niedziela, 21 czerwca 2015




(25) Szkółka

   W czerwcu 1934 ukończyłem szóstą klasę szkoły powszechnej i stanęło przede mną zadanie sforsowania nowego progu życiowego: egzamin wstępny do gimnazjum.
   Szkoła średnia miała w owych czasach większy prestiż niż obecnie. Świadectwo dojrzałości upoważniało do wstępu na wyższe uczelnie bez egzaminów konkursowych i było wymagane przy staraniach o każdą pracę umysłową w instytucjach państwowych, samorządowych i niektórych prywatnych. Nie to jednak stanowiło o wysokiej randze tego szczebla edukacji. Z powodu utrudnionego dostępu do wykształcenia absolwentów szkół średnich było przed wojną znacznie mniej niż obecnie. Gimnazja funkcjonowały wprawdzie w znacznej większości miast powiatowych a w wojewódzkich było ich nawet po kilka, ale z jednej strony liczbę chętnych ograniczały wysokie opłaty - 200 zł rocznie - z drugiej zaś niedorozwój szkolnictwa wiejskiego. Wiele dzieci chłopskich nie miała możności ukończenia nawet sześciu klas szkoły powszechnej, brakowało też internatów, co oczywiście znacznie podnosiło koszty kształcenia dzieci ze wsi i małych miasteczek. Nie sprzyjał rozwojowi edukacji fatalny stan sieci komunikacyjnej, którą tworzyły rzadkie linie kolejowe. Sytuacja taka rzutowała decydująco na skład socjalny uczniów. W przeważającej mierze rekrutowali się oni z rodzin inteligenckich i kupieckich - mieszkańców miast.
   Dodatkową trudność stanowił niejednakowy poziom szkół podstawowych. Szkoła średnia, zwłaszcza gimnazjum państwowe, stawiała dość duże wymagania podczas egzaminów wstępnych, toteż odpadało na nich wiele dzieci słabiej przygotowanych i nieoczytanych. Nie zapominajmy, że próg ten musiały przekraczać dwunastolatki, dla których egzamin stanowił surową próbę wykazania refleksu i samodzielności myślenia a grono pedagogów, zainteresowane przede wszystkim w wyławianiu osobników zdolniejszych, mniej kłopotliwych w trakcie nauki, nie przejawiało starań, by ośmielić mocno stremowanych kandydatów na "inteligentów".

Od lewej: Wacław, Jerzy i Irena Zabiełłowie, Brześć, 1934 - tuż przed wstąpieniem autora do gimnazjum.
   I ja nie byłem wolny od tremy, wchodząc po raz pierwszy w mury obcej i - jak mi się wówczas wydawało - nieprzytulnej szkoły.  Bałem się szczególnie sprawdzania znajomości matematyki, która nigdy nie stanowiła mojej mocnej strony, jakkolwiek w podstawówce dawałem sobie radę bez trudu. Któż jednak odgadnie, co wymyślą egzaminatorzy na udrękę absolwenta szóstej klasy?
   Egzamin wstępny obejmował język polski i matematykę pisemnie i ustnie, zaś historię, geografię i przyrodę tylko ustnie. Matematyka poszła mi średnio - na dostateczny, za to pisemne wypracowanie z polskiego a potem sprawdzian ustny z tego przedmiotu i z historii zdałem na piątkę. Pamiętam dobrze temat pracy pisemnej: "Sen o dalekiej podróży". Tu mogłem puścić wodze fantazji a ponieważ wiele czytałem o egzotycznych krajach, więc treść nie nasuwała trudności. Polski i historię zdawałem jednocześnie. Pamiętam, jak ze zgrozą słuchałem wypowiedzi jakiejś koleżanki, zdającej przede mną. Mowa była o Piaście - Kołodzieju. Na pytanie, kto to był Piast, zdołała tylko wykrztusić: "kmieć". Z niczym więcej dynastyczny protoplasta jej się nie kojarzył. Jej ofermowata niewiedza podbudowała mnie, gdyż czułem, iż na tym polu mogę się popisać. I rzeczywiście - przypadła mi w udziale epoka napoleońska a w szczególności postać księcia Józefa Poniatowskiego. Tu byłem mocny, połknąłem przecież szereg powieści historycznych z tego okresu. "Huragan" Gąsiorowskiego to moja ulubiona ówcześnie lektura a o bitwie pod Raszynem mogłem wygłosić referat. Odpowiadałem więc szeroko i barwnie, ulubiony temat wyzwolił swadę i niepostrzeżenie pozwolił pokonać tremę. W pozostałych przedmiotach erudycją nie błysnąłem, ale wyraźne predyspozycje humanistyczne zadecydowały o pomyślnym wyniku.

Wniosek o przyjęcie do gimnazjum
   Wieczorem, w czasie posiedzenia rady pedagogicznej, gdy ważyły się nasze losy, spacerowałem z rodzicami przed wejściem do gimnazjum, pełen niepokoju. Podobnie zresztą podnieceni byli i rodzice, gdyż ojciec w końcu nie wytrzymał nerwowo, wszedł do budynku i napotkanemu woźnemu wcisnął do ręki złotówkę prosząc, aby ustalił, co ze mną. Woźny zakręcił się, gdzieś zniknął, po chwili wrócił i szepnął konspiracyjnie: "Przyjęty!". Radość zapanowała ogromna, jakkolwiek do dziś mam wątpliwości, czy poczciwy pedel rzeczywiście zadał sobie trud. Poszliśmy więc na ciastka a na drugi dzień z ulgą ujrzałem swoje nazwisko na liście przyjętych.

Potwierdzenie wniesienia opłaty za egzamin
   Natychmiast też przystąpiono do szykowania mojej gimnazjalnej wyprawy. Obejmowała ona: mundur, spodnie, krawat, czapkę oraz płaszcz. Mundury wprowadzono w 1933 roku wraz z reformą szkolnictwa średniego. Noszenie ich było obowiązkowe i rygorystycznie wymagane. Jakiekolwiek odstępstwo, chociażby brak krawata lub nawet krawat w innym kolorze niż granatowy - groziło surowymi sankcjami i obniżeniem stopnia ze sprawowania a nawet usunięciem ze szkoły. Wszystkie części umundurowania miały kolor granatowy. Na rękawach i wzdłuż nogawek nosiło się wypustki - niebieskie w gimnazjum, czerwone w liceum. Takie same wypustki widniały na rękawach płaszcza i na okrągłej czapce - maciejówce. Dodatkowo na tej ostatniej - blaszany znaczek: w kole otwarta księga a na niej kaganek oświaty. Na lewym rękawie tarcza koloru wypustek z numerem szkoły. Moje gimnazjum nosiło numer 291 i nazwę im. Romualda Traugutta.  

Gimnazjum im. Romualda Traugutta (album.brzesc.prv.pl)
   Paradowanie w nowej czapce było uważane przez sztubaków za hańbiące, toteż natychmiast po zakupie nakrycie głowy ulegało defasonowaniu, zwłaszcza znaczek, który zaginało się wzdłuż i wycierało tak długo, aż nabrał wyglądu znoszonego. Po krótkim okresie noszenia również sam mundur przedstawiał opłakany wygląd. Rodziców najczęściej nie stać było na częste sprawianie nowego ubrania a ponieważ istniał zakaz noszenia ubrań cywilnych nawet poza szkołą, więc po okresie używania przez okrągły rok, mundurek stawał się przepocony, powycierany na łokciach i kolanach, często pocerowany, a w niektórych miejscach zmieniał odcień na fioletowy. Nas to nie martwiło. Przeciwnie, właśnie znoszony stanowił sztubacki szyk.
   Dziewczęta również umundurowano: bluzka z mankietami, plisowana spódniczka i beret. Mogły jednak nosić fartuchy z granatowej satyny, dzięki czemu ich mundurki wyglądały znacznie schludniej. Nakrycie głowy było obowiązkowe, nawet bez płaszcza.

Uczniowie gimnazjum na ulicy Brześcia, lata 30-te (album.brzesc.prv.pl)
   Wyprawka gimnazjalna nie kończyła się na mundurze. Trzeba było zakupić kostium gimnastyczny oraz tenisówki - bez tego nie wpuszczano na salę gimnastyczną. Poza tym obowiązywał fartuch z szarego płótna do zajęć z robót ręcznych a od czwartej klasy - mundur przysposobienia wojskowego. Wszystko oczywiście na koszt własny. No i książki - podręczniki, atlasy, klucze do oznaczania roślin, zeszyty. W sumie więc wydatki niemałe. 
   Państwowe Gimnazjum i Liceum im. Romualda Traugutta w Brześciu należało do najlepiej wyposażonych szkół w Polsce: 16 sal lekcyjnych, pracownia geograficzna, fizyczna, chemiczna, dwie przyrodnicze, gimnastyczna, wreszcie ogromna aula, której mogłaby pozazdrościć wyższa uczelnia. Dla potrzeb administracji były tylko dwa pomieszczenia: gabinet dyrektora oraz "sala rady pedagogicznej" czyli pokój nauczycielski, w którym przechowywano jednocześnie pomoce naukowe. Było to jedyne miejsce, gdzie nauczyciele mogli odpocząć w czasie przerwy, bądź przy długim stole przygotować się do lekcji. Tylko tu mogli też palić, więc w pokoju wisiała zawsze siwa chmura dymu.
   W oddzielnym budynku po drugiej stronie ulicy Dąbrowskiego znajdowały się pracownie robót ręcznych: trzy sale do obróbki drewna, metalu i szkła - wszystkie bardzo dobrze wyposażone. Było to królestwo profesora Pitery - siwowłosego, surowego pana, który krótko trzymał rozbrykaną gromadę nastolatków pilnując, by nie obijali się w trakcie dwóch godzin zajęć a także, aby sobie nie powybijali oczu i zębów narzędziami, o co nie było trudno przy naszej nieustającej gotowości do zabawy.

Budynek gimnazjum Traugutta, stan z lat siedemdziesiątych. Widać powojenną nadbudowę.
   Wreszcie wspomnieć trzeba o placu szkolnym. Nie pamiętam, by jakakolwiek szkoła miała tak wiele przestrzeni na zewnątrz budynku. Środek placu zajmowało boisko niewiele mniejsze od futbolowego, przeznaczone do gry w piłkę ręczną, zwaną wówczas "szczypiorniakiem" oraz do koszykówki. Z boku znajdował się zespół drabinek do ćwiczeń gimnastycznych a dalej boisko do siatkówki. W drugim końcu placu, obok obelisku wskazującego położenie geograficzne Brześcia, znalazło swoje miejsce jeszcze jedno boisko, o idealnej nawierzchni, na którym rozgrywano międzyszkolne mecze siatkówki. Tu popisywał się genialnymi ścięciami Gienek Maliszewski, syn dowódcy 82 pułku piechoty. W zimie centralne boisko wykorzystywano jako ślizgawkę. Miejsca było tak dużo, iż kilkaset osób mogło swobodnie wykonywać każdą figurę łyżwiarską i biegać do woli, nie potrącając się wzajemnie.
   W pogodne, suche dni spędzaliśmy na placu wszystkie przerwy międzylekcyjne i odbywaliśmy lekcje gimnastyki. Tu też często zabawialiśmy się w czasie wolnym, gdyż piłka, podobnie jak dziś, stanowiła wielką rozrywkę. Tylko piłka nożna była zakazana; być może władze traktowały ten sport jako zbyt brutalny dla młodzieży inteligenckiej.
   Posesję szkolną uzupełniały ogrody kwiatowe, znajdujące się między ulicą a obu skrzydłami budynku. Stanowiły domenę pani dyrektorowej Nanowskiej, osoby przesadnie religijnej, która swymi kwiatkami ubierała ołtarz kaplicy szkolnej.
   Tak więc 1 września 1934 roku, po nabożeństwie i uroczystości inauguracyjnej w auli, po raz pierwszy przestąpiłem próg mej klasy - Pierwszej "A", na końcu parterowego korytarza. Była to sala bardzo widna, gdyż okna wychodziły na południe i zachód. Znajdowały się w niej trzy rzędy ławek, tablica i stół dla nauczyciela. Innych mebli nie było. Na ścianie frontowej umieszczono zespół emblematów symbolizujących ustrój i jego filozofię: na górze krzyż, pod nim godło państwowe a po jego obu stronach portrety prezydenta Ignacego Mościckiego i Marszałka Polski, Józefa Piłsudskiego. Pod portretami, oprawione w ramki i za szkłem, wisiało we wszystkich izbach lekcyjnych Rzeczypospolitej hasło zaczerpnięte z pism Marszałka: 

"Idą czasy,
których znamieniem będzie wyścig pracy,
jak przedtem był wyścig żelaza,
jak przedtem był wyścig krwi."

   Dla nas gimnazjalistów, autorytet Marszałka był równie niepodważalny, jak samego Pana Boga. Wydawało nam się, że Bóg, tworząc na nowo Polskę, dzieła tego dokonał rękoma Marszałka. "Dziadek" prowadził wojsko do zwycięstwa i tylko on mógł uchronić państwo przed niebezpieczeństwem. Stanowił dla nas wzór patrioty i wielkiego męża stanu. Niezależnie jednak od tego, krążyły o nim ucieszne dykteryjki, mające na celu bynajmniej nie dyskredytowanie wodza legionów a przeciwnie, zbliżenie go do mas poprzez rubaszny dowcip. Oto jedna z nich. 
   Obcy dyplomata po audiencji u Piłsudskiego mówi do jego adiutanta: "Pan Marszałek był niezwykle miły i uprzejmy; nie wiem tylko, dlaczego często podchodził do okna, zamyślał się i pstrykał w palce." Adiutant powtórzył tę wypowiedź Marszałkowi, który roześmiał się i rzekł: "Rzeczywiście, byłem w kłopocie - zupełnie zapomniałem, jak się mówi po francusku: pocałuj mnie w dupę!"




   Ten kult wodza wpajano młodzieży różnymi metodami: i poważną i żartobliwą, co odnosiło rezultaty. Była to zręczna propaganda grająca na uczuciach narodowych i patriotycznych, unikająca śmiertelnie nudnej powagi. Ale nawet karykatury Marszałka w pismach satyrycznych przedstawiały go w sposób dobrotliwy i życzliwy, pomnażając jego popularność i autorytet. Szkoda, że niektóre z tych metod nie przetrwały do dziś; wodzowie bowiem są zawsze potrzebni, nie można ich tylko ustawiać na niedostępnym Olimpie.


   Po śmierci Piłsudskiego i wykreowaniu na nowego wodza Rydza-Śmigłego, powstał pewien problem - co z portretami? Nikomu do głowy nie przyszło usunąć wizerunek "Dziadka", wokół którego jeszcze za życia zaczęto tworzyć legendę narodową. Ale jednocześnie należało ukazać narodowi twarz następcy. W końcu znaleziono wyjście z sytuacji, zawieszając wszystkie trzy portrety w jednym rzędzie, poniżej godła.

Prezydent Ignacy Mościcki

Marszałek Józef Piłsudski

Marszałek Edward Rydz-Śmigły


sobota, 13 czerwca 2015




(24) Anegdoty z tamtych lat

   Podczas uroczystości dożynkowych w Spale prezydent Mościcki upatrzył sobie hożą dziewoję przy kości, a chcąc nawiązać bliższy kontakt, podchodzi i przedstawia się: "Mościcki". Na to dziewucha: "Mom cycki, mom. A co panu do tego?"

Prezydent Mościcki

   Po Rewolucji Październikowej Pan Bóg był bardzo zaniepokojony, gdyż nie miał żadnych wiadomości o losie wiernych w Rosji. Wzywa więc anioła Stanisława i mówi: "Stanisławie, tyś Polak, znasz dobrze swych sąsiadów ze wschodu. Leć i przyślij mi wieści o chrześcijanach w Rosji sowieckiej."
   Stanisław poleciał i przepadł, jak kamień w wodę. Po kilku miesiącach drogą okrężną przyszła wiadomość: poległ za Boga i Ojczyznę, wołając: "Jeszcze Polska nie zginęła!". Zmartwił się Pan Bóg i wysłał z tym samym zadaniem anioła Dietricha. Znów minęło wiele czasu aż wreszcie nadeszła wiadomość: zginął "fur Gott, Kaiser und Vaterland", wołając: "Deutschland uber alles!".
   Zląkł się Pan Bóg nie na żarty, że jeśli tak dalej pójdzie, to bolszewicy wygubią mu wszystkich aniołów. Wzywa więc jeszcze anioła Abrahama i rzecze: "Jeśli ty nie pomożesz, nikt nie poradzi!". Abraham poleciał, długo nie było wiadomości, aż po sześciu miesiącach drogą okrężną nadchodzi telegram: "Żiw, zdorow - komissar Awram Pietrow."

--------------------

   Gdy w 1937 roku powstał Obóz Zjednoczenia Narodowego (OZON), jego szefem został pułkownik Adam Koc. Natychmiast ogłoszono w Warszawie hasło: "Panie i panowie, łączcie się pod Kocem!"

---------------------

   W kawiarni spotkało się czterech znajomych: Francuz, Niemiec, Chińczyk i Żyd. Podano im herbatę - w każdej szklance pływała mucha. Jak każdy z nich zareagował?
- Francuz odsunął ze wstrętem herbatę.
- Niemiec wyrzucił muchę i wypił herbatę.
- Chińczyk zjadł muchę i odsunął herbatę.
- Żyd sprzedał muchę Chińczykowi.

------------------------

   Powiedzonko brzeskie o kimś, kto udaje ważnego: "Patrzcie hrabia Walgodesko, dyrektor kopalni kartofli!".

------------------------

  Generał Bolesław Wieniawa-Długoszowski, dzielny żołnierz i bohater wielu anegdotek z okresu międzywojennego, a przy tym protegowany Józefa Piłsudskiego, kiedyś "narozrabiał" po nadmiernym spożyciu alkoholu i musiał się zameldować u Marszałka. Do raportu jednak przybył po cywilnemu. Zdenerwowanemu Piłsudskiemu wyjaśnił: "Melduję posłusznie, panie Marszałku, ze polski generał w mundurze nie może dostać po pysku". Rozbawiony zwierzchnik machnął ręką i zrezygnował z ukarania ulubieńca." 

Generał Wieniawa-Długoszowski

   W roku 1919 gen. Karnicki powracając w późnych godzinach nocnych, czy może bardziej wczesnorannych „z kolacji”, dorożkami w towarzystwie pań niekoniecznie uznawanych za właściwie się prowadzące, uznał za stosowne odśpiewać przed Belwederem utwór „Wołga, Wołga mat’ rodnaja”. Z uwagi na występ śpiewaka w pełnym umundurowaniu, warta nie zareagowała.
Poinformowany o sprawie Piłsudski stwierdził tylko: "nu i szto, razgulałsia gienierał Karnickij i wsio."


------------------

   Rotmistrz Karol Dillenius był poważnym, bardzo szczerym i niesłychanie odważnym ułanem. Podczas działań wojennych dywizji gen. Hallera na Wołyniu, gdzieś pod Dubnem, Dillenius ze swoim szwadronem został przydzielony do dywizji piechoty jako kawaleria dywizyjna. Jak to zwykle bywało, kiedy piechota dorwała się do dowodzenia kawalerią, to ganiała taki szwadron po różnych rozpoznaniach, potrzeba czy nie potrzeba całą dobę, jakby konie i ułany nie potrzebowały jeść i wypoczywać. Toteż Dillenius, dbając o szwadron, spierał się z szefem sztabu dywizji o każdy patrol wysłany niepotrzebnie.
    Właśnie otrzymał rozkaz spatrolowania kilku miejscowości w obrębie iluś tam kilometrów na przedpolu dywizji, wiosek, z których dopiero co jego patrole powróciły, nie napotkawszy nigdzie przeciwnika. Poszedł więc do sztabu i melduje, że szkoda koni i ludzi na próżno mordować. Tam nieprzyjaciela nie ma. Jednak oficer sztabowy uparł się, że podjazd musi pojechać. Dillenius się zirytował, trzasnął obcasami i wyszedł. Kazał trąbić wsiadanego i w pół godziny później wyruszył stępem w kolumnie dwójkowej, bez żadnych ubezpieczeń, jadąc na czele zły jak osa. Dzień był przepiękny, słoneczny. Szwadron stępem przemaszerował po nakazanych wioskach i w tej samej kolumnie powrócił na kwatery. Mijając kwaterę kwaterę generała Hallera, usłyszał głos d-cy dywizji:
„Panie Rotmistrzu, coś Pan znalazł?”
„Gówno, Panie Generale” salutując odpowiedział Dillenius.
Na ganku wszyscy struchleli, znając porywczość generała. Chwila ciszy. Generała
ta odpowiedź zaskoczyła. Chwilę myślał, wreszcie uśmiechnął się i zawołał: „Dziękuję Panu Rotmistrzowi. Pierwszy treściwy meldunek, jaki w życiu otrzymałem.”

wtorek, 2 czerwca 2015



(23) Brześć - obrazy miłe i niemiłe

   Miasto było ciche i spokojne. Nocą żaden hałas nie zakłócał snu mieszkańców.  Na ul. Kobryńskiej, na peryferiach śródmieścia, żyło się prawie jak na wsi. Ulica na tym odcinku była wówczas niebrukowana, podobnie jak oba jej pobocza, oddzielone rowem od jezdni. Po deszczu trzeba było przeskakiwać po kilku kamieniach przez rozległe kałuże. Tu nawet furmanki przejeżdżały niezmiernie rzadko. Małe domki, ukryte za płotami, tkwiły wśród ogrodów i sadów. Letnimi wieczorami zapach maciejki wprost odurzał. Zresztą każda pora roku miała swój specyficzny nastrój. Zima zaczynała się już w listopadzie i gruba warstwa śniegu pokrywała białym całunem ulicę, ogrody, dachy domów. Gdy szron ubielił płoty, gałęzie i przewody elektryczne a w pogodne, mroźne niebo ulatywały proste smugi dymu, wszystkie dźwięki dochodziły do ucha przytłumione i świat dookoła wydawał się nierealny, jak na obrazach impresjonistów. Wiosną zlodowaciały śnieg nad strużkami wody mienił się w słońcu brylantowym odblaskiem, ciepły wiatr niósł dziwne, tajemnicze zapachy, świeża zieleń pojawiała się tak nagle, że zawsze budziła radosne zdziwienie. Wczesna jesień z kolei wybuchała orgią barw - żółtych, zielonych, czerwonych i brunatnych liści, pastelowych odcieni astrów. Cierpka woń ziemi, obumierającego listowia, mgły, ścielących się nisko dymów wzbudzała melancholijne uczucia żalu za odchodzącym latem, ale i podniecenie w oczekiwaniu nowych przeżyć. 
   Nie opuszczając miasta, miałem często okazję bezpośredniego obcowania z przyrodą - uprawiałem ogródek, godzinami obserwowałem pracowitą krzątaninę mrówek, karmiłem pająka własną krwią, którą poprzednio pozwoliłem wytoczyć z siebie komarowi, wplątanemu następnie w zdradzieckie nici pajęczyny. Chyba najlepiej czułem się w takim właśnie środowisku, w którym życie miejskie przeplatało się na co dzień z sielanką. Żyliśmy w spartańskich warunkach, lecz ciszy i powietrza pozbawionego trujących spalin będą nam na pewno zazdrościć przyszłe pokolenia, wzrosłe w luksusie komfortowej, aczkolwiek też męczącej cywilizacji.

   W naszej cichej mieścinie raz jeden nastąpił wybuch niskich, ludzkich namiętności. Długo tajona, ale wciąż wrząca wrogość części społeczeństwa wobec ludności żydowskiej, stale podsycana przez różne szowinistyczne organizacje, znalazła gwałtowne ujście po zabójstwie policjanta przez żydowskiego rzeźnika. Było to w maju 1937 roku. Pewnego dnia rano do jatki Ajzyka Szczerbowskiego wszedł policjant Kędziora i w trakcie lustracji zakwestionował mięso z nielegalnego uboju (bez pieczęci weterynarza). Rozwścieczony rzeźnik chwycił długą "majzę" do ostrzenia noży i wbił mu w bok, zabijając na miejscu. Wiadomość o tym rozeszła się lotem błyskawicy po całym mieście, podchwycona natychmiast przez elementy antysemickie, które tylko czekały na taką okazje. Podjudzone tłumy ruszyły na żydowskie sklepy, niszcząc i rabując, co się da. Ulice pokryło rozbite szkło, podarta na strzępy galanteria, mąka, cukier, kasze. W jednym miejscu chrzęściły pod stopami resztki potłuczonych płyt gramofonowych, w innym guziki, nici, masy papieru, szczątki drewnianych i tekturowych opakowań. Nad miastem fruwała chmura pierza z rozdartych poduszek, wyrzucano z domów meble i naczynia kuchenne. W nieopisanym zamieszaniu, które osiągnęło szczyt koło południa, władze szkolne straciły głowę. Zabroniono nam wychodzić z gimnazjum bramą na ulicę Długą (morderstwo miało miejsce kilkadziesiąt metrów od tego miejsca) i skierowano do wyjścia na Dąbrowskiego. Popędziliśmy oczywiście natychmiast do centrum miasta, chłonąc chciwie niecodzienny widok. 
   W czasie tych zajść władze województwa i policja zajęły postawę dość dwuznaczną. W zasadzie nie przeciwdziałano ekscesom, starając się jedynie nie dopuścić do zabójstw. Po południu przybył do Brześcia batalion rezerwy policyjnej, tak zwani "chłopcy z Golędzinowa". Ich patrole w czarnych hełmach i z karabinkami na pasie spacerowały nonszalancko po ulicach, nie zbliżając się zbytnio do gromad niszczycieli. Wybuch szowinistycznej histerii antysemickiej był zdaje się na rękę władzom, widzącym w niej okazję do odwrócenia uwagi społeczeństwa od rzeczywistych przyczyn trudności gospodarczych, stagnacji i marazmu. Kierowanie wrogich nastrojów przeciw Żydom było też swoistym akompaniamentem dla flirtu sfer rządzących z hitleryzmem. Brześć nie stanowił wyjątku - poprzednio miały miejsce podobne rozruchy w Siedlcach, wybuchały ustawicznie awantury endeckie na uniwersytetach - usiłowano tam wprowadzić osobne ławki dla studentów Żydów a nawet przeforsować numerus clausus. W kraju kolportowano legalnie antysemickie, nacjonalistyczne pisma w rodzaju "Samoobrony narodu", które zohydzając Żydów jako narodowość, przypisywały im wszelkie możliwe zbrodnie. Cała ta wrzaskliwa propaganda nie pozostawała bez wpływu na masy, zawsze łatwo ulegające taniej demagogii. 
   Spokój do Brześcia wrócił dość szybko. Przez jeden dzień pozwolono wyszumieć się hałastrze, potem żelazną ręką zaprowadzono porządek. Wszelkie rozruchy, gdy trwają zbyt długo, mogą się obrócić przeciwko władzom - o tym wiedziano doskonale. Ulice zostały uprzątnięte, golędzinowcy wyjechali, życie znów zaczęło płynąć normalnym, powolnym nurtem. Kupcy otrzymali odszkodowania a interesy po krótkim zastoju ponownie ruszyły. Nazwa naszego miasta znikła ze szpalt dzienników światowych a "Brzeski pogrom" przeszedł do historii, podobnie jak inne niechlubne wydarzenia w tym mieście: "Brzeski proces" i "Brzeski traktat pokojowy" z 1918 roku.

Policjanci z Golędzinowa (http://m.wyborcza.pl/wyborcza/1,132750,15090069,Zadymiarze_II_RP__czesc_2__.html)
------------------------------------------------------------------------------
"Bezpośrednim pretekstem zajść było zabójstwo powszechnie lubianego ST. Posterunkowego służby śledczej Stefana Kędziory w trakcie wykonywania czynności służbowych, polegających na przejęciu mięsa z nielegalnego uboju. Zjawisko nielegalnego uboju prowadzonego przez żydowskich rzeźników nasilało się od pewnej pory i władze policyjne postanowiły położyć jemu kres.
Śmierć policjanta nastąpiła w wyniku ciosu nożem, a śmiertelnie ranny funkcjonariusz zdołał jeszcze postrzelić swego mordercę.
Wiadomość o zamordowaniu policjanta rozniosła się po całym mieście w ciągu godziny i spowodowała ok. godz. 10 pierwsze ekscesy, które następnie rozszerzyły się na całe miasto. Od godz. 14. większe grupy demolowały żydowskie sklepy w centrum, a wieczorem także w innych dzielnicach miasta.
W świetle dokumentacji policyjnej należy odrzucić tezę, podnoszoną przez środowiska lewicowe i żydowskie, o dyrygowaniu zajściami przez miejscową komórkę SN. Policja już na początku wydarzeń prewencyjnie aresztowała na 48 godzin szefa miejscowego SN Mordasa-Żylińskiego. W tej sytuacji absurdalnie brzmiały oskarżenia „Robotnika” o udziale w zajściach „endeckiej klienteli”, podatnej na „zbrodniczą agitację” antysemicką, którą porównywano z „taktyką hitlerowców”, służącą zdobyciu władzy.
Prasa narodowa od początku podkreślała spontaniczny charakter zajść, które „mają zawsze swoje uzasadnienie w realnym układzie warunków życiowych oraz w dojrzewającym pragnieniu zmiany krzywdzących kraj stosunków” . Równocześnie akcentowano brak rabunków w trakcie wydarzeń, wskazując, iż „tłum polski w Brześciu, mimo dzieła zniszczenia, którego zdołał dokonać, okazał się tłumem opanowanym, wolnym od krwiożerczych instynktów i wolnym od chęci niesłusznego wzbogacenia się”. W rzeczywistości w godzinach wieczornych doszło do grabienia zniszczonego mienia żydowskiego przez bezrobotną młodzież.
Słabość miejscowych sił policyjnych (50 funkcjonariuszy) spowodowała, iż władzom nie udało się stłumić zajść w zarodku i dopiero przybycie posiłków pozwoliło w godzinach nocnych na opanowanie sytuacji. Teza o bierności policji nie odpowiada prawdzie, jednak pojedyncze patrole spotkały się z wrogą i czynną reakcją znacznie liczniejszych grup biorących w zajściach.
Wbrew apokaliptycznym opisom prasy żydowskiej o „ruinie całego kilkudziesięciotysięcznego skupienia obywateli Żydów” czy niemożności znalezienia „prawie w całym Brześciu” mieszkania żydowskiego z niewybitnymi szybami, władze odnotowały wybicie szyb w 200 posesjach, a poszkodowanych zostało 300 rodzin żydowskich. „Nowy Przegląd” informował o zniszczeniach na sumę 2 mln złotych, w rzeczywistości straty te nie przekroczyły kwoty 300 tysięcy złotych.
W trakcie zamieszek rannych zostało 27 osób, spośród których jedna – zegarmistrz Zybelberg, zmarła w kilka tygodni później w warszawskim szpitalu. W trakcie zajść zatrzymano 128 osób, w ciągu następnych dni liczba ta wzrosła do 185, w tym 16 Żydów.
Mimo uspokojenia sytuacji w dniu 14 maja, władze z niepokojem czekały na uroczystości pogrzebowe zamordowanego policjanta, obawiając się nowej fali zamieszek. Wbrew jednak obawom pogrzeb odbył się w spokoju, przy udziale wojska i policji. Na uspokojenie nastrojów wpłynęła niewątpliwie wiadomość o aresztowaniu mordercy policjanta – Welwela Szczerbowskiego. Józef Mackiewicz przedstawiając swe wrażenia z pogrzebu napisał, iż „ nie przestrzeń tych ulic dzieliła dwa tłumy, jeden, który szedł za trumną i drugi, który stał niemy i uparty, a zrozumiałem to najoczywiściej, straszna wzajemna nienawiść, która się nie da już chyba wyrównać, ani się nie da odwrócić”
W obszernym reportażu, opublikowanym na łamach wileńskiego „Słowa”, Mackiewicz przyczyny zajść upatrywał w niechęci do Żydów „zresztą niechęci wzajemnej”. „Jest to zatem walka obustronna – pisał - walka na tak wielką skalę i tak anarchizująca nasze wewnętrzne życie państwowe, iż tolerowana być w żadnym wypadku nie może”.
Z kolei „Kurier Poranny” podkreślał, iż „sprawa żydowska znajduje się w fazie ostrej i drażliwej. Jej załatwienie i uregulowanie wymaga wielkiego spokoju i opanowania. Z tego nie zdaje sobie jednak sprawy wielu Żydów, zajmując systematycznie w prasie i w wystąpieniach zewnętrznych postawę zaczepną i drażniącą w stosunku do Polaków”.
W końcu maja i na początku czerwca 1937 roku przed sądem okręgowym stanęło 37 uczestników zajść, którym postawiono zarzut niszczenia mienia oraz udziału w agresywnym zbiegowisku. W wyniku postępowania 3 osoby uniewinniono, 17 skazano na kary w zawieszeniu, 16 zaś na kary więzienia na okres 6-10 miesięcy.
Proces Welwela Szczerbowskiego odbył się w połowie czerwca 1937 roku. Na mocy wyroku sądu okręgowego skazano go na karę śmierci, który został utrzymany w sądzie apelacyjnym. Kara śmierci nie została jednak wykonana, bowiem w połowie lutego q1938 roku, kolejna apelacja doprowadziła – z uwagi na wiek oskarżonego, który nie przekroczył 21 roku życia – do zmiany kary na dożywotnie więzienie.
Pokłosiem majowych wydarzeń były zmiany, jakie przeprowadzono w Brześciu – stanowisko utracił starosta brzeski Franciszek Czernik oraz naczelnik Wydziału Społeczno-Politycznego Urzędu Wojewódzkiego Kazimierz Rolewicz. Przyczyna tych roszad miało być „mylne informowanie władz przełożonych i brak stanowczych zarządzeń w stłumieniu w zarodku rozruchów w mieście”. Posunięcia te znalazły uznanie prasy lewicowej, która określiła je jako „oczyszczające atmosferę”
Najbardziej spektakularną roszadą był jednak powrót na początku września – po półrocznej nieobecności – Wacława Kostka-Biernackiego na stanowisko wojewody poleskiego."
(http://blogpress.pl/node/11810)
----------------------------------------------------------------------------------------
   Polesie było najuboższym regionem międzywojennej Polski. Rozległe bagna, torfowiska, podmokłe łąki i piaski dawały nędzne plony, zwłaszcza przy niskim stanie kultury mieszkańców. Chłop białoruski po opłaceniu podatków resztę zbiorów musiał zostawiać na wyżywienie dla siebie i rodziny; nie wystarczało to jednak na cały rok i na przednówku - od marca do lipca - całe wsie głodowały. Oczywiście, w tych warunkach nie mogło być mowy o inwestycjach, warunkujących rozwój gospodarki. Dziś trudno sobie nawet wyobrazić, jak niska była stopa życiowa mieszkańców tej krainy. Gdy uczęszczałem do pierwszej klasy gimnazjum, na adres naszej szkoły nadszedł list od nauczycielki z małej wiejskiej szkółki, chyba z powiatu stolińskiego. Pisała ona, że już nie może patrzeć, jak dzieci z głodu ogryzają korę z młodych gałązek i żują trawę. Błagała, aby zorganizować zbiórkę wśród młodzieży i przysłać trochę żywności. List odczytano w klasie, wraz z odpowiednim apelem. Następnego dnia zaczęliśmy znosić woreczki i pakunki z kaszą, mąką, cukrem, słoniną... Zapakowaliśmy wszystko w kilka skrzynek. Jesienią, już w drugiej klasie, otrzymaliśmy z tej wioski w podziękowaniu worek orzechów laskowych.

Poleszucy, lata trzydzieste.


sobota, 30 maja 2015



(22) Miasteczko Brześć, ciąg dalszy


    Typowo wschodni przysmak stanowiły suszone nasiona dyni i słonecznika, czyli tak zwane "pestki". Kupowało się je w sklepikach spożywczych i na straganach. Spora torebka kosztowała od kilku do kilkunastu groszy. Gryzienie pestek towarzyszyło każdej wymianie plotek i pogwarkom na ulicy, a w zimowe lub jesienne wieczory - również w mieszkaniu. Odrzucane łuski zaśmiecały niemiłosiernie ulice. Śmieci jednak w Polsce nigdy nie brakowało; walkę z nimi prowadzono przy użyciu brzozowych mioteł, bez większego zresztą przekonania.
    Na ulicy częściej niż dzisiaj noszono nakrycia głowy: uczniowie gimnazjum obowiązkowo swoje maciejówki, mężczyźni - kapelusze lub czapki ("cyklistówki", zimą "narciarki"), chłopi białoruscy - baranie czapy, starzy Rosjanie - kozackie, okrągłe czapki z małym daszkiem. Elegantki miejskie wkładały różnego kształtu kapelusze, zaś kobiety niezamożne i wiejskie - chusty i chusteczki. Rogatywka stanowiła służbowe nakrycie głowy wojska, kolejarzy, straży ogniowej, harcerzy. Wśród tłumu przechadzali się wąsaci policjanci w granatowych, wyjątkowo niezgrabnych mundurach, długich butach i okrągłych czapkach. Pary spacerowały "pod rękę", dziewczyny obejmowały się po cztery - pięć i szły całą szerokością chodnika, szepcząc i chichocząc. Za nimi ciągnęły gromadki chłopców, gryząc pestki. Oficerowie kroczyli dostojnie w swoich długich, sukiennych pelerynach i lśniących butach angielskiego kroju. Żołnierze na przepustce maszerowali sztywno, z bagnetem przy boku, co chwila energicznie salutując. W sobotę żydowskie sklepy i warsztaty zamykano, zaś w pobliżu synagogi kłębił się tłum czarno ubranych, brodatych wyznawców Mojżesza. Ulicą rzadko przejeżdżał samochód, wiele natomiast było turkocących furmanek i rowerów. Komunikację miejską stanowiły dorożki konne i kilka taksówek. Jakiś czas funkcjonowała linia autobusowa, ale szybko splajtowała - mieszkańcy woleli chodzić piechotą.
   Istniała jednak aż do wojny jedna linia komunikacji publicznej, mianowicie kolejka wąskotorowa, łącząca miasto z Twierdzą. Jej stacja końcowa w mieście, kilkakrotnie przesuwana, znajdowała się ostatnio koło strzelnicy na ulicy Unii Lubelskiej. Ciuchcia potrafiła rozwijać znaczną prędkość - 30 do 40 km na godzinę. Lokomotywka sapała, huczała, pluła dymem i parą, wagoniki podrygiwały i zataczały się chwilami jak pijane. Mała kolejka trafiała na swej pracowitej drodze na trudne przeszkody. Choćby krowa - wejdzie na tor, rozkraczy się i w zamyśleniu spogląda, wolno przeżuwając, na parowego potwora, który gwiżdże, syczy, ale w końcu posłusznie staje. Maszynista wysiada i ciągnie krowinę za ogon. Nareszcie wolny przejazd. Znów dudnią koła, ale rozchwiany wagon tym razem wypada z szyn.  Sprawa bardziej skomplikowana - tu muszą się włączyć do akcji pasażerowie i wspólnym wysiłkiem, przy pomocy przypadkowo znalezionych drągów, ustawiają skrzypiącą landarę na właściwe miejsce. 
   W wagonikach nigdy nie było tłoku. Kolejką jeździło wielu oficerów, którzy choć mieli ordynansów, nie posiadali własnych czy służbowych środków lokomocji. Bryczka przysługiwała jedynie wyższym dowódcom, a na rowerze oficer w mundurze nie miał prawa jeździć...
----------------------------------------------------------------------
Kolejka wąskotorowa łącząca Twierdzę brzeską z miastem była istotnym ele­mentem w życiu żołnierzy i mieszkań­ców zamkniętego garnizonu, jakim była Twier­dza brzeska. Jej istnienie doskonale wpisywało się w funkcjonowanie lokalnej społeczności w okresie międzywojennym, dając możliwość stosunkowo szybkiego przemieszczenia się do odległego ponad trzy kilometry miasta. Szczególnie ceniona była przez stałych mieszkańców Twierdzy udających się celem dokonania więk­szych zakupów oraz młodzież, dojeżdżającą do szkół średnich.
Historię jej powstania należy łączyć z dzia­łalnością 9. pułku saperów, który po zakończo­nej wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 r., jako stałą, pokojową siedzibę jednostki otrzymał wymagające remontu zniszczone w wyniku I. wojny światowej obiekty koszarowe położo­ne na Wyspie Centralnej.
W pierwszym etapie w latach 1923-24, poza budynkami koszarowymi remontowanymi przy współudziale Szefostwa Budownictwa OK IX realizowano odbudowę magazynów na sprzęt oraz przystąpiono do budowy kolejki wąskotorowej łączącej Twierdzę z miastem. Było to przedsięwzięcie bez precedensu, nie poparte żadnym zabezpieczeniem finansowym, które pozwoliłoby na zakup niezbędnych materiałów, sprzętu, wyposażenia. Brakowało dosłownie wszystkiego. Decydującym jednak czynnikiem okazało się zaangażowanie kadry i żołnierzy 9. pułku saperów. Korzystając z faktu, że na terenie Twierdzy istniała rozbudowana sieć torowisk zabezpieczających funkcjonowanie fortyfikacji poszczególnych umocnień oraz magazynów rozebrano ich nie eksploatowane odcinki. Pozyskane szyny, w tym rozjazdy przygotowano do ułożenia na wytyczonym szlaku. Równolegle przystąpiono do remontów elementów taboru, lokomotów oraz wykorzystując posiadane zestawy osi i kół - budowy wagonów osobowych. Wszystkie jednostki przyszłej kolejki remontowano bądź budowano modernizując zgodnie z przyszłymi potrzebami we własnym zakresie w latach 1923-24.
Bardzo istotną sprawą było wytyczenie trasy przyszłej kolejki. Po dokładnej analizie możliwości technicznych, jak również uwzględnieniu optymalnej lokalizacji przyszłych potrzeb zdecydowano się na wytyczenie trasy, której końcowy przystanek w mieście zlokalizowano w rejonie skrzyżowania ulic 3 Maja oraz Unii Lubelskiej. W kolejnych latach, w pierwszej połowie lat trzydziestych w związku z modernizacją ulicy Unii Lubelskiej, która stała się reprezentacyjną arterią miasta, trasę kolejki skrócono do skrzyżowania z Aleją Kościuszki (w rejonie Teatru „Świt"). W końcowym etapie modernizacji, trasę kolejki skrócono o dalszy odcinek - do bliskiego sąsiedztwa (ok. 150 m) ze skrzyżowaniem ulic Unii Lubelskiej z ulicą Jagiellońską, bezpośrednio za budynkiem Żeńskiej Szkoły Średniej „Macierz Szkolna".
 Zygmunt Popiel, "Kolejka wąskotorowa z Twierdzy do Brześcia" (http://www.twierdza.org/wydarzenia/twierdza-brzeska-w-historii/61-kolejka-w-twierdzy).
--------------------------------------------------------------------------------
   Młodzież, podobnie jak dziś, nie mogła się doczekać wieku dojrzałego a wraz z nim obalenia wszelkich zakazów. Jednak w przeciwieństwie do dzisiejszych czasów, usiłowała ona jak najwcześniej upodobnić się do dorosłych zarówno ubiorem jak i sposobem bycia. Nie istniało coś takiego jak "moda młodzieżowa", "muzyka młodzieżowa" i żargon. W jednym nic się nie zmieniło: była i jest ta sama niechęć do korzystania z doświadczeń starszego pokolenia i przeświadczenie o własnej nieomylności. W piosence królował sentymentalizm, tańczono walca, tango, fokstrotta - poważnie i dostojnie. 

   Wspomniałem już o rzadkiej sieci wodociągowo-kanalizacyjnej. Woda ze studni w śródmieściu najczęściej nie nadawała się do picia. Sytuację ratował więc woziwoda. Za dwa małe wiaderka płaciło się 8 groszy. Gdy mieszkaliśmy na Długiej, roznosił wodę gruby, barczysty Żyd o brązowej twarzy i czerwonych od wilgoci rękach. Mówiono, że noszeniem wiader dorobił się kilku kamienic. Ile jednak trzeba wnieść tych wiader na piętra, aby zdobyć majątek...

Żydowski tragarz
   Szamb podwórkowych nie podłączano do kanalizacji. Opróżniał je specjalny beczkowóz, zwany popularnie "gównowozem". Było to urządzenie niezwykłe a zarazem pomysłowe. Wybierania nieczystości z dołu kloacznego dokonywano na zasadzie podciśnienia: do szamba wpuszczano grubą, gumową rurę, połączoną z cysterną. W górnej części cysterny znajdował się otwór, przykryty okrągłą klapą. Woźnica wrzucał przez ten otwór do wnętrza kawałek zapalonego papieru, po czym następowała eksplozja metanu, który zdążył przeniknąć przez rurę. Po wybuchu powstawało w cysternie ciśnienie niższe niż w szambo a zawartość tego ostatniego wsysało do cysterny. Dla całkowitego opróżnienia szamba operację powtarzano kilkakrotnie; towarzyszył temu wiercący nozdrza odór. Lubiłem się przypatrywać całej operacji, gdyż błysk ognia i huk podrzucanej wybuchem klapy przypominał wystrzał z działa. Czasami wyobrażałem sobie z zachwytem, że eksplozja roznosi pełną cysternę... W naszym sennym miasteczku nawet to niezbyt wonne widowisko stanowiło atrakcję.


piątek, 29 maja 2015



(21) Interludium: miasteczko Brześć

   W okresie przedwojennym najsilniej uczuciowo byłem związany z Brześciem. Mieszkałem tam blisko trzynaście lat, od listopada 1931  do lipca 1944, z dziewięciomiesięczną przerwą w okresie 1940 - 41. Na lata spędzone w tym mieście przypada ważny okres mego życia: wiek dojrzewania, beztroskie czasy, kształtowanie się osobowości, pierwsze uczucia przyjaźni i miłości, wielki wstrząs i brutalne załamanie się wpajanych ideałów, narodziny filozofii sceptycyzmu. Wspomnienia lat wcześniejszych i późniejszych nie budzą we mnie takiego ożywienia, jak właśnie pamięć o tym trzynastoleciu.
   Miasto jako takie nie zasługiwało na szczególne przywiązanie. Było w gruncie rzeczy brzydkie, bardzo prowincjonalne, nie posiadało wielu zabytków czy chociażby ciekawych obiektów architektonicznych. Nie było tu centralnego placu lub rynku, na którym koncentruje się życie mieszkańców. Dwadzieścia kilka ulic przecinających się pok kątem prostym tworzyło śródmieście, ograniczone z trzech stron torami kolejowymi a z czwartej rzeką Muchawiec. Ulice zabudowane drewnianymi domkami i kamienicami jedno- i dwupiętrowymi, bezładnie i bezplanowo, nie stwarzały żadnych perspektyw widokowych. Jeszcze z początkiem lat trzydziestych istniały w mieście tylko bruki z kamienia polnego, tak zwane "kocie łby". Dopiero około 1935 roku wyłożono dwie ulice: Unii Lubelskiej i Jagiellońską kostką "trylinką". Zresztą wiele ulic śródmieścia w ogóle nie posiadało twardej nawierzchni, miały raczej charakter wiejskich dróg gruntowych, błotnistych lub pełnych kurzu, zależnie od pogody. Kanalizacja i wodociąg były przeprowadzone jedynie na kilku ważniejszych ulicach.

Ul. Unii Lubelskiej (nie wygląda tak źle, jak chce autor)
   Za torami kolejowymi rozciągało się kilka przedmieść: na północy Grajewskie i Adamkowo, na wschodzie Kijowskie, na południu, oddzielone rzeką i łąkami - Wołyńskie. Nazywano je potocznie: Grajewka, Kijówka, Wołynka. Były to właściwie osiedla typu wiejskiego, z ogrodami, sadami i inwentarzem żywym, wydającym swojskie porykiwania, meczenia, gruchania i gdakania a pianie kogutów mogło zastąpić w wielu domach zegary.
   Pod względem "towarzyskim" przedmieścia żyły własnym życiem. Przejawiało się to przede wszystkim w zazdrosnym strzeżeniu zamieszkałych tam dziewczyn. Gdy chłopak "z miasta" nieopatrznie odprowadzał wieczorem tamtejszą dziewczynę ze spaceru lub z kina, narażał się na nieprzyjemne szykany, z których najłagodniejszą był rozkaz wskoczenia na płot i głośnego zawołania "kukuryku!", albo trzykrotnego oznajmienia wszem i wobec: "jestem głupi". Pechowcy wracali z takich spacerów ubożsi o kilka zębów.
   Brześć nie miał żadnego przemysłu. Do zakładów tego typu nie można przecież zaliczyć jednej betoniarni, tartaku i rozlewni wódek, zatrudniających w sumie kilkadziesiąt osób. Czynnik miastotwórczy stanowiła administracja oraz usługi: transport kolejowy, handel i rzemiosło. Brześć był w dużej mierze miastem kolejarzy. Dworzec kolejowy, kilka stacji rozrządowych, warsztaty kolejowe zatrudniały parę tysięcy pracowników. 


   Drugie źródło pracy to Twierdza - siedziba dowództwa Okręgu Korpusu IX i duży garnizon, będący jednocześnie klientem miejscowego handlu. Stacjonowały tu: dwa pułki piechoty, dwa pułki artylerii ciężkiej i lekkiej, batalion czołgów, jednostki saperów, kawalerii, łączności i kwatermistrzostwa. Na krótko przed wojną powstała w Trauguttowie Szkoła Podchorążych Artylerii Przeciwlotniczej. Ludzi w mundurach wojskowych spotykało się na każdym kroku a defilady bywały malownicze i sprawnie organizowane.

Budynek sztabu IX Okręgu Korpusu (dawne kolegium jezuickie)

Garnizon Brześć

Brama wjazdowa do Twierdzy
   W tym wojewódzkim mieście, leżącym 200 km na wschód od Warszawy, Polacy stanowili około jednej piątej mieszkańców (nie licząc wojska), to znaczy do dwunastu tysięcy osób. Tyle samo było Rosjan i Białorusinów, zaś reszta to Żydzi. Przed wojną zmienialiśmy mieszkanie w Brześciu sześciokrotnie. Właścicielami trzech lokali byli Żydzi, trzech pozostałych - Rosjanie. Wydaje się, że te dwie nacje można uznać za rdzenną ludność. Polacy stanowili w większości element napływowy, głównie po 1918 roku. Narodowości polskiej byli w większości funkcjonariusze państwowi, nauczyciele, kolejarze. W rzemiośle i handlu Polaków pracowało jednak niewielu. Nic dziwnego, że na ulicach mało się słyszało język polski, a na niektórych Polak był niemal intruzem. Dziś trudno to sobie wyobrazić, ale nam ten stan wydawał się normalny. Tak przecież na Wschodzie działo się od wieków...

Żydzi w Brześciu, lata trzydzieste
   O ile Polacy i Rosjanie żyli w zgodnej symbiozie, bez konfliktów, o tyle ludność żydowska była niemal hermetycznie odizolowana. Mieszanie się "aryjczyków" z "izraelitami" praktycznie nie istniało, w sensie tworzenia więzi rodzinnych. Żyliśmy "obok siebie", ale spotykaliśmy się tylko jako przechodnie bądź podczas transakcji kupna-sprzedaży. Niewiele nawzajem o sobie wiedzieliśmy; obyczaje i styl życia Żydów tak bardzo różniły się od naszych a wzajemna pogarda i niechęć były tak głębokie, że nie mogło być mowy o zbliżeniu, czy chociażby zwykłych kontaktach towarzyskich. Dzielnice żydowskie a nawet poszczególne domy, stanowiły swoiste getto, otoczone niewidocznym murem, nie do przebicia z zewnątrz. Na całym świecie dzieci mniejszości narodowych doskonale władają miejscowym językiem, lepiej niż własnym, zwykle lepiej niż rodzice. U nas było wręcz odwrotnie: dzieci żydowskie albo nie umiały po polsku, albo mówiły bardzo źle, w każdym razie z całkowicie obcym akcentem. Już ten fakt świadczył o nienormalnej sytuacji, przypominającej stosunki w krajach kolonialnych. Trwałe zamykanie się we własnym środowisku i absolutne przywiązanie do własnych wzorów postępowania sprawiało, że Żyda odróżniało się bez trudu. Zarówno semickie rysy twarzy, jak i zła wymowa polska a w wielu wypadkach nawet strój, skutkowały powstawaniem wrażenia obcości. Wielu mężczyzn, zwłaszcza starszych, nosiło obfity zarost i tradycyjny ubiór: czarną jarmułkę na głowie, długi czarny chałat, białe pończochy. Stare Żydówki często stosowały rude peruki, które bynajmniej nie dodawały uroku. Ulice, gdzie mieszkali w zwartej masie, były pozbawione zieleni - nie rosły tam drzewa ani nawet trawa. Czyżby atawizm, odległe wspomnienie bytowania na pustyni? Mieszkania żydowskie odróżniało się już przy wejściu po tym, iż na framudze drzwi widniała przybita ukośnie blaszka, za którą umieszczano tak zwaną "mezuzę" z fragmentem tekstu Tory, mającym charakter talizmanu.

Kolonia żydowska Feliksa Warburga, Brześć.

   Życie kulturalne w naszym mieście było równie skromne jak nasze bytowanie: trzy kina i od czasu do czasu występy jakiegoś teatru objazdowego w sali "Świt". Nie istniały żadne domy kultury, kluby czy świetlice środowiskowe, wystawy, muzea, nie dawano koncertów czy występów estradowych. Pozostawały więc rozrywki "domowe" - radio, czytanie książek. Kilka bibliotek i wypożyczalni pozwalało zaspokajać potrzeby ducha za bardzo umiarkowaną opłatą.
   Sieć handlowa służyła mieszkańcom miasta i regionu, gdyż w promieniu 150 km Brześć stanowił największy ośrodek handlowy. Jednakże sklepy funkcjonowały w zasadzie przy dwóch głównych arteriach: 3 Maja i Dąbrowskiego. Na skrzyżowaniu tych ulic skupiało się całe miejskie życie. W sklepikach, na ogół niewielkich i ciasnych, można było kupić wszystko, od szpilki do samochodu. Tak, kilka lat przed wojną, powstał nawet "salon samochodowy" z wielką witryną, w której oczom tubylców jawił się jedyny egzemplarz "Polskiego Fiata 508", montowanego w Polsce z części sprowadzanych z Włoch. Podziwialiśmy zarówno modną linię pojazdu jak i cenę - 5000 zł. Na tej samej ulicy znajdowała się siedziba włoskiego towarzystwa ubezpieczeniowego "Riunione Adriatica di Sicurta". Bóg jeden wie, jakie interesy mogła ta firma prowadzić w naszym skromnym mieście...

Brześć, ul. 3 Maja, koniec lat dwudziestych (źródło: http://kresy24.pl/wp-content/uploads/2013/04/Brzesc_ulica_3_Maja_w_okresie_miedzywojennym.jpg)
   Trudno mi dziś powiedzieć, czy zaopatrzenie handlu było idealne, co lubią wspominać starsi. Zapewne, jeśli chodzi o galanterię czy biżuterię, wina i egzotyczne owoce, nabywcy nie mieli takiego wyboru jak w sklepach Warszawy. Nasze niewielkie potrzeby mogliśmy jednak zaspokajać w pełni, pod warunkiem posiadania pieniędzy. Powszechny ich brak, spowodowany niskimi zarobkami i małą liczbą zatrudnionych, stanowił jedną z głównych przyczyn małego popytu, na który uskarżali się kupcy. Nie wiedzieliśmy, co to są kolejki w sklepach, poznaliśmy je dopiero podczas wojny. Nikt nie kupował wędlin czy mięsa na kilogramy, ale na deka. Obuwie robiono na miarę, solidne, by mogło służyć kilka lat i tylko szewcy mieli wiele roboty z reperowaniem podeszew i obcasów. Uszyte u krawca ubranie również noszono przez wiele sezonów a tak zwane "niedzielne" służyło niejednemu do końca życia. Powodzeniem cieszyły się wytwórnie kapeluszy damskich, noszonych wówczas znacznie częściej niż dziś. Nie były znane, tak obecnie rozpowszechnione, kioski "Ruchu", pełne potrzebnych na co dzień drobiazgów. Mimo braku modnych w dzisiejszych czasach "znaków jakości", wiele wyrobów miało ustaloną renomę i niezmienne wartości użytkowe, np. kosmetyki Pulsa, mydło do prania Schichta, czekolady Wedla, czy też wędliny miejscowego wyrobu, których walory smakowe stanowią dziś tylko odległe wspomnienie, podobnie jak znakomite, chrupiące "kajzerki". Produkty krajowe, zwłaszcza rzemieślnicze cieszyły się dużym uznaniem, w przeciwieństwie do zagranicznych, traktowanych często jako tandeta. Żaden elegant nie nosił fabrycznego obuwia czeskiej firmy "Bata", której duży sklep znajdował się przy ul. 3 Maja ani gotowych koszul z "konfekcji". Krawców i szewców było wielu i mieli zawsze sporo roboty.
   Na rynku kupowało się nie tylko warzywa i owoce, ale również nabiał. Produkty te, podobnie jak mięso w "jatkach", sprzedawane były w warunkach niezbyt higienicznych, ale przeciętny nabywca zwracał uwagę przede wszystkim na cenę. Towar oferowano na wozach lub rozkładano wprost na bruku, na podścielonych płachtach. Masło zbite w kule lub owalne gomółki, owijano w liście łopianu. Twaróg zawijano w podejrzanej czystości szmatki. Z kolei mleko roznosiły po domach kobiety wiejskie w blaszanych konewkach. Generalnie handel ten odbywał się bez żadnej kontroli sanitarnej. Nie mieliśmy jednak wyboru - trudno przecież codziennie biegać do mleczarni na drugim końcu miasta, gdzie istniała większa gwarancja jakości i czystości produktów.
   Przez szereg lat, aż do wybuchu wojny, rodzice moi zaopatrywali się w artykuły spożywcze w sklepie Drańki, na ul. 3 Maja. Był to młody, lecz bardzo obrotny kupiec, który swój początkowo bardzo skromny sklepik rozwinął szybko w doskonale zaopatrzony magazyn. Miał tutaj wszystko - od mąki, cukru, kasz, nabiału i warzyw po pieczywo, tłuszcze, śledzie, wędliny, czekolady, alkohol, papierosy i wyroby delikatesowe. Przez pewien czas na górnej półce leżały trzy butelki szampana, na które spoglądaliśmy z szacunkiem ze względu na egzotyczna zawartość i nie byle jaką cenę - 15 zł za sztukę (!). Zwykle kupowaliśmy u niego na kredyt czyli, jak się wtedy mówiło, "na książeczkę". Był to mały zeszycik, do którego matka wpisywała potrzebne produkty a Drańko, wydając towar, dopisywał cenę. W pierwszym dniu każdego miesiąca podsumowywano i regulowano rachunek. Ten sposób sprzedaży najwidoczniej się opłacał, skoro na każde święto właściciel przysyłał nam do mieszkania koszyk z upominkami. 

Reklamy sklepów funkcjonujących na ul. 3 Maja

   W niedzielę sklep musiał być zamknięty - obowiązywał surowy zakaz sprzedaży. Niekiedy jednak właśnie w niedzielny poranek przypominaliśmy sobie o jakimś koniecznym sprawunku, po który  wysyłała mnie matka. Wchodziłem wówczas przez mieszkanie właściciela. Drańko nigdy nie odmawiał, ale wychodził razem ze mną do bramy, wyglądał ostrożnie na ulicę i dopiero przekonawszy się, że nie ma w pobliżu policjanta, wypuszczał mnie z towarem. Kupiec znał doskonale gusty i potrzeby swojej klienteli. Gdy zdarzyło się, rzadko co prawda, iż jakiegoś żądanego gatunku zabrakło, robił wszystko, aby dostarczyć go jak najszybciej. Uprzejma i szybka obsługa, fachowa porada, wszechstronny wybór towarów - taki był ten handel, znany dziś jedynie z opowiadań.



wtorek, 12 maja 2015



(20) Początki nauki

   Jesienią tego roku (1932) rozpocząłem naukę w szkole powszechnej Nr 3 im. St. Jachowicza, znajdującej się na końcu ulicy Krzywej (obecnie Dzierżyńskiego). Jeszcze w czerwcu zdałem egzamin do piątej klasy. Nie sprawił mi trudności. Jak kilkakrotnie wspomniałem, pierwsze cztery lata uczyłem się w domu, co w rodzinach niezamożnych było raczej rzadkością. Miałem wprawdzie wykwalifikowaną nauczycielkę w osobie matki, jednakże decyzja niewysyłania mnie do szkoły nie należała do szczęśliwych. Już sam fakt, że byłem jedynakiem, powodował odosobnienie i brak umiejętności życia w dużym, zorganizowanym zbiorowisku dzieci. Te trudności wystąpiły z całą ostrością w ciągu dwóch lat pobytu w szkole powszechnej. Trafiłem bowiem do zbiorowiska wyjątkowo "trudnych" dzieci, tj. uliczników i cwaniaków, gdzie tzw. dobre wychowanie stanowiło przedmiot kpin a uznanie budziły jedynie siła i bezczelność - cechy, których zupełnie nie posiadałem. Nauczyciele mieli prawdziwy krzyż pański z tą bandą warchołów, wśród których codziennie lała się krew a i noże nieraz były w robocie. Pamiętam, jak w dniu rozdania świadectw jeden z koleżków, niezadowolony z otrzymanych stopni, na oczach nauczyciela podarł cenzurkę i rzucił mu strzępy pod nogi. Pedagodzy mimo woli dostosowywali się do sposobu bycia wychowanków i używali wyrażeń bardziej przemawiających im do wyobraźni: "zamknij paszczę", "zamknij jadaczkę, bo dostaniesz po mordzie" itp.
   Co najmniej połowa uczniów miała narodowość rosyjską lub białoruską. Można ich było odróżnić właściwie tylko po brzmieniu nazwiska, np. Timofiejew, Wieliczko, Więcko, Dmitriejew, Sieńko itp., gdyż wszyscy mówili, również między sobą, doskonale po polsku. Nasza sztubacka polszczyzna zawierała jednak sporo rusycyzmów ("słychać dym"). Z kolei moje nazwisko przekręcano niemiłosiernie na "Zakidajło", co stanowiło zapewne reminiscencję rosyjsko-polskiego wykidajły.
   Otrzymywałem nieraz od kolegów potężne cięgi, jednak przystosowałem się i znajdowałem nawet przyjemność w nowym życiu. Nosiłem czapkę szkolną, granatową rogatywkę z zielono-czerwonym otokiem; polubiłem grę w palanta na lekcjach wychowania fizycznego i nabrałem umiejętności w posługiwaniu się narzędziami stolarskimi na lekcjach robót ręcznych. 
   Do szkoły uczęszczało wiele dzieci z rodzin ubogich. Opieka społeczna dokarmiała je na dużej przerwie kubkiem mleka i bułką. Fundusze na ten cel czerpano z dobrowolnych datków. Ja również wpłacałem w imieniu rodziców złotówkę miesięcznie.
   Lubiłem szczególnie uroczystości szkolne. Chór, w którym uczestniczyłem, śpiewał hymn państwowy, wnoszono sztandar szkoły, po przemówieniu kierownika następowały deklamacje i znów pieśni w wykonaniu chóru. Ze sztandarem szkolnym na czele, w dniach rozpoczynania roku szkolnego, odbywały się też przemarsze do kościoła.
   W szkole byłem członkiem PCK i wykazywałem nawet pewną aktywność. Wchodziłem m. in. w skład komisji sprawdzającej czystość młodszych kolegów. Czynność ta nie należała do najprzyjemniejszych, ale dawała niejakie poczucie własnej ważności. Z opaską Czerwonego Krzyża na ramieniu wchodziłem podczas lekcji do klasy pierwszej lub drugiej i po zameldowaniu się u nauczyciela, zaczynałem obchód wszystkich ławek, sprawdzając czystość rąk, uszu i szyi a także obecność wszy we włosach. Maluchy poddawały się tym oględzinom z pewnym oporem i zawstydzeniem. Trzeba stwierdzić, że wielu było mocno na bakier z higieną. Zdarzały się i zawszenia, co w owych czasach nie budziło szczególnego zdziwienia.
   Szkoła była dobrze wyposażona w pomoce naukowe. Na lekcje fizyki i chemii przychodzili no nas uczniowie z innych szkół. Wędrówki te urozmaicali sobie bijatykami z chłopakami żydowskimi na ulicy Krzywej. Doszło do tego, że ulicą tą, prawie całkowicie zamieszkałą przez Żydów, niebezpiecznie było przechodzić w pojedynkę, gdyż mściwi Izraelici brali odwet na każdym "goju" - zwłaszcza małym i słabym - który nieopatrznie zapuścił się w to wrogie getto. Toteż po pewnym czasie musiałem zmienić trasę, wybierając ulice bardziej spokojne.


Ulica Krzywa, stan obecny.
   W styczniu 1933 r., kilka dni po pogrzebie dziadka, zawarłem znajomość z chłopcem w moim wieku, który mieszkał z matką i ciotką na piętrze tego samego domu. Nazywał się Janusz Mondalski. Procedura zapoznania się była bardzo prosta - właśnie zjeżdżałem na sankach z pagórka, wznoszącego się nad "loszkiem" pośrodku podwórza (loszek służył jako lodówka dla prywatnej lecznicy, zajmującej frontowy budynek), gdy Janusz wybiegł z domu w płaszczu narzuconym na ramiona i zawołał: "Ty chcesz się bawić ze mną?". "Czemu nie?" - odpowiedziałem i już za chwilę zabawa trwała w najlepsze. Znajomość przerodziła się w przyjaźń, która miała przetrwać, z małą przerwą, szereg następnych lat. Mimo odmiennych charakterów dobrze zgadzaliśmy się ze sobą i mieliśmy wiele wspólnych zainteresowań. Oczywiście, głównym tematem zabaw na podwórzu było wojsko. Ze sterty porzuconych cegieł zbudowaliśmy coś w rodzaju twierdzy, przy czym mur ten miał jedną nieprzyjemną właściwość - nigdy nie chciał stać prosto i często się rozsypywał. Prace inżynierskie nad jego poprawianiem zajmowały nam większość wolnego czasu. Do zabaw z nami garnął się również Szyja Waksman, synek gospodarza, więc wspaniałomyślnie dopuszczaliśmy go do komitywy. W czasie zabaw w wojsko my dwaj byliśmy oczywiście oficerami, Szyja zaś wieczystym szeregowcem. Wynikające stąd obowiązki traktował bardzo poważnie. Postawiony na warcie koło wychodka tkwił tam niewzruszenie z patykiem na ramieniu a na wezwanie matki odpowiadał z godnością: "Mame, nie moge, jestem na służbie."
   W szkole powszechnej miałem również innych kolegów, z którymi zżyłem się nieco bliżej. Byli to synowie robotników. Moja rodzina nie opływała w dostatki, oni jednak żyli jeszcze skromniej. Gdy zapraszałem ich do siebie, mama smażyła trochę pączków; u nich jednak częstowano mnie kaszanką i zimnymi nóżkami. Jeden z nich, Jurek Koch wyraził się nawet: "widzisz, u nas nie ma pączków, my robotnicy..." Zapewne była w tym pewna przesada a może i chęć podkreślenia różnicy "między klasami", chociaż Bogiem a prawdą, w danym przypadku granice te przebiegały nie poprzez kieszeń.
  

niedziela, 10 maja 2015


(19) Odkrywanie świata

   Późną jesienią 1931 roku przyjechaliśmy do Brześcia. W deszczowy, chłodny wieczór dorożka z nastawioną budą przewiozła nas z dworca do mieszkania przy ulicy Unii Lubelskiej 70. Miasto puste i słabo oświetlone wydało mi się małe i nieciekawe.
 
Izba Skarbowa w Brześciu przy ul. Unii Lubelskiej, miejsce pracy ojca (http://album.brzesc.prv.pl/)

   Mieszkanie składało się z trzech pokoi w amfiladzie, ale trzeci z nich był zimny i wąski, właściwie niemieszkalny. Traktowaliśmy go jako przedpokój i graciarnię. Pokój środkowy zajmowali dziadkowie, ostatni - rodzice i ja. Moje łóżeczko pozostało w Białymstoku. Obecnie sypiałem na kanapie. Również rodzice pozbyli się swego łoża i na jego miejsce zakupili szeroki tapczan zwany "bambetlem". Poza tym żadne zmiany w umeblowaniu nie nastąpiły.

Postój dorożek w Brześciu.
   Lekcje z mamą stały się dłuższe i bardziej intensywne, gdyż od nowego roku szkolnego miałem wreszcie iść do piątej klasy szkoły powszechnej, gdzie oczekiwał mnie egzamin wstępny. Przerabialiśmy też początki niemieckiego a później również łaciny, co bardzo przydało mi się w gimnazjum. Wolne chwile w dni pogodne spędzałem na podwórzu, na którym uwijała się chmara dzieci żydowskich. Z miejsca stałem się wodzirejem, zwłaszcza podczas zabaw w wojsko. Po zwycięskich bitwach odbierałem defiladę na tle śmietnika. Igraszki te odbywały się z korzyścią dla mych żydowskich rówieśników, ponieważ właściciel domu powiedział kiedyś rodzicom, iż jest bardzo zadowolony z naszych wspólnych zabaw, jako że dzieci jego i sąsiadów nauczyły sę przy okazji sporo po polsku...
------------------------------------------------------------------------------
"W roku 1936 Brześć liczył około 53 840 mieszkańców, z tego najliczniejsze grupy stanowili przedstawiciele wyznania mojżeszowego 21 116 osób, rzymskokatolickiego 21 120 osób i prawosławnego 8 285 osób. Centrum miasta przecinało 9 równoległych ulic. Najbardziej reprezentacyjną była ulica Unii Lubelskiej, przy której znajdowały się urzędowe gmachy, kościół, szkoły i dwa miejskie parki. Prowadziła ona z dworca kolejowego aż do Muchawca. Wyróżniającymi się ulicami były też Jagiellońska, Zygmuntowska, Białostocka, Pereca, Kościuszki, Steckiewicza."
 (Antoni Tomczyk, "Miasto, które wciąż gości w sercach naszych.")
-------------------------------------------------------------------------------
   Prawda, ja również poznałem wtedy sporo zwrotów w języku idisz i mogłem się od biedy porozumieć. Wykorzystywałem jednak te umiejętności tylko do "przezywania się" z jednym z chłopców, Abramem, który uchodził wśród swoich za ulicznika. Przekrzykiwaliśmy się więc przez ulicę - ja wołałem na niego "Myszigene", on na mnie "Myszigene kopf", co obu nam sprawiało wiele radości.  Z innym, lepiej wychowanym Chaimkiem, graliśmy zawzięcie w klisze, pióra a także wymienialiśmy znaczki pocztowe, przy czym koleżka ów nieraz oszkapił mnie na potęgę.
   Z tego okresu dwa wydarzenia utkwiły mi w pamięci. Pierwsze - to spowiedzi i komunia dziadków. Udzielił jej ksiądz prałat Bukrata, późniejszy biskup piński. Obrządek odbył się u nas w mieszkaniu a ksiądz przyjechał dorożką z ministrantem, który przez całą drogę dzwonił. Ludzie na ulicach odsłaniali głowy i żegnali się na widok księdza przejeżdżającego z "Panem Jezusem". W pokoju dziadków urządzono coś w rodzaju ołtarzyka zasłanego białym obrusem a wszyscy domownicy byli w bardzo podniosłym nastroju.
   Drugim wydarzeniem - w skali ogólnokrajowej - był proces Gorgonowej, oskarżonej o zabójstwo Lusi Zarębianki, córki zamożnego inżyniera z Brzuchowic, koło Lwowa. Dziewczynę zamordowano "dżaganem", tj. łomem. Proces miał charakter poszlakowy, wyraźnych dowodów brakowało, oskarżona guwernantka dzieci inżyniera nie przyznała się w ogóle do winy. Cóż, sprawa, jakich wiele, ale prasa rozdmuchała ją wyjątkowo i opinia publiczna wrzała, domagając się kary śmierci. Wyrok brzmiał: dożywocie. Pamiętam, jak w czasie rozprawy biegaliśmy po gazety i z wypiekami na twarzy czytaliśmy od deski do deski relację z przebiegu procesu. Podobno do tego zabójstwa po latach przyznał się ogrodnik inżyniera.



Rita Gorgonowa na ławie oskarżonych (http://natemat.pl/128683,wyrachowana-dzieciobojczyni-czy-koziol-ofiarny-sprawa-rity-gorgonowej-wciaz-elektryzuje-polakow)
   Z początkiem lata 1932 przenieśliśmy się do innego mieszkania, na ulicy Kościuszki. Był to mały, drewniany domek, raczej chatka. Dwa pokoiki i ciemna kuchenka, tak ciasne, że w pogodne dni wynoszono stół na dwór i tam jadaliśmy obiady. Dom stał w głębi podwórza porosłego trawą. Był to jedyny budynek na tej posesji, więc nie miałem towarzyszy zabaw. Za to latem przybyli goście: ciotka Janka z Danką i ciocia Mira. Było jeszcze ciaśniej. Nie mogę już sobie wyobrazić, jak się mieściliśmy w tych klitkach. A przecież najazd gości bynajmniej nas nie przerażał, tak jak to bywa dzisiaj... Do dziś nie wiem, dlaczego rodzice zdecydowali się na tę ruderę i po co był taki pośpiech. Być może chodziło o względy finansowe, ponieważ ojciec przestał pełnić funkcję naczelnika urzędu skarbowego, co zapewne wiązało się z obniżeniem pensji. 

Jerzy Zabiełło, Mirosława Zabiełło, Danuta Mąkiewicz, Brześć, lipiec 1932 r.
Wczesną jesienią rodzice znaleźli bardziej odpowiednie lokum, na ulicy Listowskiego, w oficynie na parterze - trzy pokoje w amfiladzie, tym razem wszystkie nadające się do zamieszkania. Dziadkowie zajmowali ostatni, środkowy odgrywał rolę stołowego. Wypada zaznaczyć, iż we wszystkich mieszkaniach, jakie zajmowaliśmy przed wojną, kuchnie nie nadawały się do spożywania posiłków, zarówno ze względu na ciasnotę jak i nieodpowiednie warunki higieniczne. Przygotowane potrawy nosiło się do pokoju: zupę w wazie, drugie danie na półmisku a kompot lub inny deser - w salaterce. Wspominam o tym, gdyż dziś naczynia te w znacznej mierze wyszły z użycia.