niedziela, 13 marca 2016




(54) Osobliwości koszarowego życia

   Początkowy okres pobytu w 9 pułku zapasowym na Majdanku niewiele się różnił od dotychczasowego, cywilnego życia. Nosiliśmy wciąż stare ubrania, ćwiczeń żadnych nie stosowano. Czas spędzany na niczym dłużył się niemiłosiernie. Często więc pomagałem ochotniczo w kuchni, godzinami obierając ziemniaki - zajęcie raczej nieciekawe, ale siedząc tak kręgiem nad ceberkiem z obierzynami opowiadaliśmy sobie własne dzieje, nieraz bardzo interesujące. Była to bowiem niezwykła mieszanina ludzi, różnego wieku, zawodów, z wszystkich grup społecznych i z wszystkich prawie okolic kraju - najwięcej, rzecz jasna, z Lubelszczyzny., Rzeszowskiego i kresów wschodnich, czyli zza Buga. Tu dopiero zetknąłem się z partyzantami - byłymi żołnierzami Armii Krajowej, Armii Ludowej i Batalionów Chłopskich a także z oddziałów bez określonej barwy politycznej. Wszyscy opowiadali swe prawdziwe lub urojone przygody i przeżycia.
   W jednym baraku mieszkało nas około setki, spaliśmy na drewnianych, piętrowych pryczach, na siennikach wypchanych słomą. Szczególnie nastrojowe chwile przeżywaliśmy chyba wszyscy podczas wieczornego apelu, gdy po odmówionej zbiorowo modlitwie (tak przewidywał ówczesny regulamin służby wewnętrznej) śpiewaliśmy chórem "Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród." W byłym hitlerowskim obozie na Majdanku miało to szczególną wymowę.

Majdanek, koszary 9 zapasowego pp, 1944 (fotopolska)
   Wreszcie otrzymaliśmy umundurowanie: drelichowa bluza i "kawaleryjskie" spodnie, trzewiki, owijacze, czapka polowa, pas główny (parciany), płaszcz oraz bielizna i onuce. Ja wyfasowałem płaszcz koloru siwego, co niezbyt harmonizowało z resztą ubioru. Początkowo byłem z tego powodu nieco zmartwiony, później przyzwyczaiłem się. Wyglądałem w tym ubiorze tak nieforemnie, że nie poprawił by mej aparycji nawet płaszcz barwy zielonej. Okazało się zresztą niebawem, iż siwe płaszcze są cieplejsze od zielonych. Mój nieraz ratował mnie w mroźne noce na warcie.
   Stare ubrania, w których przybyliśmy do pułku, trzeba było sprzedać za bezcen pokątnym handlarzom, gdyż kwatermistrzostwo nie przyjmowało żadnych rzeczy na przechowanie. Tak pod koniec października 1944 zostałem wreszcie prawdziwym żołnierzem i oczekiwałem na przydział do jakiejś jednostki, w której nauczono by mnie wojennego rzemiosła. 
   Rzeczywiście, wkrótce zaczęli odwiedzać nasze obozowe baraki tak zwani "kupcy", czyli oficerowie z różnych rodzajów wojsk, celem wyboru odpowiednich kandydatów. Przeważnie byli to przedstawiciele  szkół oficerskich. Oficerów bowiem, zwłaszcza młodszych, wojsko polskie odczuwało szczególny brak.
   Pewnego dnia zjawili się wysłannicy Oficerskiej Szkoły Artylerii z Chełma. Ładnie się prezentowali, w dopasowanych płaszczach i wysokich butach. Niektórzy mieli nawet przedwojenne garnizonówki z ciemno-zielonym otokiem. Na ich widok oczy nam wychodziły z głowy, tak szczerze im tych czapek zazdrościliśmy. Bardzo chciałem się dostać do artylerii. Zawsze uważałem ten rodzaj wojsk za coś "szlachetniejszego", za bardziej romantyczny od umorusanej w błocie piechoty. Do koni nie czułem sentymentu, służba w saperach przerażała mnie, łączność wydawała się nudna i bez polotu. Oczywiście, moje "chcę" czy "nie chcę" nie wchodziło w rachubę, i tak musiałbym pójść tam, gdzie daliby skierowanie, bez żadnej dyskusji. Prawo wyboru otrzymali dopiero ci, którzy przychodzili tu po nas.
   Do artylerii nie dostałem się, mimo iż kusiłem "kupców" ukończoną jedną klasą liceum (niewielu spotykało się wtedy rekrutów z podobnym wykształceniem). Widocznie odstraszał sam widok drągala, podobnego do stracha na wróble. Baraki częściowo się opróżniły, ale wciąż przybywali nowi poborowi. Wkrótce po artylerzystach przyjechali werbownicy z Oficerskiej Szkoły Broni Pancernej. Cóż, czołgi też imponujący rodzaj wojsk. Podobno służba ciężka, ale nie trzeba maszerować. Pamiętałem batalion pancerny z Brześcia sprzed wojny - jazgotliwe tankietki, załogi w czarnych skórzanych kurtkach, eleganccy oficerowie. Zostałem przyjęty (ci nie grymasili, brali wszystkich, nawet po kilku klasach szkoły podstawowej) i wkrótce znalazłem się w Chełmie, na terenie starych koszar piechoty, gdzie szkoła posiadała tymczasowe locum.
   Koszary zbudowano zapewne w połowie XIX w., więc bez żadnego wdzięku, poczucia estetyki czy zapewnienia choćby cienia intymności. Po dwie wielkie sale złączono prześwitem bez drzwi, w każdej mieściło się po 25 piętrowych prycz, w sumie dla 100 ludzi. Drzwi z jednej sali prowadziły do następnej kompanii, z drugiej - do korytarzyka, z którego wchodziło się do kancelarii, magazynu oraz izby mieszkalnej szefa kompanii. Dalej znajdowało się wyjście na klatkę schodową, umywalnie i ustępy.

Budynek lazaretu niemieckiego w Chełmie, 1943; od października 1944 do kwietnia 1945 mieściła się tutaj m. in. Oficerska Szkoła Broni Pancernej (fotopolska)
   W jednym budynku kwaterowały cztery kompanie - dwa bataliony szkolne. Łącznie szkoła liczyła cztery bataliony: trzy dowódców czołgów i plutonów oraz batalion techniczny, kształcący zastępców dowódców kompanii do spraw technicznych i mechaników - kierowców ciężkich czołgów, razem 800 kandydatów na podporuczników i chorążych broni pancernej. W owym czasie chorąży był pierwszym stopniem oficerskim a jego dystynkcję stanowiła jedna gwiazdka z białą nitką pośrodku naramiennika. Nazywano go żartobliwie "podporucznikiem z nitką". Zazwyczaj absolwentów zdających egzamin końcowy na piątkę lub czwórkę promowano na stopień podporucznika, natomiast trójkowicze otrzymywali tylko chorążego.
------------------------------------------------------------------
"Oficerska Szkoła Broni Pancernej w Chełmie powstała rozkazem dowódcy WP z 19 października 1944 r. Otwarcie placówki nastąpiło 20 listopada 1944 r. W tym momencie w szkole było 350 podchorążych. Szkolenie trwało 4 miesiące. Szkołę umieszczono w budynku dawnego rosyjskiego urzędu gubernialnego, w okresie międzywojennym wykorzystywanego przez Wojewódzki Szpital Psychiatryczny (od 1932 r.). Chorych zlikwidowali Niemcy 12 stycznia 1940 r., którzy przejęli budynek na koszary SS (szwadronu konnego). Obok Szkoły Oficerskiej w budynku funkcjonowało dowództwo tworzonego w okolicach Chełma I Korpusu Pancernego (większość absolwentów trafiła do tej formacji i walczyła w składzie 2 AWP nad Nysą Łużycką). Były również inne wydarzenia. 2 marca 1945 r. 70 kursantów z dowódcą kompanii por. Stanisławem Kulikiem zbiegło do lasu. Część została wytropiona przez UB i zabita (7 osób), część trafiła do niewoli (49 osób) i została rozstrzelana pod Chełmem, a pozostali wraz z por. Kulikiem (który przyjął pseudonim „Wołyniak”) utworzyli oddział partyzancki. Szkoła funkcjonowała do lipca 1945 r., a następnie została przeniesiona do Modlina.
W 1946 r. budynek został przejęty na potrzeby Szpitala Miejskiego, kontynuującego tradycje dawnego Szpitala Św. Mikołaja z okresu międzywojennego.
(http://www.zskepice.pl/patron-ppor-t-bielak/szkoly/)
 -------------------------------------------------------------------
   Mimo, że szkoła posiadała już swe tradycje, powstała bowiem w 1943 roku w Związku Sowieckim, tu w Chełmie tworzyliśmy ją od nowa i to dosłownie własnymi rękoma. Trzeba było urządzić wszystkie sale wykładowe, co oznaczało ciężką i brudną pracę przy oczyszczaniu i znoszeniu rozmaitych agregatów, z których najlżejszy ważył kilkadziesiąt kilogramów: działo, silnik, skrzynia biegów (700 kg), części transmisji, amunicja itp. Osobne sale były przeznaczone dla wykładów o łączności radiowej, z taktyki, nauki o broni, działań inżynieryjno-saperskich. Umazani brudnym olejem maszynowym, głodni, zziębnięci i śmiertelnie zmęczeni padaliśmy wieczorem na prycze, a gwiazdki oficerskie przestały świecić w snach. Wydawało się, że zaledwie przyłożyłem głowę do wypchanej sianem poduszki, gdy słyszałem natrętne wołanie służbowego: "Pobudka! Wstać!" Rozespani, ziewający i półprzytomni wskakiwaliśmy w spodnie i za chwilę z głośnym tupotem zbiegaliśmy po schodach w lodowaty, mokry chłód poranka na gimnastykę. Mycie, ubieranie się, słanie łóżek, zamiatanie... i już wymarsz na śniadanie: ciepły kawałek chleba, czerwony, wilgotny cukier, gorąca czarna kawa zbożowa, mały kawałeczek konserwy. Niewiele tego było więc i przyjemność krótka...   

Stan obecny - Zespół Szkół w Kępicach (http://www.zskepice.pl/patron-ppor-t-bielak/szkoly/)
   Z wyjątkiem niektórych oficerów polityczno-wychowawczych i dowódców plutonów oraz niektórych dowódców kompanii, kadrę szkoły stanowili głównie oficerowie sowieccy. Zapamiętałem ich jako ludzi dobrej woli, wyrozumiałych i cierpliwych. Robili wszystko, aby przekazać nam nie tylko przepisany programem zasób wiedzy, ale również bogate, praktyczne doświadczenie, które odgrywa tak ogromną rolę w przygotowaniu żołnierzy do walki. Żaden z nich nie liczył się z czasem i gotów był spędzać z nami popołudnia i wieczory, aby utrwalić w nas ów niezbędny zasób wiedzy, potrzebny dowódcy  na polu walki. Było to szkolenie przyspieszone i pobieżne, formowały się bowiem dwie armie i potrzeba było bardzo wielu młodszych oficerów. Również istniejąca Pierwsza Armia i inne jednostki pilnie domagały się uzupełnień, gdyż dowódcy plutonów i kompanii mieli na froncie krótki żywot. Właśnie przygotowywano się do ostatniego skoku, który miał kosztować - nie było co do tego żadnych złudzeń - wiele setek tysięcy istnień ludzkich. Zostaliśmy więc poniekąd z góry spisani na straty i przeznaczenia na hekatombę. Wyrazem tego było właśnie  nasze bardzo krótkie przygotowanie, zupełnie niewystarczające dla pełnienia funkcji dowódczych i wychowawczych w normalnych warunkach.
    Dowódcą mego batalionu szkolnego był niski, łysy i gruby major sowiecki z perkatym noskiem i małymi oczkami, który o każdej porze doby znajdował się pod gazem. Chociaż swoje zarządzenia i rozkazy wydawał donośnym głosem, nie czynił nikomu przykrości, najwidoczniej rad ze swojej funkcji, gwarantującej w tych niespokojnych czasach ciepły pokój, wygodne łóżko, regularne wyżywienie i brak wrażeń, jakich żołnierz szczególnie nie lubi: ostrzału artyleryjskiego, bombardowania i gwizdu mnóstwa mniejszych pocisków. Bardzo chciał się nauczyć polskiego, lecz bez widocznych rezultatów. Gwoli prawdzie należy podkreślić, że przyswoił sobie dwa słowa: "podcharunżyje" i "chaljera" i używał ich na przemian w każdym przemówieniu. Gdy zaś zastosował oba w jednej mowie - miała miejsce blestiaszczaja recz' na polskom jazykie. Ponieważ jednak istotnie rozumiał po polsku a my byliśmy już dobrze osłuchani z rosyjskim, porozumienie między nami funkcjonowało doskonale. Rzeczywiste kłopoty mieli przede wszystkim wykładowcy poszczególnych przedmiotów. Starali się, jak mogli, aby nazwy techniczne przekazać w zrozumiałej dla nas formie, choć wiele wyrażeń w ogóle nie występowało w polskim słownictwie. W rezultacie używaliśmy jakichś dziwnych polsko-rosyjskich neologizmów, które między sobą rozumieliśmy doskonale, ale które byłyby trudne do pojęcia dla dzisiejszych słuchaczy szkół oficerskich, np. "usiąść za ryczagi" (drążki), "materialna część" (sprzęt), "wywierka" (sprawdzanie przyrządów celowniczych", "ogniowa" (nauka o broni") itp. Terminologii tej używaliśmy później również w pułkach. Dopiero po kilku latach opracowano słownictwo taktyczno-techniczne w duchu jakiej takiej polszczyzny.
   Pierwszym dowódcą mojej kompanii był podporucznik Kwapiński - młody, może w moim wieku, szczupły, wysoki, pogodny i zrównoważony elegant. Posiadał nie każdemu daną sztukę noszenia munduru: miał zawsze wygląd wojskowy. Pewnej niedzieli przyszedł do kompanii ubrany według wszelkich reguł przedwojennych: garnizonowa rogatywka z pomarańczowym otokiem, czarna, skórzana kurtka, lśniące buty "angielskie", kordzik u pasa. Skąd on to wszystko wytrzasnął w obrabowanym do cna kraju? Nie muszę podkreślać, iż na tle naszej szarej, wynędzniałej masy w poskręcanych jak postronki owijaczach i polowych czapkach spadających na uszy, przypominał wyglądem królewicza z baśni. Pożeraliśmy go wzrokiem i zazdrościliśmy, nie wierząc, że kiedykolwiek będziemy się mogli tak wystroić.
   Porucznik Kwapiński, wbrew poważnemu wyglądowi, nie odznaczał się jednak rozsądkiem. Zaczął mianowicie tu i tam rozpowiadać o swoim bliskim pokrewieństwie z wicepremierem rządu polskiego na uchodźstwie, Janem Kwapińskim. Może to był żart? Ale w owych czasach taka parantela działała na organy bezpieczeństwa, jak czerwona płachta na byka. Po dwóch miesiącach dowodzenia kompanią, pewnego dnia nasz porucznik znikł bez śladu. Nie wiadomo, czy go posadzono, czy przeniesiono do oddziału frontowego, czy może zdezerterował. Nigdy tego nie wyjaśniono. Tak czy owak, był z pewnością jednym z tych, którzy raczej nie pasowali do nowej rzeczywistości i chyba niedługo służyłby w korpusie oficerskim ludowego Wojska Polskiego. Po kilku latach, gdy zaczęto grzebać w życiorysach, nie taki haczyk wystarczał, aby zostać zdjętym ze stanowiska i wyrzuconym do cywila. A i tak facet mógł sobie gratulować, jeżeli nie poszedł do ciupy siedzieć za niewinność.
   Po Kwapińskim dowództwo kompanii objął kapitan sowiecki, skryty i małomówny. W przeciwieństwie do innych oficerów Armii Czerwonej, przydzielonych do Wojska Polskiego, chodził w mundurze sowieckim i nie usiłował nawet przekręcać polskich słów.
  Z dowódcą kompanii mieliśmy zresztą osobiście mało do czynienia. Codzienny kontakt utrzymywali z nami dowódcy plutonów szkolnych - młodzi podporucznicy, niedawno promowani w Związku Sowieckim po podobnym, skróconym kursie oficerskim. Na ogół usiłowali być surowi, dbali przede wszystkim o dyscyplinę i nie przejawiali zainteresowania naszym losem lub kłopotami. Przekazywali nam naukę o broni, polegającą głównie na rozbieraniu i składaniu zamka karabinu, rewolweru oraz musztry.
-----------------------------------------------------------------------------------
Ze wspomnień Czesława Linkowskiego - "Przygody w szkole czołgowej w Chełmie".


"Więc poszedłem do tej szkoły czołgowej oficerskiej. Humorystyczny kawałeczek będzie. Pierwszego dnia dali nam mundury, a jakże. Takie wycinaliśmy z blachy sylwetki czołgów i tutaj sobie przymocowywaliśmy [do mundurów]. Ja byłem bardzo kiepski jeśli chodzi o rysowanie i mój czołg to kaczkę przypominał, ale w każdym razie coś tam było. No i koniecznie chcieliśmy z kolegą wyjść na miasto. No bo mamy mundury, mamy czołgi na pagodach - aż się prosi, żeby się pokazać w Chełmie, na mieście. No, ale [dostać] przepustek nie było mowy. No więc na oficerską bramę - oficerska brama, to jest dziura w płocie przez nikogo nie pilnowana. No więc przez oficerską bramę żeśmy obaj wyszli wieczorem. Chodzimy, chodzimy, deszczyk pada, jakaś taka brzydka pogoda, nie wiadomo co z sobą zrobić, bo żołnierz zawsze marzy o wyjściu, a jak wyjdzie, to nie wie co ze sobą zrobić. Tak i myśmy łazili, łazili. W końcu poszliśmy do jakiejś knajpki takiej małej. Siedliśmy przy stoliku. On miał trochę pieniędzy, to kupił jakąś wódkę. Tak pomaleńku żeśmy tą wódkę sączyli, a przy sąsiednim stoliku jakiś oficer radziecki siedział już przed pustą butelką i strasznie smętną miał minę. Pewnie wszystkie swoje ostatnie pieniądze wydał na wódkę. I tak patrzył na nas, patrzył, patrzył. A my chcieliśmy już uciekać, bo nie mieliśmy przepustek przecież. Ale zanim się zdecydowaliśmy na ucieczkę, to on podszedł do nas: "Czy panowie... czy towarzysze pozwolą, że dosiądę się do was?". Oczywiście - po rosyjsku, ja dobrze po rosyjsku umiałem mówić. On przyszedł do nas, a jakże, siadł - toasty na nasze konto, wódka nasza do jego gardła. Upił się w drobny mak. No i jak już dowiedział się, że jesteśmy kandydatami do tej broni pancernej, no to tylko ciągle: "Uczytie na tliczno, uczytie na tliczno". Czyli uczcie się na celująco. No i tak się strąbił, że później, jak już żeśmy wyszli, był już taki pijany, że trzeba było go jakoś odprowadzić, bo solidarność pijacka wymaga tego, żeby tego co nie może chodzić do domu zaprowadzić. No i pytamy go, gdzie go zaprowadzić. On mówi: "Do szkoły czołgowej". O, cholera! No, ale jakoś doprowadziliśmy go do bramy, zapukaliśmy do wartownika i chodu! Polecieliśmy przez dziurę w płocie do szkoły! Na drugi dzień robią podział na kompanie, bo to dopiero pierwsze dni, i przedstawiają nam naszych nowych dowódców. Okazuje się, że dowódca tej naszej kompanii, to był ten nasz kumpel od wódki! Ale udawał, że nas nie poznaje i jeszcze tego samego dnia zostałem zastępcą dowódcy plutonu szkolnego! To się tak śmieję do tej pory, że to był najlepszy interes jaki w życiu zrobiłem. Byłem w tej szkole trzy miesiące chyba. Tyle że nauczyłem się już którędy się wchodzi, a którędy się wychodzi z czołgu. Nauczyłem się gdzie jest ten cyngiel do strzelenia. Strzeliłem ze trzy razy z armaty, ale niecelnie całkiem, no i któregoś dnia, to był wtedy październik chyba już – wiadomość: dziesięciu będzie mianowanych podporucznikami. No i oczywiście ci, co byli najlepsi. I okazało się, że ja byłem najlepszy, bo byłem jednym z tych dziesięciu. Zostałem mianowany podporucznikiem, dowódcą czołgu. O czołgu miałem zielone pojęcie! No i w każdym razie przez pierwsze dwa miesiące, to tylko teoria była, a później, ostatni miesiąc, to już sprowadzili nam T 34, te czołgi, i przez miesiąc żeśmy nimi jeździli. Oczywiście, była uroczysta nominacja na podporucznika. Okazało się, że pod Warszawą organizuje się nowa jednostka: Brygada Pancerna Polska. No i tam nas zawieźli, tych nas dziesięciu oficerów, zawieźli, to było w Anino pod Warszawą. No i tam każdego z nas, że tak powiem poprzydzielali. Każdy z nas został dowódcą czołgu. Okazało się, że tam nie ma ani jednego oficera polskiego, poza nami dziesięcioma, reszta wszystko sowieckie. Nie ma co się dziwić - przed wojną Polska nie miała specjalistów od czołgów, a myśmy byli pierwsi specjaliści od czołgów - Polacy. Także każdy z nas został dowódcą czołgu."
(http://biblioteka.teatrnn.pl/dlibra/Content/48278/HM_Linkowski_Czeslaw_2013_08_27_Przygody_w_szkole_czolgowej_w_Chelmie.pdf)
-------------------------------------------------------------------------------------- 

   Zaczęły płynąć dni bardzo pracowite i męczące. Nękały nas trzy typowo wojenne plagi: niedojadanie, zimno i robactwo. Porcje żywności były niewielkie i jak na ciężką pracę stanowczo zbyt mało kaloryczne. Monotonia posiłków, których podstawę stanowił dwa razy dziennie pęczak bez tłuszczu, doprowadzała wszystkich do rozpaczy. Rano wielu nie słodziło kawy, lecz cały fasowany czerwony cukier sypało na kromkę razowca. Zdawało mi się wówczas, że nigdy nic tak dobrego nie jadłem. Jakże chętnie zażarłbym cały bochenek tego rarytasu...
   Uczucie zimna wynikało częściowo z niskiej kaloryczności wyżywienia, częściowo z wiatrem podszytego umundurowania. Cienki drelich nie był odpowiednim ubiorem na zimę. Sukienny płaszcz tylko podczas marszu i w czasie forsownych ćwiczeń odganiał wciskający się wszystkimi szparami chłód. Marzły stopy, owinięte kawałkiem szmaty, zastępującej skarpety. Noszenie swetrów - jako cywilnej części ubrania - było formalnie niedozwolone. Jeżeli jednak nawet udało się go przemycić i po kryjomu nakładać pod mundur - czekała największa plaga: wszy, które i bez swetra setkami gnieździły się w bieliźnie, spodniach i w bluzie. Oczywiście, można przywyknąć do wszystkiego, ale dokuczliwe swędzenie powodowało niezbyt elegancki odruch drapania się po całym ciele. Wieczorami siadywaliśmy półnago na pryczach i wśród towarzyskiej pogawędki co chwila rozlegał się trzask rozgniatanych na koszuli szarych pasożytów. Wielu odczuwało coś na w rodzaju wstydu i rozgoryczenia, że przez wszystkie lata tak ciężkiej przecież okupacji nigdy nie mieli do czynienia z robactwem a dopiero po wyzwoleniu, w Wojsku Polskim, do którego tak tęsknili, oblazły ich insekty. Przy tym nie do wytępienia. Głównym powodem zawszenia była niesłychanie rzadka zmiana bielizny: raz w miesiącu, a jedyną koszulę nosiło się całą dobę, praktycznie bez zdejmowania. Raz w miesiącu szliśmy do łaźni i przy tej okazji mundur zabierano do odwszalni, zaś po kąpieli fasowaliśmy czystą koszulę, kalesony i onuce. Ale już na drugi dzień wszy harcowały w najlepsze i towarzyszyły nam mężnie aż do następnej kąpieli. Zapewne sam proces dezynsekcji był nieskuteczny (za niska temperatura?) i połowiczny. Należałoby bowiem zdezynfekować jednocześnie całe koszary, czego nigdy nie uczyniono. Najlepszym zresztą sposobem byłaby częsta zmiana bielizny i regularne kąpiele. W szóstym roku wojny wszystkiego jednak brakowało... Związek Sowiecki mógł wygrywać dzięki temu, że jego ludność pozostawała zahartowana, żyjąc od dziesiątków lat w niezwykle ciężkich warunkach. Chyba w żadnej innej armii, nie wyłączając niemieckiej, żołnierze nie służyli w podobnie opłakanych warunkach, jak my. Ale też żadna inna armia nie wytrzymałaby takich trudności, gdyby dodatkowo wymagano od niej zwyciężania.
   Drugim owadem, który żarłocznie dobierał się nam do skóry, była pluskwa. Tysiącami gnieździły się w drewnianych pryczach i we wszystkich zakamarkach ścian. Od czasu do czasu wynoszono prycze przed budynek koszar i usiłowano tępić tych osobistych wrogów przy pomocy środków podręcznych, z podobnie mizernym skutkiem. Drapaliśmy się więc nadal, w dzień i w nocy, marząc, by te tortury wojennych koszar skończyły się nareszcie. Z utęsknieniem czekaliśmy na rozesłanie do jednostek, mimo że warunki bytowe nie były tam wcale lepsze a na każdym kroku groziła śmierć lub kalectwo. Ale tam przynajmniej coś się działo, odbywał się ruch, ciągła zmiana wrażeń. Najbardziej dokuczała monotonia życia koszarowego i przymusowa nauka, która większości nie interesowała i sprawiała dużą trudność. Stanowiliśmy bowiem wielką mieszaninę, jeśli chodzi o poziom wykształcenia. Był w naszej kompanii jeden student - Roman Leitner, obecnie docent nauk matematycznych we Wrocławiu. Był jeden lub kilku abiturientów i kilka osób z nieukończonym gimnazjum. Reszta przeszła tylko szkołę powszechną, nie zawsze w pełnym zakresie. Większość kolegów pochodziła z kresowych lub lubelskich wiosek oraz małych miasteczek Małopolski Wschodniej i nie miała nigdy do czynienia z techniką. Każde zagadnienie wymagające jakich takich wiadomości z matematyki i fizyki stanowiło dla nich istną abrakadabrę. Wykładowcy zdawali sobie z tego sprawę i starali się przekazywać wiedzę w możliwie uproszczony sposób. W rezultacie po kilku miesiącach promowano setki podporuczników i chorążych, stojących pod względem intelektualnym znacznie niżej od poborowych, wcielanych po zakończeniu wojny a legitymujących się często świadectwem dojrzałości. Nie wszyscy rozumieli konieczność dokształcania się. Toteż mając duże luki w przygotowaniu teoretycznym, wiedzy ogólnej i kulturze, pozostawali coraz bardziej w tyle, a znaczna większość jeszcze przed pierwszym awansem została zwolniona do rezerwy. Byli żywą ilustracją sławetnego sloganu "nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera", który tyle szkody przyniósł korpusowi oficerskiemu PRL.
   Na razie jednak do promocji jeszcze daleko, należało przedtem opanować wiedzę wojskową. W tym dość smętnym bytowaniu miałem dwa momenty jaśniejsze, dowodzące, iż niezupełnie o mnie zapomniano, jak niekiedy odnosiłem wrażenie. Pierwszy to odwiedziny ojca, który po odwiezieniu matki do Białegostoku, zarejestrował się w tamtejszym RKU i otrzymał przydział do jednostki artylerii przeciwlotniczej, stacjonującej gdzieś między Lublinem a Warszawą. Z tej okazji zostałem zwolniony z zajęć, ojciec wynajął pokój w domu na przeciw koszar i posiedzieliśmy tam kilka godzin, opowiadając sobie nowiny z ostatnich dwóch miesięcy. Przez ten krótki czas poczułem się niemal, jak w domu. Po wyjeździe ojca ogarnęło mnie jeszcze większe osamotnienie. Kilka tygodni potem znów zostałem wezwany na wartownię przy bramie, gdzie ku wielkiemu zdziwieniu i radości ujrzałem znajome postacie Henia Klebeko i jego żony Broni, znanej mi dobrze z Brześcia. Tym razem spotkanie trwało krótko. Obdarowali mnie wędliną, boczkiem i słoniną - artykułami, których od długiego czasu byłem całkowicie pozbawiony. Rzuciłem się na nie żarłocznie i ... wkrótce dostałem ostrej biegunki, gdyż żołądek odwykł od tłuszczu i kalorycznego jedzenia. Na kilka dni straciłem zdolność do normalnego funkcjonowania.
   Nastała mroźna zima. Wielokrotnie odbywaliśmy marsze całym plutonem wzdłuż ośnieżonej szosy do stacji Zawadówka, przerabiając zajęcia z taktyki. Metoda nosiła nazwę: "pieszo po czołgowemu", gdyż czołgów było w szkole tylko kilka i służyły wszystkim do ćwiczeń strzeleckich oraz nauki jazdy. Zagadnienie taktyczne trzeba było rozwiązywać na piechotę. Z maszynami mieliśmy się oswoić dopiero w... jednostkach. Marzliśmy więc na potęgę i z radością dopadaliśmy po drodze do chłopskich chałup, aby choć na chwilę się ogrzać. Jednocześnie trwały zajęcia w salach wykładowych, gdzie przeżyłem pierwszą kompromitację: podczas okresowego egzaminu z nauki o broni, w czasie składania zamka karabinu, wyleciała mi z ręki sprężyna a części zamka rozsypały się po całej sali. Komisja nic nie rzekła, ale postawiła mi dwóję, za którą na najbliższym apelu całej szkoły musiałem wystąpić przed szereg i w towarzystwie innych delikwentów wysłuchać, jaką jesteśmy zakałą wojska. To zapewne zadecydowało, że gdy na początku marca wybierano kilkudziesięciu podchorążych do przyspieszonej promocji, moja kandydatura, mimo ochotniczego zgłoszenia się, nie została uwzględniona.
   Z zazdrością patrzyliśmy na kolegów, którzy zjawili się po promocji z gwiazdką na ramieniu, w nowym mundurze, płaszczu i kirzowych butach (ze specjalnie utwardzonej dermy). Byli już oficerami! Mieli za sobą pobyt w szkole oficerskiej - bardzo krótki, co prawda - i mieli już w wojsku jakąś pozycję, wyjeżdżali w świat, do jednostek bojowych, do walki... Biorąc na zdrowy rozsądek, nie należało im niczego zazdrościć. Poszli na Wał Pomorski, Kołobrzeg, forsowali Odrę i Nysę. Zaledwie kilku doczekało końca wojny. Ginęli masowo, paleni żywcem w czołgach, rozrywani przez granaty i bomby, siekani odłamkami, przestrzeliwani seriami cekaemów. Nie, naprawdę nie było się do czego spieszyć.
--------------------------------------------------------------
W bitwie o Wał Pomorski w okresie od 30 stycznia do 11 lutego 1 Armia Wojska Polskiego straciła 10 042 żołnierzy (polegli, ranni i zaginieni).
(Wikipedia)
 
Płonący T-34 (www.dobroni.pl)

--------------------------------------------------------------
   13 stycznia przyszła informacja o rozpoczęciu wielkiej ofensywy na całym froncie od Bałtyku do Karpat. Codziennie nadchodziły radosne wieści o wyzwoleniu miast i całych województw: Łódź, Kraków, Częstochowa... 17 stycznia po południu, na specjalnym apelu odczytano rozkaz Naczelnego Dowództwa o zdobyciu Warszawy. Przyjęliśmy tę informację bez zwykłej w takim wypadku emocji. Wiadomo było już dawno, że tym razem w walkach o miasto Niemcy nie mają żadnych szans. Z drugiej strony to, co wyzwolono, stanowiło tylko martwą kupę gruzów bez ludności. Nie było się z czego cieszyć. Mimo wszystko miałem swoją satysfakcję. Katowice, Częstochowa, Bydgoszcz... pamiętałem komunikaty z 1939 roku o oddawaniu tych miast Niemcom. Teraz po pięciu latach niewoli powracały w takim samym tempie. Doczekałem się wymarzonej chwili powszechnego wypędzania szkopów, niegdyś butnych i niezwyciężonych. Wojna wkraczała na terytorium Rzeszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz