niedziela, 21 czerwca 2015




(26) Szkolna społeczność i religia

   Było nas w tej pierwszej klasie około trzydzieścioro, dziewczynek nieco mniej niż chłopców. Po raz pierwszy znalazłem się w szkole koedukacyjnej i ten fakt był dla mnie przez pewien czas ambarasujący; nie wiedziałem, jak się wobec dziewczyn zachowywać. Ich obecność wywoływała jednak niewątpliwie dodatni wpływ na nasze sztubackie skłonności do brykania. W porównaniu ze szkołą, do której miałem szczęście uczęszczać wcześniej, moi koledzy zachowywali się o niebo spokojniej; złośliwe bójki znikły, słów niecenzuralnych używaliśmy dyskretnie. W późniejszych latach rozkwitały mniej lub bardziej niewinne uczucia. 
   Skład narodowościowy i socjalny uczniów stanowił odbicie stosunków panujących w II Rzeczypospolitej. Przeważali Polacy, Rosjan było znacznie mniej niż w szkole podstawowej - ok. 15%. Natomiast, o ile w podstawówce nie spotykałem kolegów Żydów, tu mieliśmy w klasie dwie koleżanki tej narodowości: Chanę Wysokównę, córkę sklepikarki z Kijówki i Dorę Minowicką, córkę stolarza, który wykonywał różne prace dla szkoły. Skąd taki skład narodowościowy w mieście, w którym ludność polska stanowiła zdecydowaną mniejszość? Otóż Żydzi mieli własne szkoły powszechne oraz gimnazjum i liceum "Tarbut" z żydowskim językiem wykładowym. Znana niechęć tej narodowości do asymilacji stanowiła główną przyczynę braku jej młodzieży w szkołach polskich. Zresztą większość miała po dojściu do pełnoletności objąć małe sklepiki i warsztaty rzemieślnicze a do tej pracy nie był potrzebny nadmiar wykształcenia. Tylko nieliczni zasilali szeregi inteligencji żydowskiej, głównie w wolnych zawodach (prawnicy, lekarze, handlowcy wyższego szczebla). Część nastawiała się na emigrację, więc tym bardziej nie widziała potrzeby pobierania nauk w języku polskim. 
   Rosjanie nie mieli szkół podstawowych, istniała natomiast szkoła średnia prywatnego towarzystwa kulturalnego "Proswita". Tam uczęszczała większość tych, którzy przysposabiali się do zawodów urzędniczych, względnie zamierzali podjąć studia wyższe. Tak więc obie narodowości "delegowały" do średnich szkół polskich niewielki odsetek swojej młodzieży, co mogło świadczyć o zamiarze utrzymywania odrębności kulturalnej, ale też i o lekceważeniu szkolnictwa polskiego. 
   Jest faktem znamiennym, że wszyscy Rosjanie, których znałem - starzy i młodzi, mówili doskonale po polsku, najczęściej nawet bez żadnego wschodniego akcentu, mimo że między sobą używali wyłącznie języka rosyjskiego i zachowywali całą swoją obyczajowość. Z kolegami Rosjanami żyliśmy też w całkowitej przyjaźni, bywaliśmy u siebie a ich odrębność manifestowała się jedynie na nauce religii, którą oni pobierali odrębnie. Z Żydami stosunki układały się inaczej. O ile w szkole były raczej poprawne, to jednak do żadnej bliższej zażyłości po lekcjach nigdy nie dochodziło. Stanowili społeczność zamkniętą i nie przejawiali żadnej chęci do nawiązywania prywatnych kontaktów.
   Szkoła państwowa przestrzegała zasady pełnej tolerancji i nie zdarzały się poważniejsze ekscesy o charakterze nacjonalistycznym. Nauczyciele Rosjanie z równą bezwzględnością stawiali dwójki uczniom Polakom jak i swoim ziomkom i równie sprawiedliwie wyróżniali za dobre postępy, bez względu na narodowość. Prawdopodobnie nie istniały też żadne podziały w gronie nauczycielskim. Sprzyjał temu brak szowinizmu ze strony Polaków. II wojna światowa wykazała, iż podziały nie zawsze przebiegały według pochodzenia narodowego. 
   W liczbie trzydziestu uczniów pierwszej klasy znajdowało się 3-4 Rosjan i 2 Żydów. Mieliśmy też koleżankę z pochodzenia Niemkę, Ewelinę Hildebrandt. Reszta to Polacy. Był to stosunek odwrotnie proporcjonalny do układu narodowościowego w mieście.
   Nie mniej charakterystycznie wyglądał skład socjalny uczniów. Około 50% stanowiły dzieci inteligencji pracującej (nauczycieli, urzędników, wojskowych), 30% - tak zwanych wolnych zawodów i kupiectwa, 10% - rzemiosła, 10% - robotników, głównie niższych funkcjonariuszy kolei. W innych klasach bywały dzieci właścicieli i dzierżawców folwarków, ale ani jednego dziecka chłopskiego. Być może w miastach powiatowych ten skład przedstawiał się nieco inaczej, wszędzie jednak przeważały dzieci polskiej inteligencji i mieszczaństwa. 
   Nasze wychowanie obywatelskie odbywało się głównie poprzez naukę religii i stosowanie surowego reżimu, przypominającego dryl koszarowy.  Ksiądz był głównym opiniodawcą w zakresie "oblicza ideologicznego" ucznia. Chodziło przy tym mniej o odpowiedzi przedmiotowe na lekcjach religii, ile raczej o systematyczne spełnianie obowiązków religijnych: obecność na nabożeństwach, przystępowanie do spowiedzi i komunii, udział w rekolekcjach itp. W tym zakresie kontrola władz była nader dokładna. Katolicy musieli brać udział w coniedzielnych mszach, urządzanych w kaplicy gimnazjalnej a dyżurni wychowawcy sprawdzali obecność. Msza odbywała się według ściśle określonego porządku: najpierw uczniów ustawiano czwórkami na korytarzu w kolejności klas - najmłodsi na czele, starsi na końcu, przy czym chłopcy z lewej strony korytarza, dziewczęta z prawej. Po mszy opuszczanie kaplicy odbywało się również czwórkami. Do obowiązkowej spowiedzi i komunii przystępowaliśmy raz w roku, w okresie Wielkiego Postu. Spowiedź poprzedzały kilkudniowe rekolekcje. Oczywiście, w tych dniach ku naszej uciesze lekcje nie odbywały się, ale trzeba było odsiedzieć wiele nudnych godzin, słuchając rozważań na temat grzechów, popełnianych przez nas ochoczo i nagminnie. Spowiedź odbywała się w kościele, gdyż szkoła nie dysponowała konfesjonałem. Nie byliśmy zresztą entuzjastami spowiedzi u katechety, który nas tak dobrze znał. Dlatego z reguły stawaliśmy przed konfesjonałem, w którym spowiadał jakiś nieznajomy ksiądz. Przygotowywaliśmy się według schematu zamieszczonego w książeczce do nabożeństwa, służącej jako rodzaj dozwolonego bryku. Po spowiedzi i pokucie, obejmującej zazwyczaj kilka pacierzy, należało wytrwać bez grzechu do następnego rana. Nie zawsze się to udawało, ale niecne namowy szatana zaliczało się już na konto następnej spowiedzi.
   Nieodzownym elementem religijnego wychowania była też modlitwa, odmawiana przed rozpoczęciem pierwszej lekcji i po zakończeniu ostatniej. W praktyce miało to charakter typowo rytualny - wymawiały je usta, lecz myśli błądziły wokół spodziewanej klasówki czy przepytywanki, bądź fruwały daleko poza szkołą, z ulgą witając koniec lekcji.
   Lekcje religii uchodziły wśród nas za najmniej kłopotliwe - wystarczała lada jaka odpowiedź by otrzymać piątkę. Decydujące znaczenie miały tu czynniki zewnętrzne: opinia o uczniu i jego rodzinie, jaką sobie wyrobił ksiądz prefekt. Formalne wyznawanie jakiejś religii stanowiło absolutną konieczność. Co prawda, zgodnie z konstytucją, każdy obywatel miał prawo do swobody sumienia; nie wyobrażam sobie jednak, aby ktokolwiek rejestrował swoje dziecko w szkole jako "bezwyznaniowe" (przed wojną każda ankieta personalna zawierała obowiązkowo rubrykę "wyznanie", którą należało wypełnić). Równało by się to przyznaniu do anarchizmu, bolszewizmu itp. Przed takimi osobami drzwi gimnazjum otwierano rzadko. Korzystniej już było podać jakiekolwiek wyznanie. Ale i to mogło sprowokować kłopoty. Ksiądz tolerował, bo musiał, prawosławnych czy protestantów, ale dostawał szału na widok "odszczepieńca" od kościoła katolickiego. Np do jednej z klas uczęszczała koleżanka należąca do jakiejś sekty - mariawitów czy baptystów. Niełatwe miała życie w gimnazjum; ksiądz robił, co mógł, aby wytworzyć wokół niej atmosferę potępienia i obcości, grożąc surowymi karami doczesnymi i boskimi wszystkim, którzy będą z nią utrzymywać koleżeńskie kontakty. Na szczęście młodzież miała więcej zdrowego rozsądku. Z drugiej strony niedowiarkowie kryli się ze swym brakiem fideizmu, gdyż usunięcie z gimnazjum z etykietką ateisty mogło uniemożliwić zdobycie wykształcenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz