czwartek, 7 kwietnia 2016




(60) Warszawa annis 1946 - 1948

   Jest to dziś miasto zwyczajne, tyle że nowe i w zasadzie pozbawione ruder. Mój kuzyn z Kalifornii, Leszek Mąkiewicz, uważa nawet, że ciekawsze od Paryża, bo "takie nowoczesne". Ale w pierwszych latach powojennych, gdy przyjechałem tu, aby zamieszkać na stałe, Warszawa była najdziwniejszym miastem świata. Na lewym brzegu Wisły w sensie urbanistycznym istniały właściwie tylko jezdnie ulic i gdzieniegdzie  pojedyncze domy lub grupy domów, przy czym na północ od Królewskiej aż do mostu Gdańskiego rozciągała się kamienista pustynia. Mimo to wszyscy mieszkańcy, nie umawiając się, usiłowali robić wrażenie, że żyją i działają w normalnym mieście. W ubiorach obowiązywał swoisty szyk i elegancja, kawiarnie były pełne o każdej porze, podobnie jak dwa lub trzy nocne lokale. Zawsze komplet widzów w teatrach i kinach. Co do tych ostatnich, to też był fenomen na skalę światową: Warszawa stanowiła jedyne miasto, w którym ilość teatrów przewyższała liczbę kin! Teatrów było bowiem ponad dziesięć, kin zaś początkowo cztery ("Polonia", "Atlantic", "Syrena" i "Tęcza"). Później otworzono kilka innych, ale przez kilkanaście lat stosunek ten praktycznie nie ulegał zmianie. Dlatego, jakiejkolwiek chały by nie wyświetlano, na każdym seansie siedział komplet. Długie kolejki do kas kinowych stały się nieodłącznym elementem pejzażu Warszawy a "koniki" - spekulanci biletami - stanowili przedmiot ataków prasowych i żartów. Ostatnio czytałem w "Życiu Warszawy", iż na nowym polskim filmie w kinie "Atlantic" na seansie przedpołudniowym doliczono się ... dwunastu widzów! Oto droga, jaką przeszliśmy od owych lat. Na byle zakalec nikt już warszawiaka nie nabierze. Wówczas jednak byliśmy znacznie mniej wybredni. 

Inauguracja Kina "Polonia", 2 kwietnia 1945 r.
-------------------------------------------------------------------------------------
"Otwarcie drugiego kina w Warszawie zapowiadano już od końca lutego 1945 r. I tym razem o jego wskrzeszeniu zadecydowała determinacja i zapał kilku ludzi, którzy remontowali oficynę kamienicy przy Marszałkowskiej 56, gdzie kilka lat przed wojną powstało nowoczesne kino Imperial. Z ulicy wchodziło się do niego przez bramę.
W 1945 r. Imperial zamienił się w Polonię. Ekran został zszyty ze skrawków ekranów wydobytych z ruin kilku innych kin. Podobnie było ze sprzętem. Monterzy składali je z części zbieranych po całym mieście. Łatwiej było z krzesłami. 2 kwietnia, widownia mogła już pomieścić 700 osób. Gdy otwierano Polonię, na Marszałkowską przyszedł nieprzebrany tłum. Tylko nielicznym udało się dostać do środka.
Niebawem odżyło też luksusowe przedwojenne kino Palladium znajdujące się w kamienicy przy Złotej 5/9. W czasie okupacji zajęli je Niemcy, zmieniając jego nazwę na Helgoland. W czasie powstania warszawskiego w Palladium wyświetlane były powstańcze kroniki. Po wojnie urządzano w nim premiery filmowe.
Tłumy stawiły się również 19 września 1945 r. na otwarciu kina Atlantic. Kamienica przy Chmielnej, w której się znajdowało, spłonęła w 1944 r. Ocalała jednak oficyna, w której mieściło się kino. I do niego przed wojną - tak jak do Imperialu - wchodziło się przez bramę i podwórko. Premierowych gości witano o godz. 18. Wyświetlano Polską Kronikę Filmową, barwny film "Parada zwycięstwa" i radziecki "Berlin". Następnego dnia anonimowy recenzent "Życia Warszawy" pisał: "Można tylko żałować, że operatorzy nie pokazali nam żołnierza polskiego, który przecież w zdobywaniu Berlina miał również swój udział".
Generalnie jednak panował zachwyt. Mamy już cztery kina w Warszawie i trzeba przyznać, że najgustowniejsze Atlantic odnowiono z nowoczesną prostotą. Ściany w podwójnej tonacji niebieskiej i żółtej. I dużo światła, pogodnie rozproszonego po szerokich płaszczyznach sufitów, ścian i bieli ekranu, albo też intensywnie skupionego w rzędach kinkietów - czytamy."
Jerzy S. Majewski, "Kina dawnej Warszawy. Film na ekranie wyjętym z ruin." (http://warszawa.wyborcza.pl/warszawa/1,34862,17701292,Kina_dawnej_Warszawy__Film_na_ekranie_wyjetym_z_ruin.html).
-------------------------------------------------------------------------------------
   Na Marszałkowskiej, Chmielnej i kilku innych ulicach, w parterach zburzonych i spalonych kamienic, prywatna inicjatywa wyremontowała lokale sklepowe i zapełniła je towarami z UNRRA oraz z branży galanteryjnej i tekstylnej. Podstawowe artykuły żywnościowe wydawano na kartki, istniał jednak równoległy wolny rynek. W Alejach Ujazdowskich, róg I Armii WP (Szucha) znajdował się prywatny kiosk żywnościowy. Jako najmłodszy wiekiem i stopniem w pokoju, byłem często delegowany po zakupy drugiego śniadania dla wszystkich: bułek z masłem i z szynką. Co to były za bułki i co za szynka!
   Pomimo ruin i zgliszcz ruch na głównych ulicach panował do późnej nocy. Kiedyś na rogu Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej kupiłem o godzinie pierwszej w nocy lody u wędrownego sprzedawcy. Niech ktoś dziś spróbuje załatwić taki sprawunek o tej porze!
Ruiny dworca Warszawa - Główna, 1946, widok od strony Al. Jerozolimskich.
   Na dworzec główny zaadoptowano pomieszczenia magazynowe. Już w 1946 roku odchodziły stamtąd pociągi do Karpacza, Kudowy, Szklarskiej Poręby, Krynicy i innych miejscowości wypoczynkowych. Pociągi przejeżdżały nieraz przez tereny, na których działała antykomunistyczna partyzantka. Na miejscu Dworca Gdańskiego postawiono drewniany baraczek, który pełnił funkcję budynku stacyjnego przez kilkanaście lat. Jedyny budynek, jako tako przypominający stację kolejową miała Warszawa Wschodnia. Za to dojazd do niego kocimi łebkami ulicy Kijowskiej kojarzył się nie tyle ze stolicą, ile z Garwolinem lub Kutnem. Ale to nie wojna była temu winna.

   Dokładnie oczyszczone z gruzu zostały na początku arterie przelotowe: Aleje Jerozolimskie, Marszałkowska, Nowy Świat i kilka innych ulic. Pozostałe przez długi czas umożliwiały poruszanie się tylko środkiem jezdni. Pewnego dnia szedłem Królewską w kierunku Zachęty. Z prawej strony, tam, gdzie powinien być chodnik i fronton kamienic, wznosiła się pionowo hałda gruzu a nad nią ocalałe mury oficyn. W pewnym momencie z któregoś tam piętra sfrunęła na gruzowisko - bo trudno powiedzieć, że zeszła - dziewczyna, ubrana według ostatnich wskazań mody, w kapelusiku, kostiumie i pantofelkach, koronkowych rękawiczkach i z białą torebką. Wyglądała na tle tych ruin jak zjawisko z innego świata. Gdybym ją ujrzał w tej sytuacji na fotografii, posądziłbym wykonawcę zdjęcia o fotomontaż. Ale takie właśnie były warszawskie kontrasty. Dziewczyna szła być może do kawiarni lub do teatru, gdyż wśród tego gruzowiska życie toczyło się normalnie. Do dobrego tonu należało nie dostrzegać ruin ani o nich nie mówić. Dla warszawiaków miasto istniało nadal, tylko "niektóre" domy zostały chwilowo wyłączone z użycia. Prawdę mówiąc jednak, każdy miał w głębi duszy wątpliwości, czy dożyje tych lat, gdy z miasta znikną całkowicie zgliszcza a puste posesje zapełnią nowe budynki.
Marszałkowska, róg Królewskiej, widok od strony Zielnej, 1946 r. (www.odkrywca.pl)
   W obliczu straszliwych zniszczeń odruch solidarności, a może zwykła chęć dodania sobie otuchy, powodowały, że wytworzył się nieznany przedtem zwyczaj tłumnych zabaw na placach, zwłaszcza w dzielnicach odbudowywanych. Na betonie i asfalcie, w takt wzmacnianych przez megafon dźwięków orkiestr zakładowych, puszczali się w pląsy starzy i młodzi, nawet dzieci, przy czym stroje noszono dowolne.
(http://weldon-warszawa.blogspot.com)
   W miarę napływu do miasta elementu wiejskiego i małomiasteczkowego, stopniowo zaczęła zanikać elegancja pierwszych lat powojennych. A ludności przybywało: między 1945 i 1950 liczba mieszkańców wzrosła do 800.000! Budownictwo mieszkaniowe nie nabrało jeszcze wtedy rozmachu. Ukończono maleńkie osiedle Mariensztat, rozpoczęto budowę Muranowa i odbudowano Żoliborz. 

Mariensztat, 1945 r.

Mariensztat, 1950 r.
Było to w sumie jednak bardzo niewiele, toteż ludzie gnieździli się wszędzie, gdziekolwiek ocalał kawałek dachu nad głową. Znane było z tych lat zdjęcie wielopiętrowej kamienicy na rogu Pięknej i Mokotowskiej. Dom ten nie miał na wyższych pietrach ściany frontowej, ale ponieważ pozostałe ściany i sufity przetrwały w dobrym stanie, mieszkańcy, nie dbając o to, że całe ich życie jest widoczne z ulicy, zapełnili te pomieszczenia. Nierzadko można było ujrzeć przy dużym stole całą rodzinę, beztrosko siedzącą o krok od niebezpiecznej przepaści. Gdzie tylko było możliwe, strychy, piwnice, różne zakamarki zamieniały się w mniej lub bardziej przytulne mieszkania.
Słynne zdjęcie, o jakim wspomina autor.
   Po przeniesieniu służbowym do Warszawy w listopadzie 1946 r. zamieszkałem chwilowo w tak zwanym Hotelu Oficerskim, który mieścił się w ocalałym budynku u zbiegu Karowej i Wybrzeża Kościuszkowskiego w Wojskowej Komendzie Miasta (po 1949 powrócił do funkcji szpitala). Dla oficerów starszych i generałów przeznaczono kilka pokojów na piętrze, natomiast oficerowie młodsi otrzymywali jedno z kilkudziesięciu łóżek w wielkiej sali na parterze. W owych czasach rozdawano gwiazdki dość niefrasobliwie wszystkim, którzy tego zapragnęli a zwłaszcza pochwalili się "pochodzeniem robotniczo - chłopskim", choć często przed i po promocji pozostawali zwykłymi lumpami. Toteż portfele trzeba było mocno przyciskać pod poduszką a buty przywiązywać do ręki przed zaśnięciem. Walizkę trzymało się w przechowalni i za każdym razem, kiedy wynikła potrzeba wyjąć lub schować pidżamę albo zmienić bieliznę, należało załatwić wszystkie biurokratyczne formalności. Nie pozwalano trzymać walizki pod łóżkiem (innego miejsca nie było), gdyż kradzieże zdarzały się nagminnie. 
Szpital Kliniczny, w latach 1945-49 Wojskowa Komenda Miasta. Stan w 2005 r., fot. R.Mączewski.
   Po miesiącu przeniesiono mnie na ulicę Wrońskiego, gdzie pracownicy mojej instytucji zajmowali całą willę na rogu Górnośląskiej. Tu w jednym pokoju przebywało nas tylko sześciu. Przez sypialnię defilowały do łazienki mieszkające obok dziewczyny. Bywało wcale wesoło... 
Willa Czesława Domaniewskiego przy Górnośląskiej 33 i Hoene Wrońskiego (http://stolicaiokolica.blogspot.com/2012/02/gornoslaskiej-odslona-na-razie-ostatnia.html).
   Ulicami w okolicy Belwederu ćwiczyła marsz ze śpiewem kompania podchorążych Szkoły Oficerów Politycznych, w takt piosenki: 


"Młodości żaru nic w nas nie ostudzi,
Nie pożałujem krwi czerwonej z żył,
My zbudujemy Polskę wolnych ludzi,
A jeśli zginiem - duch nasz będzie żył!"


   W 1947 roku funkcjonowały już prawie wszystkie przedwojenne szkoły wyższe. Tłumy studentów w różnym wieku - pamiętajmy, że wielu miało siedem lat opóźnienia - zapełniły sale wykładowe. Pęd do nauki stymulowała zarówno radość z odzyskanej możliwości swobodnego studiowania po pięciu latach koszmaru "czasów pogardy", jak też fakt zniesienia wszelkich opłat za studia. Warunki pracy na uczelniach były spartańskie, podobnie jak całe nasze ówczesne życie. W zimie brakowało opału, więc studenci siedzieli w płaszczach. Rozgrabione i zniszczone laboratoria odtwarzano stopniowo od zera. Charakterystyczny zewnętrzny akcent studenta tamtych czasów stanowiła czapka odpowiedniego kształtu i barwy: Uniwersytet nosił białe, miękkie rogatywki, Politechnika - okrągłe, brunatne, Akademia Nauk Politycznych - fioletowe, Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego - zielone, itd. Studenci chętnie manifestowali swoją przynależność do danej uczelni, pragnąc widocznie nacieszyć się prawem, którego podczas okupacji ich pozbawiono. Zresztą czapki pamiętam jako bardzo twarzowe, szczególnie w przypadku studentek. Dziś nakłada je tylko poczet sztandarowy podczas uroczystej inauguracji roku akademickiego - a szkoda.
Studentki polonistyki UW odgruzowują Warszawę (https://polonistyka.amu.edu.pl/ifp/ifp/z-dziejow-polonistyki-poznaskiej/biae-czapki-zawsze-wiod-prym....-polonistyka-tu-po-wojnie)
   Bodajże w 1947 roku zapoczątkowano w zorganizowany sposób społeczne odgruzowywanie stolicy, którego kulminacyjny okres przypadał we wrześniu. Porządkowanie ulic i rozbieranie zburzonych, wypalonych kamienic stanowiło jedyną skuteczną formę pracy tysięcy osób - niefachowców budowlanych. Pracowaliśmy z niekłamanym zapałem, nie szczędząc sił, ale odchodząc po kilku godzinach z placu budowy i oglądając skutki swej działalności, stwierdzaliśmy z rozczarowaniem, że udało się uprzątnąć tylko maleńką zatoczkę w tym oceanie gruzów. Mimo to nikt nie patrzył na rumowisko ze zniechęceniem i rozpaczą. Rozlegały się wesołe rozmowy i przyśpiewki, atakowaliśmy miliony ton pokruszonych cegieł z energią, wierząc głęboko, iż wola odbudowy zwycięży. Z wielkim zainteresowaniem czytaliśmy tygodnik "Skarpa", przemianowany później na "Stolicę". Podawał on ilustrowane licznymi fotografiami relacje ze stanu odbudowy i publikował coraz to nowsze wizje  przyszłości różnych fragmentów miasta - w miarę upływu czasu coraz bardziej monumentalne i wspaniałe, z ogromnymi bramami w budynkach, na kształt łuków Tytusa lub Konstantyna. Te pompatyczne, bizantyjskie colossea wywoływały jednak mało entuzjazmu, gdyż przypominały wszystko, tylko nie Warszawę. Część tych dziwacznych "budowli socjalizmu" zrealizowano, dziś jednak patrzymy na nie już innym okiem. Zdążyły obrosnąć patyną a poza tym, w porównaniu ze stawianymi później setkami jednakowych pudełek bez wyrazu, tamte budynki były przynajmniej zróżnicowane i nawet ich eklektyzm nadawał jakieś piętno indywidualizmu. Obecnie w nowych osiedlach Warszawa nie różni się od Częstochowy, Lublina czy Grójca. Wyrównanie standardu - owszem, tylko czy wszystko musi się kryć za tą samą fasadą? Cóż, taka jest zapewne "moralna" cena wielkoprzemysłowego budownictwa. Wytwórczość rzemieślnicza obejmuje coraz bardziej artykuły zbytku. Któż by się spodziewał tego przed czterdziestu laty?
Wizja ul. Marszałkowskiej (http://www.bryla.pl/bryla/56,85301,14713948,palac-kultury-sercem-kraju,,5.html)
   Wspominając Warszawę lat powojennych, nie mogę pominąć jeszcze jednej cechy jej ówczesnych mieszkańców: byli wśród ruin i biedy pogodni, dowcipni, nie narzekali na rzeczywiście trudne warunki bytu. O ileż ciekawiej rozmawiało się wtedy niż dzisiaj! I oto ci sami ludzie, trzydzieści lat później, zmienili się nie do poznania. Już po kilku minutach każdej rozmowy jej tematem staje się narzekanie i biadolenie - tym zawziętsze, im dany osobnik zamożniejszy. Stało się to jakąś szczególną manierą, wzorowaną na obyczajach kmiotków - ci również uważają taki styl towarzyskiej rozmowy za przejaw savoir vivre'u i bon tonu. U żydowskich kupców w przedwojennej Polsce, składających zeznania w urzędzie skarbowym, był to odruch samoobrony. U inteligentów Polski Ludowej, wywodzących się w większości z małomiasteczkowego drobnomieszczaństwa, stało się narzekanie manifestacją megalomanii, parawanem dla własnego niedołęstwa, lenistwa czy prostactwa. Dziwne, że ludzie skądinąd wykształceni, nie zdają sobie sprawy z tego, iż takie zachowanie jest w złym guście a człowiek dobrze wychowany nie narzeka i nie przeklina w towarzystwie, stara się natomiast mówić interesująco i w miarę możliwości dowcipnie. Niestety, dawna umiejętność prowadzenia rozmowy w sposób lekki, łatwy i przyjemny ustąpiła miejsca manierze chóralnego krytykanctwa i zjadliwego biadolenia. Wszystko jest źle i będzie coraz gorzej - oto konkluzja, do jakiej z zadowoleniem dochodzą rozmówcy, po zmarnowaniu kilku godzin na jałową "rozmowę". Słuchając tego, odczuwam nudności. Ludzie ci są syci i ubrani, mają gdzie mieszkać, jeżdżą za granicę, kształcą dzieci, na wszystko ich stać - a mimo to nie potrafią cieszyć się życiem i w dodatku zatruwają je innym. Jeśli tak jest po 30 latach, to co będzie w roku 2000? Dobrze, że nie dożyję. Zginąłbym wówczas śmiercią najstraszliwszą: z nudy.

   W tym miesiącu upłynęło właśnie trzydzieści lat od mego przyjazdu do Warszawy. Późniejsze lata przyniosły wiele wrażeń i przeżyć, nie opisuję już ich jednak, gdyż wierny powziętemu na wstępie postanowieniu, starałem się przede wszystkim ukazać epokę tak bardzo różną od czasów obecnych, a która skończyła się na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Poza tym do czasów najnowszych brak jest wystarczającego dystansu, zaś ścisłe przeplatanie się przeżyć osobistych ze służbowymi, nie pozwala na takie ich rozgraniczenie, aby pominąć sprawy zawodowe, z których większość należała do zakresu poufnych. Ale i te wspomnienia, jeżeli przetrwają, być może po latach zabawią nieco przypadkowego czytelnika, gdy moje pokolenie znajdzie się już "po tamtej stronie marzeń". W każdym razie informacje o rodzinie w I tomie są unikalne. To jedyne źródło wiadomości o dziejach przodków i krewnych. Tak więc przynajmniej pod tym względem notatki te mają jakąś wartość, albowiem nullus est liber tam malus, ut non aliqua parte prosit...


Jerzy Zabiełło

Warszawa, niedziela 28 listopada 1976 r.




Dalsze losy autora - po dłuższej przerwie i uzyskaniu dostępu do akt IPN.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz