreślał, iż „sprawa żydowska znajduje się w fazie ostrej i drażliwej. Jej załatwienie i uregulowanie wymaga wielkiego spokoju i opanowania. Z tego nie zdaje sobie jednak sprawy wielu Żydów, zajmując systematycznie w prasie i w wystąpieniach zewnętrznych postawę zaczepną i drażniącą w stosunku do Polaków”.
W końcu maja i na początku czerwca 1937 roku przed sądem okręgowym stanęło 37 uczestników zajść, którym postawiono zarzut niszczenia mienia oraz udziału w agresywnym zbiegowisku. W wyniku postępowania 3 osoby uniewinniono, 17 skazano na kary w zawieszeniu, 16 zaś na kary więzienia na okres 6-10 miesięcy.
Proces Welwela Szczerbowskiego odbył się w połowie czerwca 1937 roku. Na mocy wyroku sądu okręgowego skazano go na karę śmierci, który został utrzymany w sądzie apelacyjnym. Kara śmierci nie została jednak wykonana, bowiem w połowie lutego q1938 roku, kolejna apelacja doprowadziła – z uwagi na wiek oskarżonego, który nie przekroczył 21 roku życia – do zmiany kary na dożywotnie więzienie.
Pokłosiem majowych wydarzeń były zmiany, jakie przeprowadzono w Brześciu – stanowisko utracił starosta brzeski Franciszek Czernik oraz naczelnik Wydziału Społeczno-Politycznego Urzędu Wojewódzkiego Kazimierz Rolewicz. Przyczyna tych roszad miało być „mylne informowanie władz przełożonych i brak stanowczych zarządzeń w stłumieniu w zarodku rozruchów w mieście”. Posunięcia te znalazły uznanie prasy lewicowej, która określiła je jako „oczyszczające atmosferę”
Najbardziej spektakularną roszadą był jednak powrót na początku września – po półrocznej nieobecności – Wacława Kostka-Biernackiego na stanowisko wojewody poleskiego."
(http://blogpress.pl/node/11810)
----------------------------------------------------------------------------------------
   Polesie było najuboższym regionem międzywojennej Polski. Rozległe bagna, torfowiska, podmokłe łąki i piaski dawały nędzne plony, zwłaszcza przy niskim stanie kultury mieszkańców. Chłop białoruski po opłaceniu podatków resztę zbiorów musiał zostawiać na wyżywienie dla siebie i rodziny; nie wystarczało to jednak na cały rok i na przednówku - od marca do lipca - całe wsie głodowały. Oczywiście, w tych warunkach nie mogło być mowy o inwestycjach, warunkujących rozwój gospodarki. Dziś trudno sobie nawet wyobrazić, jak niska była stopa życiowa mieszkańców tej krainy. Gdy uczęszczałem do pierwszej klasy gimnazjum, na adres naszej szkoły nadszedł list od nauczycielki z małej wiejskiej szkółki, chyba z powiatu stolińskiego. Pisała ona, że już nie może patrzeć, jak dzieci z głodu ogryzają korę z młodych gałązek i żują trawę. Błagała, aby zorganizować zbiórkę wśród młodzieży i przysłać trochę żywności. List odczytano w klasie, wraz z odpowiednim apelem. Następnego dnia zaczęliśmy znosić woreczki i pakunki z kaszą, mąką, cukrem, słoniną... Zapakowaliśmy wszystko w kilka skrzynek. Jesienią, już w drugiej klasie, otrzymaliśmy z tej wioski w podziękowaniu worek orzechów laskowych.

Poleszucy, lata trzydzieste.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz