(41) Życie pod sowiecką okupacją (2)
Na wszystkich większych ulicach pojawiła się tak charakterystyczna dla miast i osiedli sowieckich owego czasu sieć głośników radiowych, ochrypłych od ciągłego nadawania programu. Megafony te czyniły wiele hałasu, ale chyba nie spełniały swego zadania, silnie zniekształcając zarówno muzykę jak i głos mówiony. W każdym razie dźwięki dochodzące z wysoka, z zawieszonych na słupach czarnych rur, stały się nieodłącznym elementem nowej rzeczywistości, jeszcze bardziej akcentującym obcość tego do niedawna swojskiego miasta.
Sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, budziła uczucia dalekie od entuzjazmu. Chętnie słuchaliśmy wieści z Zachodu. Wprawdzie na froncie trwała całkowita stagnacja, doprowadzająca nas do rozpaczy, ale radio Londyn wieściło głosami Szczepka i Tońka, że wkrótce zaczną się wiosenne porządki a z nimi "wielkie pranie i wieszanie". Wlewało to w nas wprawdzie nieco otuchy i wesołości, lecz wolelibyśmy bardziej konkretne wiadomości o zbliżaniu się wojsk wyzwoleńczych.
Zima nadeszła wczesna i sroga. Marzliśmy, bo przy 40-to stopniowym mrozie brakowało opału a i pożywienie nie było zbyt kaloryczne. Maszerujące przez miasto oddziały Armii Czerwonej w czapkach z nausznikami i sukiennym szpicem naśladującym niemiecką pikielhaubę, śpiewały donośnie, buchając kłębami pary:
"... Kagda nas w boj poszlot towariszcz Stalin,
i pierwyj marszał w boj nas powiediot..."
Na początku grudnia władza sowiecka sprawiła nam nową niespodziankę. Pewnego dnia rano, bez żadnego uprzedzenia, unieważniono będącą w obiegu walutę polską. Ruble wprawdzie też kursowały w relacji 1:1 wobec złotówki, było ich jednak stosunkowo mało i nie cieszyły się wzięciem u miejscowej ludności polskiej. Zaślepieni i wciąż jeszcze oderwani od rzeczywistości, unikaliśmy przyjmowania sowieckich pieniędzy, nie uważając tego za potrzebne, gdyż wobec powszechnego mniemania wkrótce i tak miały się stać niepotrzebne. W niemałym stopniu odpowiedzialność za ten stan ducha ponosiły audycje radia londyńskiego. Srogo odpokutowaliśmy swoją lekkomyślność: w jednej chwili posiadane przez nas polskie środki płatnicze straciły wszelką wartość, rubli nie mieliśmy, nie było za co kupić rano chleba.
W tej sytuacji jedyny ratunek stanowiła natychmiastowa sprzedaż jakiegoś wartościowego przedmiotu. Posiadaliśmy ich jednak bardzo niewiele. Ojciec poszedł do miasta i znajomemu jubilerowi żydowskiemu sprzedał złotą dewizkę od zegarka dziadka. Na samym początku długiego okresu wojny byliśmy zmuszeni wyzbywać się ostatnich rezerw. A przecież należało się liczyć z możliwością nadejścia jeszcze gorszych czasów. Pieniądze otrzymane za ten złoty łańcuszek nie starczyły na długo. Zaczęła się wyprzedaż lepszej odzieży i bielizny, przehandlowaliśmy kilim, kapy na łóżko, firanki, futrzane kołnierze... Transakcji dokonywano na rynku, zwanym z rosyjska "tołkuczką". Przed wojną sprzedawano tu wiejskie produkty żywnościowe oraz przedmioty gospodarstwa domowego, jak garnki gliniane, drewniane łyżki, doniczki do kwiatów, wałki do ciasta itp. Obecnie żywności było niewiele, za to pojawiły się długie szeregi przypadkowych handlarzy własną odzieżą, zegarkami, papierosami własnej roboty i ciastkami domowego wypieku. W tym handlowym światku rej wiodła pani Smolnicka, mieszkanka naszej kamienicy. Miała zmysł kupiecki, umiała targować się i zachęcać do kupna. Z jej pomocy i doświadczenia korzystała często moja matka i inne panie, nieobyte w tej dziedzinie. Pani S. była też dostawcą najświeższych wiadomości ze świata - oczywiście tych, których nie publikowała prasa i radio sowieckie - a także plotek, dotyczących nowej władzy. Informacje smuciły lub rozweselały, ale zawsze stanowiły pożądaną i niecierpliwie oczekiwaną rozrywkę oraz podtrzymywały naszą wiarę, że coś się przecież dzieje. Najbardziej bowiem przerażała cisza sprawiająca wrażenie, iż świat o nas zapomniał a zaistniała sytuacja nie ulegnie zmianie przez bardzo długi czas.
Banknot pięciozłotowy, ważny w 1939 r. |
Banknot trzyrublowy, wprowadzony do obiegu na terenach zabranych Polsce w 1939 r. |
W tej sytuacji jedyny ratunek stanowiła natychmiastowa sprzedaż jakiegoś wartościowego przedmiotu. Posiadaliśmy ich jednak bardzo niewiele. Ojciec poszedł do miasta i znajomemu jubilerowi żydowskiemu sprzedał złotą dewizkę od zegarka dziadka. Na samym początku długiego okresu wojny byliśmy zmuszeni wyzbywać się ostatnich rezerw. A przecież należało się liczyć z możliwością nadejścia jeszcze gorszych czasów. Pieniądze otrzymane za ten złoty łańcuszek nie starczyły na długo. Zaczęła się wyprzedaż lepszej odzieży i bielizny, przehandlowaliśmy kilim, kapy na łóżko, firanki, futrzane kołnierze... Transakcji dokonywano na rynku, zwanym z rosyjska "tołkuczką". Przed wojną sprzedawano tu wiejskie produkty żywnościowe oraz przedmioty gospodarstwa domowego, jak garnki gliniane, drewniane łyżki, doniczki do kwiatów, wałki do ciasta itp. Obecnie żywności było niewiele, za to pojawiły się długie szeregi przypadkowych handlarzy własną odzieżą, zegarkami, papierosami własnej roboty i ciastkami domowego wypieku. W tym handlowym światku rej wiodła pani Smolnicka, mieszkanka naszej kamienicy. Miała zmysł kupiecki, umiała targować się i zachęcać do kupna. Z jej pomocy i doświadczenia korzystała często moja matka i inne panie, nieobyte w tej dziedzinie. Pani S. była też dostawcą najświeższych wiadomości ze świata - oczywiście tych, których nie publikowała prasa i radio sowieckie - a także plotek, dotyczących nowej władzy. Informacje smuciły lub rozweselały, ale zawsze stanowiły pożądaną i niecierpliwie oczekiwaną rozrywkę oraz podtrzymywały naszą wiarę, że coś się przecież dzieje. Najbardziej bowiem przerażała cisza sprawiająca wrażenie, iż świat o nas zapomniał a zaistniała sytuacja nie ulegnie zmianie przez bardzo długi czas.
Młodzież jak zwykle nie układała dramatycznych horoskopów, nie przejmowała się przyszłością ani dniem jutrzejszym. Nie uczestniczyła, podobnie jak dziś, w troskach i kłopotach osób dorosłych. Natomiast, nieco oszołomieni nadmiarem swobody, brakiem dyscypliny i rozluźnieniem dość surowych do niedawna obyczajów domowych, wytężaliśmy całą pomysłowość dla miłego spędzania wolnych chwil. Symbolem owego okresu - krótkiego zresztą - stały się tzw. "bibki", czyli wesołe zebrania towarzyskie, w miarę możności zakrapiane alkoholem, o który jednak było trudno, bo i sklepy puste i pieniędzy nie mieliśmy wiele. Z braku wyrobów monopolowych organizowaliśmy trunki zastępcze. Już wówczas zaczął się rozprzestrzeniać samogon, który przeniknął do miasta ze wsi. Wkrótce pędzono bimber w co trzecim domu, w większości na potrzeby własne, ale także na sprzedaż. Nie przypominam sobie, by władze reagowały na tę nielegalną produkcję inaczej niż przymykaniem oczu. Popijaliśmy więc śmierdzącą ciecz, palącą w gardle jak spirytus. A gdy i tej zabrakło, usiłowaliśmy mężnie łykać nawet wodę kolońską, której spory zapas znajdował się w mieszkaniu naszego kolegi Henia Klebeko, po likwidacji składu aptecznego jego ojca. Nawet silny aromat tego trunku nas nie odstraszał.
Znacznie gorszą wydawała się zawarta w nim gorycz, której - mimo usilnych prób - w żaden sposób nie mogliśmy usunąć. Zresztą i alkohol i lada jaka, nędzna zakąska, stanowiły tylko pretekst. Odczuwaliśmy potrzebę zbierania się, przebywania w gromadzie. Dodawało to nam otuchy i odwagi. Oprócz mnie i Henia, stałymi bywalcami spotkań byli: Janusz Mondalski, Janusz Świeciński, Zbyszek Gregorowicz (potem profesor Politechniki Śląskiej), Czesiek Ostrowski, Jurek Maj. Wygłaszaliśmy pełne nadziei toasty, opowiadaliśmy kawały polityczne, których nieskończona ilość krążyła po mieście. Ani na chwilę nie traciliśmy absolutnej pewności, że cała sytuacja jest przejściowa, że wojna wkrótce skończy się zwycięstwem i wszystko powróci do dawnego stanu. Trudno powiedzieć, czy tak bardzo zależało nam na przywróceniu status quo ante. Chodziło przede wszystkim o odzyskanie ojczyzny, bez której czuliśmy się zagubieni. Przepełniała nas wściekłość na oba mocarstwa: Niemcy i ZSSR, które, wspólnie dokonały piątego rozbioru Polski.
Henryk Klebeko, 1941, przyszły szwagier autora. |
Znacznie gorszą wydawała się zawarta w nim gorycz, której - mimo usilnych prób - w żaden sposób nie mogliśmy usunąć. Zresztą i alkohol i lada jaka, nędzna zakąska, stanowiły tylko pretekst. Odczuwaliśmy potrzebę zbierania się, przebywania w gromadzie. Dodawało to nam otuchy i odwagi. Oprócz mnie i Henia, stałymi bywalcami spotkań byli: Janusz Mondalski, Janusz Świeciński, Zbyszek Gregorowicz (potem profesor Politechniki Śląskiej), Czesiek Ostrowski, Jurek Maj. Wygłaszaliśmy pełne nadziei toasty, opowiadaliśmy kawały polityczne, których nieskończona ilość krążyła po mieście. Ani na chwilę nie traciliśmy absolutnej pewności, że cała sytuacja jest przejściowa, że wojna wkrótce skończy się zwycięstwem i wszystko powróci do dawnego stanu. Trudno powiedzieć, czy tak bardzo zależało nam na przywróceniu status quo ante. Chodziło przede wszystkim o odzyskanie ojczyzny, bez której czuliśmy się zagubieni. Przepełniała nas wściekłość na oba mocarstwa: Niemcy i ZSSR, które, wspólnie dokonały piątego rozbioru Polski.
----------------------------------------------------------------------------
Ze wspomnień z tego samego okresu Janusza Tazbira, późniejszego znanego historyka, z Łomży, miasta również wcielonego w 1939 r. do ZSSR (http://www.4lomza.pl/index.php?wiad=3601):
"Prymitywna agitacja trafiała tylko do nielicznych. W dzienniku
zanotowałem, iż w drodze powrotnej do Łomży „jakiś żołnierz nam wykładał
o wspaniałości państwa sowieckiego”. O „oswobodzicielach” nie będę
szerzej opowiadał, ponieważ bardzo wiele już na ten temat napisano.
Jeden z nich kupił mój zegarek, z którego byłem bardzo dumny. Za te
pieniądze kupiliśmy sporo chleba, aby zrobić z niego zaraz suchary.
Ludność wierzyła w polskie audycje radia paryskiego, dość powszechnie
słuchanego; nie kazano oddawać aparatów radiowych. Wierząc w potęgę
Francji oraz Anglii nie wątpiono, iż stamtąd wyjdzie na wiosnę
następnego roku ofensywa, która złamie opór niemiecki, a przestraszeni
tym Sowieci sami wycofają się z Polski. Ale nie wszyscy w to wierzyli.
Mój ojciec uchodził dość powszechnie za pesymistę. Twierdził, że wojna
może się przeciągnąć nawet do jesieni 1940 r. Tymczasem większość
polskich mieszkańców Łomży skracała ten termin do czerwca. Wynikami
wyborów tak entuzjastycznie opisywanych przez „Wolną Łomżę” niezbyt się
przejmowano, choć jej mieszkańcy mieli w ponad 90 proc. opowiedzieć się
za trwałym pozostaniem w Związku Radzieckim. Ludność była skłonna
uwierzyć w najbardziej nieprawdopodobne, ale optymistycznie brzmiące
plotki. Po wymianie złotówek na ruble powtarzano sobie z upodobaniem
hasło nadane rzekomo przez radio paryskie: „Rzucajcie rubelki,
trzymajcie orzełki, bo sikorki niedaleko”. Żydzi łomżyńscy mieli jakoby
za złotówki płacić więcej niż za ruble, a to „przecież chytry i
przewidujący naród”. Wiele nadziei i satysfakcji wiązano z wojną
fińsko-sowiecką. Na murach Łomży nie pojawiły się wprawdzie napisy takie
jak we Lwowie („Nie oddamy Lwowa Finom”), ale dość powszechnie
spodziewano się, iż Zachód przyjdzie temu dzielnemu narodowi z pomocą, a
wówczas front przesunie się w głąb Rosji."
------------------------------------------------------------------------------
W czasach trudnych i nadzwyczajnych ujawniają się często nieznane przedtem rysy ludzkich charakterów. Osoby, o których mieliśmy dobre mniemanie, zaczynają postępować wbrew naszemu oczekiwaniu, budząc kolejno rozczarowanie, nieufność, niechęć a nawet nienawiść. Obserwowaliśmy to u dorosłych, ale jeszcze większe zaskoczenie wywoływała postawa niektórych kolegów. Szczególnie brzydką sławą okrył się Witek Jakimowicz, przed wojną chłopak sympatyczny, koleżeński, dobry kompan. Po zajęciu miasta przez Sowietów stał się aktywnym członkiem Komsomołu, tropiącym wszystko, co przypominało "byłą Polskę". Po powrocie do szkoły nadal nosiłem w klapie marynarki przedwojenną POS, czyli powszechną odznakę sportową. Kiedyś Jakimowicz zaczepił mnie na korytarzu, przyjrzał się uważnie odznace, po czym, niby żartem, zasłonił palcem orła i rzekł: "Tak, to by jeszcze uszło!" Udałem, że również biorę te słowa za żart, ale miałem ogromną ochotę trzasnąć go w obleśnie uśmiechnięty pysk. Wstrzymało mnie tylko przeświadczenie o całkowitej bezcelowości takiego kroku. "Witia" zyskałby co najwyżej jeszcze jeden laur jako ofiara pobicia przez fanatyka jaśniepańskiej Polski. W duchu jednak pożyczyłem mu szczerze: "Żeby cię najbliższa kula nie minęła!" Nie przypuszczałem, iż życzenie to spełni się tak prędko...
Tolek Danilczyk rozczarował nas również, chociaż po wstąpieniu do Komsomołu nie manifestował wrogości wobec Polski. Był Rosjaninem, czego się nigdy nie zapierał, więc w pewnej mierze usprawiedliwiało go to w naszych oczach. Ale w stosunkach z nim nie mogło być mowy o dawnej serdeczności i otwartości. Zbyt często dowiadywaliśmy się, że ci najgorliwsi zausznicy nowej władzy przyczyniali się swymi donosami do aresztowań dawnych kolegów i do rodzinnych tragedii.
Wiele osób, szczególnie wśród młodzieży, nie chciało biernie oczekiwać na możliwość włączenia się do walki z zaborcami. Pokutowała w naszym pokoleniu wrodzona skłonność do konspirowania, organizowania się w tajne stowarzyszenia, snujące zamiary spełniania bohaterskich czynów w stylu Winkelfrieda. Konspiracja ówczesna była pojęciem dość umownym i stanowiła bardziej podnietę dla wyobraźni, niż rzeczywiste zabezpieczenie przed wykryciem. Niektóre grupy, szczególnie romantycznie nastrojone, zbierały się nocą na cmentarzu, gdzie przy świetle świecy i w atmosferze grozy, składano uroczyste przysięgi. Darzono się przy tym nawzajem pełnym zaufaniem, co oczywiście łatwo wykorzystywała czujnie węsząca sowiecka bezpieka, dobrze zaprawiona w tropieniu rzeczywistych i urojonych konspiratorów. Do środowisk młodzieżowych usiłowali przenikać zarówno emisariusze z Warszawy, jak też liczni prowokatorzy i szpicle NKWD. Od początku byłem dość nieufnie nastawiony do tego mętliku, nie widząc żadnych racjonalnych powodów do tworzenia tajnych związków na terenie wyjątkowo ku temu niesprzyjającym i w sytuacji, która nie stwarzała realnych szans dla osiągnięcia celów konspiracji.
Pewnego wieczoru spacerowałem z Januszem Świecińskim ulicą 3 Maja, przemianowaną na Puszkina. Było dość ciemno, gdyż witryny licznych na tym odcinku sklepów pozabijano deskami, znikły światła i neony, ulicę rozjaśniały tylko z rzadka rozmieszczone latarnie. Szliśmy nie śpiesząc się, rozmawialiśmy na jakiś filozoficzny temat. W pewnym momencie zauważyłem, że za nami idzie krok w krok jakiś niski, szczupły człowieczek w kolejarskiej czapce i stara się podejść tak blisko, aby usłyszeć, o czym mówimy. Wkrótce osobnik ten pod jakimś pretekstem rozpoczął z nami rozmowę, najpierw nawiązując do ogólnej sytuacji, a następnie, półgłosem i z niesamowicie święcącymi oczami, zaczął pytać o stan zaangażowania Polaków w tajnych organizacjach w Brześciu. Trąciłem łokciem Janusza i usiłowałem obojętnym tonem zmienić temat. Nasz natarczywy rozmówca nie zrażał się i z kolei usiłował przekonywać nas o potrzebie tworzenia takich organizacji. Czując na kilometr prowokację, znów dałem znak Świecińskiemu, pożegnaliśmy natręta grzecznie, ale stanowczo i czym prędzej oddaliliśmy się. Zauważyłem w trakcie tego przypadkowego spotkania, że mój kolega był bardziej ode mnie skłonny do pogawędki z nieznajomym, nie wykazując jakiejś szczególnej nieufności.Tak zapewne zachowywało się wielu. Nic dziwnego, iż wkrótce ruszyły masowe aresztowania, naiwni kandydaci na spiskowców zapełnili więzienie nad Muchawcem.
Gdyby władze sowieckie miały nieco poczucia humoru, odesłałyby niedoszłych konspiratorów do domu z zaleceniem wsypania im przez rodziców w skórę. Jednakże ta władza żartów nie znała. Mój kolega ze szkoły powszechnej a potem z gimnazjum, Władek Kozłowski, do łaciny nie miał żadnej inklinacji, natomiast szalał na punkcie radiotechniki. Sam zbudował radiostację krótkofalową, należał do związku krótkofalowców, prowadził rozmowy z całym światem. Popełnił błąd, nie rejestrując swojego nadajnika. Oskarżony o szpiegostwo, został skazany na śmierć i stracony w wieku 18 lat. Rozstrzelani też zostali: Jędrzejczak, Olędzki i wielu innych. Aresztowania rozpoczęły się w styczniu 1940 r. i trwały przez całą zimę. Ich rozmiary świadczyły o tym, że to nie zawsze tajne związki i organizacje niepodległościowe stanowiły ich przyczynę. Znikali w więzieniu NKWD ludzie bynajmniej nie konspirujący - bardzo często ofiary donosów swych osobistych wrogów albo i osób obojętnych, szpiclujących dla samej przyjemności okazania "co to ja potrafię." W ówczesnej sowieckiej procedurze karnej donos na równi z przyznaniem się obwinionego stanowił wystarczającą podstawę do uznania winy i wydania wyroku skazującego. Co kilka dni rozchodziła się wiadomość o zabraniu któregoś z kolegów lub znajomych: Janusz Świeciński, Czesiek Ostrowski, Romek Kulesza, Ela Romanowska, Kazik Rodziewicz, wreszcie najbliższy przyjaciel - Janusz Mondalski. Dowiedziawszy się o aresztowaniu tego ostatniego, poszedłem odwiedzić jego matkę. Zastałem ją wystraszoną i przygnębioną, likwidowała mieszkanie, aby wyjechać do Lwowa. Czułem się coraz bardziej osamotniony. W klasie, oprócz Henia Klebeko, nie pozostał już nikt z dawnych kumpli. Atmosfera lizusostwa i sztucznego entuzjazmu dla władzy napełniała mnie obrzydzeniem.
-----------------------------------------------------------------------------
Innym też nie było lekko. Ze wspomnień byłego działacza Komsomołu przy Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi, Aleksieja Karpiuka (http://histmag.org/Wossoiedinieniie-czyli-jak-odbywala-sie-sowietyzacja-Bialorusi-Zachodniej-po-1939-roku-5036):
"W 1939 roku sowiecka administracja dopatrzyła się u mojego ojca Nikifora nadwyżki ziemi (według sowieckich przepisów 1930 roku), którą stanowiło trochę błot i kawałek lasu. Został uznany za „kułaka”. Jak to się mogło stać, że zasłużony człowiek, członek KPZB (Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi), który w polskich czasach siedział w więzieniu za udział w strajku, został potraktowany jak wróg?W tym wypadku współczucie Polaków pozostaje ograniczone.
[...] W 1940 roku po raz pierwszy usłyszano w domu radio białoruskie. Nadawał Mińsk. Prowadzący opowiadał o tym, że kołchoźnicy na Mińszczyźnie dali radę wypełnić obowiązek zebrania stu pudów ziarna. Ale to 17 cetnarów z hektara, zwykłe żniwa na Zachodniej Białorusi. Przechwałki były nie do pojęcia – przecież to nic niezwykłego!?
[...] Byłych komsomolców-zachodniaków traktowano jak wrogów. Mnie uznano za „byłego członka zachodniej organizacji politycznej”. Pewnego dnia, gdy byłem na studiach w akademii pedagogicznej w Nowogródku, złapał mnie kierownik, który usłyszał jak śpiewam białoruską piosenkę narodową „Люблю наш край, старонку гэту”, i zagroził, że jeśli jeszcze raz coś takiego dotrze do jego uszu, to zajmie się mną NKWD, bo to nacjonalizm.[...]Byłem negatywnie nastawiony do sanacyjnego reżymu. Nie lubiłem polskiej administracji. Muszę jednak powiedzieć, że u panów, jeśli człowieka aresztują w sprawie politycznej, następnego dnia są o tym artykuły we wszystkich gazetach. I, co najciekawsze, pisane z różnych punktów widzenia. Kiedy trwa proces, to są relacje z sądu. Gdy trwał proces Siarheja Prytyckiego (działacz KPZB), to wiedziano o tym wszystko z gazet. Cała Polska strajkowała. A czy mogło tak być po wrześniu 1939? W mojej wsi Straszewo aresztowany został wraz z rodziną działacz komsomołu BZ Siarhej Lebiadzinski. Zginął razem z krewnymi. Aresztowali i innych komsomolców. Może ich kości leżą w Kuropatach? Gdyby te aresztowania wydarzyły się „za polskich czasów” cała wieś by się zbuntowała. A tu nic. Wszyscy się bali. O co walczyliśmy?"
Wspomnienia nacjonalistycznego działacza białoruskiego, oficera WP, wziętego do niewoli niemieckiej, z której uciekł w maju 1940 r. i przedarł się przez granicę niemiecko - sowiecką (http://news.tut.by/society/415857.html):
"Наконец, смогли перейти границу в Беларусь. В первой же хате, в которую мы зашли, нам сказали, что мы – дураки и лучше, чтобы мы возвращались назад [в немецкую зону оккупации] и пришли вместе с немцами их освобождать. Для меня это был страшный удар... Тогда я устроился в Любче учителем в школу – в замке. Школа была русской. Когда я поинтересовался у директора, почему так оказалось, что тут, в Любче, где кроме попа никто по-русски не говорит, – русская школа, он у меня спросил: "А вы что – националист?" Я говорю: "Да, когда-то мы с поляками боролись за белорусскую школу, теперь Белорусская Советская Республика – и снова русская школа"... Через месяц меня арестовали..."
Читать полностью: http://news.tut.by/society/415857.html
---------------------------------------------------------------------------
Wkrótce po Nowym Roku 1940, pewnego dnia około południa, zjawili się w naszym mieszkaniu w towarzystwie gospodarza domu, jacyś dwaj umundurowani sowieccy funkcjonariusze. Ponieważ ja uczęszczałem do szkoły wieczorem a ojciec nie pracował, byliśmy wszyscy na miejscu, co owym przedstawicielom robotniczej władzy musiało się wydać mocno podejrzane. Obejrzeli mieszkanie, obrzucili nas ponurymi spojrzeniami i ... poszli sobie. Kilka dni później otrzymaliśmy nakaz opróżnienia mieszkania w ciągu trzech dni. Dokąd mieliśmy się wyprowadzić - rozkazodawcy nie interesowało. W ten sposób zadano nowy cios w naszą egzystencję, gdyż trudno było nawet marzyć o znalezieniu w przepełnionym mieście chociażby wolnego pokoju. Na szczęście, nasi sąsiedzi za ścianą, Piotrowiczowie, zaproponowali wspólne zamieszkanie w ich pokoju z kuchnią. Przyjęliśmy z wdzięcznością, nie mając wyjścia - znaleźć się podczas 40-to stopniowego mrozu na ulicy oznaczało śmierć bądź ryzyko aresztowania i wywiezienia na Sybir.
Deportacja Polaków z Zachodniej Białorusi, zima 1940 r. |
Kilka dni po Bożym Narodzeniu syn Piotrowiczów przeszedł po zamarzniętym Bugu na "polską" stronę. Długo nie było wiadomości, dopiero na wiosnę nadeszła kartka z ...Niemiec, dokąd niefortunny podróżnik został wywieziony na roboty. Czy przeżył wojnę?
Po wyjeździe syna Piotrowiczowie mieli więcej miejsca, dlatego zgodzili się nas przyjąć. W pokoju spali na tapczanie gospodarze a ja na leżance. W kuchni moi rodzice. Tak żyliśmy kilka tygodni. Pewnej zimowej nocy obudziło wszystkich silne stukanie do drzwi. Wszedł oficer NKWD i kilku żołnierzy. Przeprowadzono rewizję. Ich zainteresowanie budziła głównie osoba gospodarza. Pan Piotrowicz nie wydawał się specjalnie speszony. Pokazywał oficerowi plany łodzi podwodnej, które przesłał swego czasu - jak twierdził - również rządowi ZSSR. Enkawudesznik patrzył na wynalazcę spode łba, spisał cały jego życiorys, po czym kazał się mu ubierać i zabrał ze sobą oraz całym archiwum. Nigdy więcej o swoim sąsiedzie nie usłyszeliśmy. Dlaczego przyczepili się do tego spokojnego człowieka? Niewąpliwym powodem nieufności był zapewne fakt przyjazdu z Francji i to na krótko przed wybuchem wojny. Ani chybi potraktowano go jako szpiega zachodnich kapitalistów, umieszczonego w Brześciu z zamiarem przerzutu do ZSSR. Jego prywatne zainteresowania techniką wojskową też nie przyczyniły się do rozwiania podejrzeń. Raczej odwrotnie. Jeżeli zdołał uniknąć postawienia przed sądem do 22 czerwca 1941 r. - może przeżył, został objęty "amnestią" i wyjechał z oddziałami Andersa. O losach pani Piotrowiczowej wspomnę w następnym rozdziale.
Lilka Czapska - pierwsza miłość. |
Wika Smolnicka - druga miłość (w pewnym sensie równoległa). |
Tymczasem nadeszła wiosna. Znów można było urywać się na dłużej z zatłoczo- nego mieszkania, w którym dorośli powtarzali w kółko wszelkie niepraw- dopodobne plotki i wciąż na nowo osądzali sytuację polityczną. Mnie ona wówczas mało interesowała - przeżywałem kolej- ną miłość do Wiki Smolnickiej, miesz- kanki naszej kamie- nicy. Długie space- ry i przesiady- wanie wieczorem na ławce w parku pozwalało, jak to zwykle u młodych, zapomnieć o bieżą- cych troskach i cieszyć się radosną chwilą. Do nas życie uśmiechało się nawet w najtrudniejszych momentach.
Głęboko rozczaro- wany, przestałem do nowej szkoły uczę- szczać. Obaj z ojcem podjęliśmy pracę jako robotnicy w ogrodzie miejskim, dawnym Parku Wolności. Osiem godzin dzien- nie kopania grządek, to było niemało, zwłaszcza dla ojca, przywykłego do pracy biurowej.Toteż bardzo się w ciągu tych kilku miesięcy postarzał i wracał z pracy ciężko dysząc. Zarobek otrzymywaliśmy nędzny - sto kilkadziesiąt rubli na miesiąc, co mogło wystarczyć na zupę z chlebem, więc nadal trzeba było coś niecoś z rzeczy osobistych sprzedawać na rynku. Nie traciliśmy jednak nadziei. Na Zachodzie, za linią Maginota, wciąż tkwiły milionowe armie francuskie, obok dotąd nigdy nie pokonana Wielka Brytania, a za oceanem przyjazna obu mocarstwom Ameryka ...
Dzielni francuscy żołnierze walczą z Niemcami na linii Maginot, styczeń 1940 r. |
Bardzo trudno rozwiewały się zakorzenione w nas mity.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz