(47) Druga okupacja - nauka złodziejskiego fachu
Zaczęła się codzienna okupacyjna rzeczywistość. Mieliśmy początkowo nadzieję, że Niemcy zlikwidują granicę na Bugu i przyłączą Brześć do obszaru okupowanej "Polski centralnej". Nic z tego. Niemal natychmiast po przekroczeniu rzeki obstawili ją równie szczelnie, jak wówczas, gdy była granicą państwową. Natomiast Brześć przyłączono, nie wiadomo dlaczego, do tak zwanego "Reichskommissariat Ukraine", którego tymczasową stolicę ustanowiono w Równem. Nie było w naszym mieście żadnych Ukraińców, początkowo nawet rej zaczęli wodzić Polacy. Ukonstytuował się magistrat, niemal całkowicie polski, zaczęły się otwierać prywatne sklepiki z niemiecko-polskimi szyldami. Niemcy jednak szybko wprowadzili własne porządki. Pewnego dnia burmistrza i część wyższych urzędników wywieziono za miasto i rozstrzelano a ich stanowiska przejęli jacyś Białorusini lub Rosjanie, pełniący rolę Ukraińców. Wprowadzono nową walutę, tak zwane "karbowańce", o bardzo niskiej wartości w stosunku do unieważnionych rubli. Miejscowi chłopi nie chcieli przyjmować tych świstków papieru, żądali handlu wymiennego. Ale na wymianę nie mieliśmy już nic. Zaczął się głód.
10 karbowańców, 1942 rok. |
Jeszcze za krótkich rządów polskiego magistratu ojciec zdołał uzyskać, jako pogorzelec, kwaterę zastępczą w jednorodzinnej willi przy ul. Kościelnej. Jej właściciel, polski oficer, zaginął po wrześniu, później została zajęta przez sowieckiego dygnitarza, który z kolei zniknął wraz z rodziną po 22 czerwca. Zamieszkaliśmy w dwóch pokojach i kuchni, pozostałe dwa pokoje zajęli niemieccy lotnicy. W piwnicy pozostał zapas drewna i węgla, w ogródku rosła jabłonka, dość wcześnie owocująca. Jej jabłka ugotowane z mąką kartoflaną na kisiel, stanowiły przez dłuższy czas nasze podstawowe pożywienie. Moje trzewiki rozpadły się a o kupnie nowych nie było mowy. Sporządziłem więc sobie z czterech kawałków drewna i kilku pasków brezentu "sandały", w których człapałem aż do późnej jesieni.
Żeby zdobyć jakoś środki utrzymania, zgłosiłem się do pracy w magazynach żywnościowych ("Heeresverpflegungslager"). Pracowali tu już moi dawni koladzy: Witek Mioduszewski i Kazik Rodziewicz, dołączył wkrótce Heniek Klebeko. Do zalet tej pracy należało przede wszystkim to, że oprócz groszowej zapłaty w miejscowych "karbowańcach" i menażki zupy na obiad, przydzielano tygodniowo ćwierć litra wódki na osobę. Ten litr alkoholu miesięcznie miał większą wartość, niż całe miesięczne wynagrodzenie. Ponadto wódka stanowiła środek wymiany na żywność, będącą towarem najcenniejszym i najbardziej poszukiwanym. Wymieniało się na nią też papierosy, tytoń, alkohol, pościel, ubrania, przedmioty z cennego kruszcu. Oczywiście, litr wódki to było za mało, aby kupić żywność na cały miesiąc. Toteż musieliśmy wysilać całą pomysłowość dla zdobycia innych środków. Jeden z nich polegał na wynoszeniu dodatkowych butelek wódki, tym razem kradzionych, w dni fasunku. W ten sposób, jadąc na obiad, wywoziliśmy wódkę "legalną", a wieczorem, po pracy - tak zwaną skombinowaną. Wkrótce poznaliśmy dostatecznie obyczaje panujące w naszej instytucji jak i mentalność okupantów. Ich działanie cechował tak wyraźny schematyzm, że przy odrobinie sprytu można było wyprowadzić ich w pole, jak dzieci.
Do sposobów względnie łatwych należało wykradanie całych skrzyń sowieckiej machorki, zwanej krupczatką. Był to tytoń niezwykle smrodliwy i mocny. Niemcy go nie używali, zwłaszcza w pierwszym okresie wojny ze Związkiem Sowieckim, kiedy mieli dość własnych papierosów i tytoni. Krupczatka stanowiła cenny artykuł wymienny na wsi. Można było w zamian otrzymać tłuszcze, mąkę, jaja, "prawdziwy" chleb i nawet mięso.
Niemcy nie prowadzili ścisłej ewidencji tej machorki, traktując ją pogardliwie jako zdobycz wojenną, nie nadającą się do użytku. Niekiedy więc wspaniałomyślnie przydzielali po kilka paczek robotnikom cywilnym. Na ogół nie przychodził im do schematycznych mózgów pomysł, aby artykuł ten wymieniać na jajka u chłopa. Tylko niektórzy co sprytniejsi - bo i tacy się wśród nich zdarzali - robili na krupczatce kokosowe interesy. My szybko połapaliśmy się w istniejących możliwościach. Wiedzieliśmy, że towarów niemieckich nie można "kombinować" bezpośrednio, gdyż były dokładnie rejestrowane i często kontrolowane. Jako stali pracownicy musieliśmy uważać, bo podejrzenia padłyby w pierwszej kolejności właśnie na nas.
Machorkę wywoziliśmy natomiast do miasta całymi skrzyniami. Wystarczały podrobione klucze i wynajęty woźnica z furmanką. Oczywiście i za ten rabunek groziła kara śmierci. Ryzykowaliśmy jednak, bo skrzynia machorki zapewniała zakup żywności na kilka miesięcy. Możliwości kombinowania zwiększyły się, gdy jednego z nas - Henia Klebeko - przeniesiono do biura, w którym miał dostęp do różnych dokumentów, wykorzystanych kwitów itp. Ja zajmowałem się podrabianiem podpisów na fakturach. Polowaliśmy głównie na mięso, wędliny, tłuszcze. Punkty odbioru tych artykułów znajdowały się w mieście a ich obsługa nie znała nas. Stwierdziliśmy, iż po odbiór przyjeżdża często Niemiec z pracownikami cywilnymi a niekiedy sami cywile. Zaopatrzywszy się więc w podrobioną fakturę, przyjeżdżałem na rowerze z workiem, wręczałem dokument Niemcowi, który urzędował w okienku (był to przeważnie stary landwerzysta) i czekałem na wydanie towaru. Tych kilka minut pełnych napięcia dłużyło się w nieskończoność. Moje życie wisiało na włosku. Szczęśliwie udawało się za każdym razem. Metody tej zresztą nie nadużywaliśmy i dzięki ostrożności oraz stałej obserwacji biur intendentury nigdy nie wpadliśmy. Niemcy połapali się kiedyś, że ktoś im w ten sposób kradnie kartofle. Odbiorcą był mój dawny kolega ze szkoły powszechnej, Staszek Chochłoński, który uciekł z robót w Prusach Wschodnich i prowadził różne nielegalne interesy. Pewnego dnia Heniek podsłuchał rozmowę swych szefów, omawiających zorganizowanie zasadzki na nieproszonego odbiorcę towaru "nur fur Deutsche". Po pracy pojechał natychmiast do Chochłowskiego i uprzedził, by pod żadnym pozorem nie zbliżał się więcej do punktu wydawania ziemniaków. Staszek, który lubił załatwiać interesy hurtem, musiał odwołać zamówione furmanki, ale wyniósł cało głowę. Przy okazji i myśmy ocaleli.
Nie zawsze jednak dzielenie się ze Szwabami ich rekwirowanym towarem przebiegało tak gładko. W kantynie intendentury pracował jako bufetowy młody chłopak lat może osiemnastu, zuchowaty i lekkomyślny. Dobrał sobie kilku kumpli i razem dokonali włamania do magazynu z masłem, zabierając ok. 100 kg tego niezwykle cennego i deficytowego towaru. Ta zuchwała akcja postawiła na nogi niemiecką policję. Może jednak wszystko udałoby się pomyślnie, gdyby chłopcy zachowali ostrożność i przysiedli cicho. Zbyt jednak poczuli się pewnie, zaczęli hulać w knajpach, pijąc i rzucając pieniędzmi.Niedługo potrwała ta zabawa - wszyscy zostali aresztowani i, odpowiednio potraktowani w śledztwie, przyznali się. Powieszono ich w więzieniu nad Muchawcem.
Magazyny i biura intendentury zajmowały rozległy teren, wykorzystywany w tym samym celu przed wojną przez wojsko polskie. Mieszkałem na przeciwległym krańcu miasta, w odległości około czterech kilometrów. Potrzebowałem roweru. Pewnego dnia wsiadłem na stojący w sieni biura wojskowy rower niemiecki (nieużywany od wielu dni a więc niemal "bezpański") i pojechałem do miasta. W prywatnym warsztacie wymieniłem ramę i kilka detali - i zacząłem dojeżdżać, oszczędzając mnóstwo czasu, co nie było bez znaczenia zważywszy, że dzień pracy trwał 10-12 godzin. Musieliśmy również często pracować w niedzielę. Wolnymi dniami świątecznymi były jedynie: 1 stycznia i 25 grudnia.
Nie muszę udowadniać, iż nienawidziliśmy okupantów z całego serca. Nie przejmowaliśmy się ich początkowymi zwycięstwami na wschodzie, wierząc niezachwianie w zwycięstwo koalicji antyniemieckiej. Orientując się w systemie zaopatrywania armii i posiadanych zapasach widzieliśmy też, jak sytuacja Niemców staje się pod tym względem z miesiąca na miesiąc coraz trudniejsza. Tylko w pierwszych miesiącach wojny występowała względna obfitość artykułów żywnościowych i kantynowych. Szybko zaczęto jednak wprowadzać ograniczenia i obcinać przydziały. Niektóre artykuły w ogóle znikły, inne dostarczano tylko w gorszych gatunkach. Nietrudno było też zauważyć, iż środki zaopatrzenia rozdzielano w sposób daleki od demokratycznej równości: wyższe szarże - generałowie, starsi oficerowie - fasowali bez ograniczeń, w tym artykuły luksusowe . Duże przydziały otrzymywały oddziały SS i policji a także lotnicy. Wszystkich innych, łącznie z rannymi w licznych szpitalach, zaopatrywano o wiele gorzej.
Rozwiało się też wiele mitów o niemieckiej gospodarności. Czasami nadchodziły całe pociągi artykułów zepsutych, szczególnie warzyw. W zimie wyrzucaliśmy na śmietnik tysiące butelek zmarzłego wina francuskiego, które przysyłano niezabezpieczone przed zimnem, a także tysiące paczek spleśniałych papierosów. Zapewne przykładali do tego rękę i nasi kolejarze. Wagony miewały długie przestoje, a zdarzało się, że wyładowywaliśmy skrzynie całkowicie rozbite w zaplombowanych wagonach - zapewne skutek odpowiedniego "manewrowania" wagonami.
Również i my staraliśmy się sprawiać przykrość okupantowi wszędzie tam, gdzie było to możliwe. Pracowałem w magazynie z towarami kantynowymi (Marketenderwaren): alkohol, papierosy, zapałki, przybory toaletowe, papier listowy, koperty itp. Do naszych ulubionych kawałów należało odlewanie koniaku lub wódki gatunkowej i uzupełnianie butelki wodą z gaśnicy lub moczem. W niejednej jednostce spełniali Niemcy toasty za zwycięstwo takim właśnie płynem...
Najłatwiej można było dokonywać zniszczeń w dużych skrzyniach. Po ostrożnym otwarciu pokrywy wybieraliśmy z głębi butelkę opakowaną w słomiankę, owijaliśmy szmatą i uderzaliśmy lekko tępym, twardym przedmiotem, po czym zbitkę w słomiance wkładaliśmy na miejsce i zabijaliśmy skrzynię. Jeżeli przed zbiciem butelki chcieliśmy wykorzystać jej zawartość, wyjmowaliśmy korek i po wylaniu płynu wciskaliśmy go do szyjki odwrotną stroną. Poiliśmy też zatrudnionych przy wyładunku jeńców sowieckich. Nieraz wracali do swego obozu na mocno chwiejnych nogach...
Byliśmy dość przebiegli. Szkody i zniszczenia dokonywaliśmy w taki sposób, żeby przy remanencie wszystko się zgadzało. Zbite i dopełnione butelki "sprzedawaliśmy" odbiorcom przyjezdnym, często z frontu, którzy nie mieli okazji do składania reklamacji.
Niemcy, z którymi mieliśmy do czynienia, przedstawiali szeroki wachlarz charakterów: od zdeklarowanych hitlerowców i szowinistów, do ludzi zupełnie przyzwoitych, traktujących nas nawet przyjaźnie. Prawda, że tych ostatnich było bardzo niewielu. Jeśli chodzi o żołnierzy, to w przeważającej części byli to parobkowie lub małomiasteczkowi rzemieślnicy, robotnicy lub kupczykowie bądź kelnerzy - dość tępi i ograniczeni. Niespodziewanie dla siebie samych, oni, w Niemczech popychani i traktowani lekceważąco, otrzymali nagle władzę nad jeszcze niżej postawioną gromadą "podludzi". Wyżywali się więc wrzeszcząc, czasem rozdzielając szturchańce, upojeni możliwością komenderowania tak wielką liczbą niewolników. Niektórzy szykanowali nas rozmyślnie, aby przypodobać się przełożonym. Wykazując gorliwość w popędzaniu "miejscowych" i jeńców do roboty, chronili swoje tyłki przed wysłaniem do mniej bezpiecznych okolic.
Na ich tle korzystnie wyróżniał się pewien młody Austriak, niekryjący przed nami swej wrogości wobec "Anschlussu". Syntezą jego stosunku do hitleryzmu i wojny było wyrażenie "Oesterreich kaputt, Polen kaputt, alles kaputt", które często powtarzał, oczywiście, gdy w pobliżu nie przebywali Niemcy z Reichu. W jego towarzystwie nie odczuwałem, że rozmawiam z żołnierzem III Rzeszy. Niestety, wkrótce go zabrano i wysłano na front. Zapewne wydał się podejrzany za swój ludzki stosunek do Polaków.
Bardzo przyzwoicie zachowywał się też pewien Ślązak w średnim wieku, mówiący trochę po polsku. Odnosił się do nas zawsze uprzejmie, pomagał, ile mógł, a w czasie Świąt Bożego Narodzenia składał nam wizyty w domach, śpiewał z domownikami kolędy. Kilku innych, nie przejawiając takiej uprzejmości, nie wykazywało też przejawów chamstwa. Była to jednak bardzo nieliczna grupa tych, którym szowinizm i propaganda wyższości rasowej nie uderzyły do głowy a dotychczasowe zwycięskie blitzkriegi nie odebrały rozsądku.
Oficerowie intendentury nosili stopnie o innych nazwach niż w wojskach liniowych. Podporucznikowi odpowiadał stopień "inspektora", porucznikowi - "zahlmeister", kapitanowi - "oberzahlmeister" itp. W cywilu byli to przeważnie kupcy, urzędnicy bankowi, księgowi, ekonomiści. Nas traktowali wyniośle, jakkolwiek nie posuwali się do rękoczynów. W tej grupie obserwowaliśmy najwięcej zdeklarowanych hitlerowców lub przynajmniej udających entuzjazm dla reżimu. Jednak i wśród niech można było zauważyć koniunkturalizm postaw. Przez przeszło rok podlegałem bezpośrednio oberzahlmeistrowi Schnabl'owi z Wiednia, zarozumiałemu i traktującemu z góry tubylców, chociaż nie gardził wdziękami tutejszych pań (miał "stałą" kochankę, Polkę, żonę oficera przebywającego w oflagu). Powodziło mu się tu doskonale: ciepły, przytulny pokoik, smaczna kuchnia, trunki bez ograniczeń, blond-dziewczyna na zawołanie, tłum niewolników na posługi. I ciche miasto na głębokich tyłach, bezpieczne, jakby nie było wojny. Ale szczęście nie trwa wiecznie. Z początkiem 1943 roku cała załoga intendentury została przesunięta bliżej frontu, na ich miejsce przyszli inni. Wyjechał więc i Schnabl. Spotkałem go po roku, przypadkowo na ulicy. Był przejazdem w Brześciu - jakże zmieniony! Przywitał się ze mną jak z "równym", niemal serdecznie, nic w nim nie pozostało z dawnej buty i wyniosłości. Twarde warunki wojenne, których zaznał zapewne po raz pierwszy, przywróciły w nim cechy normalnego człowieka.
Zupełnie odmienny typ stanowił zahlmeister Beckmann, zrównoważony i uprzejmy. W rozmowie z nim trudno było wyczuć, że ma się do czynienia z okupantem. Oddał mi on wielką przysługę. Gdy w czerwcu 1944 roku zostałem aresztowany pod zarzutem rozdawania papierosów sowieckim jeńcom i osadzony w więzieniu, moja matka, za poradą Henia Klebeko, udała się do Beckmanna z prośbą o pomoc. Ten zachował się bardzo przyzwoicie, pojechał do więzienia, załatwił zwolnienie, zabrał mnie stamtąd i zawiózł do domu, aby rodzice mogli się ucieszyć. Musiałem wprawdzie potem odsiedzieć trzy tygodnie w tak zwanym obozie pracy, był to już jednak drobiazg, uniknąłem bowiem łap Sicherheitsdienstu, zwanego potocznie gestapo. Warto podkreślić, że Beckmann uczynił to całkowicie bezinteresownie i cały czas odnosił się do mnie i moich rodziców w sposób grzeczny i taktowny. Z pewnością czuł się antyfaszystą, ale nawet ten fakt nie tłumaczy jego postawy. Był po prostu porządnym facetem. To jedyny Niemiec, jakiego znałem w czasie okupacji, którego chciałbym odszukać i mu podziękować...
Pracownicy magazynów.Od lewej: Kazimierz Rodziewicz, Henryk Klebeko, Jerzy Zabiełło, Witold Mioduszewski. Brześć, 1942 r. |
Do sposobów względnie łatwych należało wykradanie całych skrzyń sowieckiej machorki, zwanej krupczatką. Był to tytoń niezwykle smrodliwy i mocny. Niemcy go nie używali, zwłaszcza w pierwszym okresie wojny ze Związkiem Sowieckim, kiedy mieli dość własnych papierosów i tytoni. Krupczatka stanowiła cenny artykuł wymienny na wsi. Można było w zamian otrzymać tłuszcze, mąkę, jaja, "prawdziwy" chleb i nawet mięso.
Niemcy nie prowadzili ścisłej ewidencji tej machorki, traktując ją pogardliwie jako zdobycz wojenną, nie nadającą się do użytku. Niekiedy więc wspaniałomyślnie przydzielali po kilka paczek robotnikom cywilnym. Na ogół nie przychodził im do schematycznych mózgów pomysł, aby artykuł ten wymieniać na jajka u chłopa. Tylko niektórzy co sprytniejsi - bo i tacy się wśród nich zdarzali - robili na krupczatce kokosowe interesy. My szybko połapaliśmy się w istniejących możliwościach. Wiedzieliśmy, że towarów niemieckich nie można "kombinować" bezpośrednio, gdyż były dokładnie rejestrowane i często kontrolowane. Jako stali pracownicy musieliśmy uważać, bo podejrzenia padłyby w pierwszej kolejności właśnie na nas.
Jerzy Zabiełło (na pierwszym planie) z kolegami podczas pracy w magazynach niemieckich. |
Machorkę wywoziliśmy natomiast do miasta całymi skrzyniami. Wystarczały podrobione klucze i wynajęty woźnica z furmanką. Oczywiście i za ten rabunek groziła kara śmierci. Ryzykowaliśmy jednak, bo skrzynia machorki zapewniała zakup żywności na kilka miesięcy. Możliwości kombinowania zwiększyły się, gdy jednego z nas - Henia Klebeko - przeniesiono do biura, w którym miał dostęp do różnych dokumentów, wykorzystanych kwitów itp. Ja zajmowałem się podrabianiem podpisów na fakturach. Polowaliśmy głównie na mięso, wędliny, tłuszcze. Punkty odbioru tych artykułów znajdowały się w mieście a ich obsługa nie znała nas. Stwierdziliśmy, iż po odbiór przyjeżdża często Niemiec z pracownikami cywilnymi a niekiedy sami cywile. Zaopatrzywszy się więc w podrobioną fakturę, przyjeżdżałem na rowerze z workiem, wręczałem dokument Niemcowi, który urzędował w okienku (był to przeważnie stary landwerzysta) i czekałem na wydanie towaru. Tych kilka minut pełnych napięcia dłużyło się w nieskończoność. Moje życie wisiało na włosku. Szczęśliwie udawało się za każdym razem. Metody tej zresztą nie nadużywaliśmy i dzięki ostrożności oraz stałej obserwacji biur intendentury nigdy nie wpadliśmy. Niemcy połapali się kiedyś, że ktoś im w ten sposób kradnie kartofle. Odbiorcą był mój dawny kolega ze szkoły powszechnej, Staszek Chochłoński, który uciekł z robót w Prusach Wschodnich i prowadził różne nielegalne interesy. Pewnego dnia Heniek podsłuchał rozmowę swych szefów, omawiających zorganizowanie zasadzki na nieproszonego odbiorcę towaru "nur fur Deutsche". Po pracy pojechał natychmiast do Chochłowskiego i uprzedził, by pod żadnym pozorem nie zbliżał się więcej do punktu wydawania ziemniaków. Staszek, który lubił załatwiać interesy hurtem, musiał odwołać zamówione furmanki, ale wyniósł cało głowę. Przy okazji i myśmy ocaleli.
Stanisław Chochłowski i Jerzy Zabiełło, most nad Muchawcem, 1943 rok. |
Nie zawsze jednak dzielenie się ze Szwabami ich rekwirowanym towarem przebiegało tak gładko. W kantynie intendentury pracował jako bufetowy młody chłopak lat może osiemnastu, zuchowaty i lekkomyślny. Dobrał sobie kilku kumpli i razem dokonali włamania do magazynu z masłem, zabierając ok. 100 kg tego niezwykle cennego i deficytowego towaru. Ta zuchwała akcja postawiła na nogi niemiecką policję. Może jednak wszystko udałoby się pomyślnie, gdyby chłopcy zachowali ostrożność i przysiedli cicho. Zbyt jednak poczuli się pewnie, zaczęli hulać w knajpach, pijąc i rzucając pieniędzmi.Niedługo potrwała ta zabawa - wszyscy zostali aresztowani i, odpowiednio potraktowani w śledztwie, przyznali się. Powieszono ich w więzieniu nad Muchawcem.
Magazyny i biura intendentury zajmowały rozległy teren, wykorzystywany w tym samym celu przed wojną przez wojsko polskie. Mieszkałem na przeciwległym krańcu miasta, w odległości około czterech kilometrów. Potrzebowałem roweru. Pewnego dnia wsiadłem na stojący w sieni biura wojskowy rower niemiecki (nieużywany od wielu dni a więc niemal "bezpański") i pojechałem do miasta. W prywatnym warsztacie wymieniłem ramę i kilka detali - i zacząłem dojeżdżać, oszczędzając mnóstwo czasu, co nie było bez znaczenia zważywszy, że dzień pracy trwał 10-12 godzin. Musieliśmy również często pracować w niedzielę. Wolnymi dniami świątecznymi były jedynie: 1 stycznia i 25 grudnia.
Nie muszę udowadniać, iż nienawidziliśmy okupantów z całego serca. Nie przejmowaliśmy się ich początkowymi zwycięstwami na wschodzie, wierząc niezachwianie w zwycięstwo koalicji antyniemieckiej. Orientując się w systemie zaopatrywania armii i posiadanych zapasach widzieliśmy też, jak sytuacja Niemców staje się pod tym względem z miesiąca na miesiąc coraz trudniejsza. Tylko w pierwszych miesiącach wojny występowała względna obfitość artykułów żywnościowych i kantynowych. Szybko zaczęto jednak wprowadzać ograniczenia i obcinać przydziały. Niektóre artykuły w ogóle znikły, inne dostarczano tylko w gorszych gatunkach. Nietrudno było też zauważyć, iż środki zaopatrzenia rozdzielano w sposób daleki od demokratycznej równości: wyższe szarże - generałowie, starsi oficerowie - fasowali bez ograniczeń, w tym artykuły luksusowe . Duże przydziały otrzymywały oddziały SS i policji a także lotnicy. Wszystkich innych, łącznie z rannymi w licznych szpitalach, zaopatrywano o wiele gorzej.
Rozwiało się też wiele mitów o niemieckiej gospodarności. Czasami nadchodziły całe pociągi artykułów zepsutych, szczególnie warzyw. W zimie wyrzucaliśmy na śmietnik tysiące butelek zmarzłego wina francuskiego, które przysyłano niezabezpieczone przed zimnem, a także tysiące paczek spleśniałych papierosów. Zapewne przykładali do tego rękę i nasi kolejarze. Wagony miewały długie przestoje, a zdarzało się, że wyładowywaliśmy skrzynie całkowicie rozbite w zaplombowanych wagonach - zapewne skutek odpowiedniego "manewrowania" wagonami.
W trakcie rozładunku, 1943 rok. |
Również i my staraliśmy się sprawiać przykrość okupantowi wszędzie tam, gdzie było to możliwe. Pracowałem w magazynie z towarami kantynowymi (Marketenderwaren): alkohol, papierosy, zapałki, przybory toaletowe, papier listowy, koperty itp. Do naszych ulubionych kawałów należało odlewanie koniaku lub wódki gatunkowej i uzupełnianie butelki wodą z gaśnicy lub moczem. W niejednej jednostce spełniali Niemcy toasty za zwycięstwo takim właśnie płynem...
Autor obok magazynów intendentury. Brześć, 1942 r. |
Najłatwiej można było dokonywać zniszczeń w dużych skrzyniach. Po ostrożnym otwarciu pokrywy wybieraliśmy z głębi butelkę opakowaną w słomiankę, owijaliśmy szmatą i uderzaliśmy lekko tępym, twardym przedmiotem, po czym zbitkę w słomiance wkładaliśmy na miejsce i zabijaliśmy skrzynię. Jeżeli przed zbiciem butelki chcieliśmy wykorzystać jej zawartość, wyjmowaliśmy korek i po wylaniu płynu wciskaliśmy go do szyjki odwrotną stroną. Poiliśmy też zatrudnionych przy wyładunku jeńców sowieckich. Nieraz wracali do swego obozu na mocno chwiejnych nogach...
Byliśmy dość przebiegli. Szkody i zniszczenia dokonywaliśmy w taki sposób, żeby przy remanencie wszystko się zgadzało. Zbite i dopełnione butelki "sprzedawaliśmy" odbiorcom przyjezdnym, często z frontu, którzy nie mieli okazji do składania reklamacji.
Niemcy, z którymi mieliśmy do czynienia, przedstawiali szeroki wachlarz charakterów: od zdeklarowanych hitlerowców i szowinistów, do ludzi zupełnie przyzwoitych, traktujących nas nawet przyjaźnie. Prawda, że tych ostatnich było bardzo niewielu. Jeśli chodzi o żołnierzy, to w przeważającej części byli to parobkowie lub małomiasteczkowi rzemieślnicy, robotnicy lub kupczykowie bądź kelnerzy - dość tępi i ograniczeni. Niespodziewanie dla siebie samych, oni, w Niemczech popychani i traktowani lekceważąco, otrzymali nagle władzę nad jeszcze niżej postawioną gromadą "podludzi". Wyżywali się więc wrzeszcząc, czasem rozdzielając szturchańce, upojeni możliwością komenderowania tak wielką liczbą niewolników. Niektórzy szykanowali nas rozmyślnie, aby przypodobać się przełożonym. Wykazując gorliwość w popędzaniu "miejscowych" i jeńców do roboty, chronili swoje tyłki przed wysłaniem do mniej bezpiecznych okolic.
Na ich tle korzystnie wyróżniał się pewien młody Austriak, niekryjący przed nami swej wrogości wobec "Anschlussu". Syntezą jego stosunku do hitleryzmu i wojny było wyrażenie "Oesterreich kaputt, Polen kaputt, alles kaputt", które często powtarzał, oczywiście, gdy w pobliżu nie przebywali Niemcy z Reichu. W jego towarzystwie nie odczuwałem, że rozmawiam z żołnierzem III Rzeszy. Niestety, wkrótce go zabrano i wysłano na front. Zapewne wydał się podejrzany za swój ludzki stosunek do Polaków.
Bardzo przyzwoicie zachowywał się też pewien Ślązak w średnim wieku, mówiący trochę po polsku. Odnosił się do nas zawsze uprzejmie, pomagał, ile mógł, a w czasie Świąt Bożego Narodzenia składał nam wizyty w domach, śpiewał z domownikami kolędy. Kilku innych, nie przejawiając takiej uprzejmości, nie wykazywało też przejawów chamstwa. Była to jednak bardzo nieliczna grupa tych, którym szowinizm i propaganda wyższości rasowej nie uderzyły do głowy a dotychczasowe zwycięskie blitzkriegi nie odebrały rozsądku.
Oficerowie intendentury nosili stopnie o innych nazwach niż w wojskach liniowych. Podporucznikowi odpowiadał stopień "inspektora", porucznikowi - "zahlmeister", kapitanowi - "oberzahlmeister" itp. W cywilu byli to przeważnie kupcy, urzędnicy bankowi, księgowi, ekonomiści. Nas traktowali wyniośle, jakkolwiek nie posuwali się do rękoczynów. W tej grupie obserwowaliśmy najwięcej zdeklarowanych hitlerowców lub przynajmniej udających entuzjazm dla reżimu. Jednak i wśród niech można było zauważyć koniunkturalizm postaw. Przez przeszło rok podlegałem bezpośrednio oberzahlmeistrowi Schnabl'owi z Wiednia, zarozumiałemu i traktującemu z góry tubylców, chociaż nie gardził wdziękami tutejszych pań (miał "stałą" kochankę, Polkę, żonę oficera przebywającego w oflagu). Powodziło mu się tu doskonale: ciepły, przytulny pokoik, smaczna kuchnia, trunki bez ograniczeń, blond-dziewczyna na zawołanie, tłum niewolników na posługi. I ciche miasto na głębokich tyłach, bezpieczne, jakby nie było wojny. Ale szczęście nie trwa wiecznie. Z początkiem 1943 roku cała załoga intendentury została przesunięta bliżej frontu, na ich miejsce przyszli inni. Wyjechał więc i Schnabl. Spotkałem go po roku, przypadkowo na ulicy. Był przejazdem w Brześciu - jakże zmieniony! Przywitał się ze mną jak z "równym", niemal serdecznie, nic w nim nie pozostało z dawnej buty i wyniosłości. Twarde warunki wojenne, których zaznał zapewne po raz pierwszy, przywróciły w nim cechy normalnego człowieka.
Jerzy Zabiełło, 1943 rok. |
Więzienie nad Muchawcem, stan sprzed kilkunastu lat (działał tu wtedy zakład krawiecki) - (http://polesie.org/2623/moj-wigilijny-prezent-czyli-ucieczka-z-wiezienia/). |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz