Tom III
(39) Zamiast discere - учиться
"Jak ów rozbitek, który ratując się z toni
Pada bez tchu, wyczerpany, na zbawienia brzegu
I patrzy wstecz nie wierząc, że uszedł pogoni -
Tak duch mój, nieufny, chociaż wciąż ostrzegał,
Na drogę przebytą spoglądał straszliwą,
Jakiej nikt dotąd nie przeszedł i został wśród żywych.'
Dante
(przekład: Jerzy Zabiełło)
Na drugi dzień po powrocie z wrześniowej tułaczki poszedłem do szkoły. Dzięki kolegom byłem już wciągnięty na listę uczniów "Polskiej szkoły średniej" Nr 21 w klasie X, odpowiedniku przedwojennej drugiej licealnej. Dziwnym trafem klasa ta mieściła się w sali pierwszej licealnej, do której uczęszczałem przed wakacjami. Dawało to dodatkowe złudzenie ciągłości nauki szkolnej, jak gdyby cezura błyskawicznej wojny była tylko nietrwałym wydarzeniem. Jak wielkie jednak zastałem zmiany! Przede wszystkim lekcje odbywały się po południu i wieczorem - rano działała tu szkoła z rosyjskim językiem wykładowym. Przeniesienie nas na późniejsze godziny podkreślało charakter "mniejszościowy" grupy polskiej w ramach nowej państwowości - Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej. Nie byliśmy już "wiodącym" gimnazjum w mieście, ale jedną ze szkół narodowościowych w obcym kraju. Znikły też z klas emblematy państwa polskiego: krzyż, godło i wiszące dotychczas w jednym rzędzie portrety Piłsudskiego, Mościckiego i Rydza, jak też wiekopomny cytat Pierwszego Marszałka. Na razie ściana pozostała pustą - nie umieszczono na niej żadnych symboli nowej władzy. Tylko ławki pozostały te same...
Nastąpiły również poważne zmiany personalne, zarówno w gronie nauczycieli, jak i w składzie uczniów. Zniknęli: dyrektor Nanowski, małżeństwo Nowakowscy, Łopuski, Kaus, Guściora, Radomski, Radziszewski, Dąbrowski... no i porucznik szwoleżerów Medyna; jesienią widywano go jeszcze w Brześciu, zanim przedostał się na Węgry i dalej na Bliski Wschód. Na pytanie, co porabia, odpowiadał z żołnierską lapidarnością: "Jem i pierdzę." Za jego przedmiotem nauczania tęskniliśmy chyba najgoręcej.
Niektórzy nauczyciele zostali zmobilizowani w sierpniu i brali udział w kampanii, Kaus podobno zginął na froncie, Łopuski przekroczył granicę węgierską, walczył potem we Francji i wraz z 2 Dywizją Strzelców Pieszych został internowany w Szwajcarii.
Zabrakło niektórych kolegów i koleżanek. Oprócz tych, którzy nie otrzymali promocji w czerwcu, nie zjawił się m. in. Wiesiek Bąk, Janka Pajkertówna, Hala Balicka. Wiesiek był synem wysokiego funkcjonariusza policji - komisarza do spraw zwalczania komunizmu. Zrozumiałe, że musiał się ulotnić z ojcem i zapewne trafił za granicę. Ojciec rodzeństwa Pajkertów, podoficer zawodowy WP, przeniósł się po kampanii wrześniowej do Terespola, gdzie przyjął narodowość niemiecką (Volksdeutche). Janka wyszła później za Niemca i wyjechała podobno do Wiednia. Tej jesieni i zimy małżeństwa nastolatków stały się niezwykle modne, jakby wojna, z konieczności rozluźniająca rodzinną i społeczną dyscyplinę, przyspieszyła osiągnięcie niecierpliwie oczekiwanej dojrzałości. Decyzje te były nad wyraz lekkomyślne - to tak, jak gdyby ktoś ustawiał namiot w samym oku cyklonu... Jesienią wyszła za mąż Hala Balicka za jakiegoś młokosa, uciekiniera z Warszawy, a Tolek Danilczyk ożenił się ze starszą od siebie tancerką.
Starych kolegów zebrała się więc w październiku znacznie mniejsza gromadka; natomiast klasę wypełniło wielu nowych przybyszów, w większości młodzieży żydowskiej, uciekinierów z Warszawy, Siedlec i innych miejscowości, zajętych obecnie przez Niemców. Żydzi, jak zwykle łatwo przystosowujący się do sytuacji, krzykliwie manifestowali swoją satysfakcję z upadku państwa polskiego i swój entuzjazm do nowego ustroju. Prowadziło to do ostrych spięć i dyskusji z naszą grupą. Jeszcze nie nauczyliśmy się trzymania języka za zębami i maskowania swych prawdziwych uczuć. Wydaje się, że goście w znacznym stopniu przyczynili się do mających wkrótce nastąpić aresztowań wśród polskiej młodzieży, potraktowanej jako wrogi element wobec władzy sowieckiej a sprzyjający "bywszej jasnopańskoj Polszy." Hurtem wstępując do Komsomołu, Ossowiachimu i innych organizacji, starali się Żydzi podkreślać swoją lojalność wobec władz i utrwalić pozycję w obcym mieście. Nie na wiele się to zdało. W lecie 1940 roku zostali w większości przymusowo wywiezieni w głąb ZSSR. W gruncie rzeczy jednak gwałt zadany wolności obywatelskiej w tym przypadku wielu z nich uratował życie.
Wśród tej grupy przybyszów zza Buga znajdował się Janusz Przymanowski, obecny (1974) pułkownik LWP, pisarz i publicysta wojskowy. Nie przypominam go sobie jednak. Może nosił wówczas inne nazwisko? Było bardzo wiele takich przypadków.
------------------------------------------------Były i takie zabawne sytuacje:
"В конце сентября в городе произошел инцидент, заставивший многих горожан
снять розовые очки. Дело в том, что в Бресте находилось большое
количество беженцев (до 10 тысяч), бежавших на восток из центральных и
западных регионов тогда еще Польши после начала германо-польской войны. В
основном, это были евреи. Оказавшись уже в чужой стране с непонятным
для них укладом жизни и полным запретом заниматься частной торговлей
(что просто невыносимо для настоящего еврея), они захотели вернуться
обратно. «Пусть немцы к нам плохо относятся, но там можно
торговать!» – говорили они. Как вспоминал местный житель Светозар
Синкевич, «однажды в надежде повлиять на новые власти в воем желании
легально покинуть страну, толпа еврейских беженцев собралась у здания
городского управления с самодельными плакатами и потребовала отправки
домой. Это был совершенно необдуманный шаг, так как такого рода
демонстрация рассматривалась как антисоветское выступление. В течение
нескольких минут толпа была окружена милицией и войсками НКВД, почти все
демонстранты были арестованы. Очень немногим удалось проскользнуть
сквозь оцепление. Помню растерянный вид и бледное лицо нашего
соседа-еврея, который был в толпе больше из солидарности к своим
сородичам. Он несвязно бормотал, что «это ведь наша власть… как они с
нами поступают…»."
(По материалам сборника «Брест в 1939-1941. Документы и материалы», книги
В. Сарычева «В поисках утраченного», интернет-источника «Фортификатион
ру».)
-----------------------------------------------
Wprowadzono też duże zmiany do programu nauczania. Znikły takie przedmioty, jak religia, przysposobienie wojskowe, łacina, propedeutyka filozofii, historia, a w klasach młodszych również geografia Polski. Doszły za to: język rosyjski i białoruski. Zwiększony został zakres matematyki i fizyki.
Naszą wychowawczynią została Nina Aleksandrowna Kossakowicz, przybyła z Mińska Białoruskiego. Była to młoda, może 22-letnia dziewczyna, świeżo po ukończeniu Instytutu Pedagogicznego. Uczyła nas języka białoruskiego. Mówiła zupełnie nieźle po polsku, ale na lekcjach wymagała używania wyłącznie białoruskiego, co było nie do zrealizowania, gdyż nawet miejscowi Rosjanie nie mieli o nim pojęcia, a ci, którzy się podawali za Białorusinów, mówili po rosyjsku lub po polsku.
Nina Aleksandrowna była przystojną szatynką z długimi warkoczami. Ładnie wyglądała zwłaszcza, gdy się śmiała. Ale uśmiech rzadko gościł na jej twarzy. W Brześciu objęła prawdopodobnie pierwszą samodzielną pracę. Musiano jej też przed wyjazdem z Mińska nakłaść do głowy wiele na temat odpowiedzialności nauczania młodzieży przesiąkniętej burżuazyjnymi wpływami. Starała się więc postępować stanowczo i surowo, co nie było łatwe wobec niemal dorosłych mężczyzn, w dodatku sfrustrowanych dramatycznymi wydarzeniami. Zabawna była jej niewiedza o naszych obyczajach i stosunkach: gdy zwracaliśmy się do niej per "proszę pani", broniła się gwałtownie ("ja nie pani'), żądając, aby mówiono "Nino Aleksandrowno". Pomijając już, że ten zwrot, poprawny w języku rosyjskim, jest zupełnie obcy duchowi języka polskiego, jej reakcja została zapewne podyktowana fałszywą przesłanką o rzekomo czołobitnym charakterze wyrażenia "pani". Od lat nie nazywano tam naszego kraju inaczej, niż "jaśniepańska Polska". Pan - to burżuj, posiadacz, ciemiężca klasy robotniczej i chłopstwa. Gwoli prawdzie należy wspomnieć, że w Polsce rewanżowano się, nadając słowu "bolszewik" znaczenie wywrotowca, zmierzającego do zniszczenia wszelkiego porządku, wymordowania wierzących, zlikwidowania rodziny i zaprowadzenia instytucji wspólnych żon.
"Pani" Kossakowiczówna miała więc niełatwe i niewdzięczne zadanie wychowania tych, którzy w jej duchu nie chcieli być wychowywani i traktowali w dodatku tę sowiecką szkołę jako coś przejściowego, co zniknie najpóźniej na wiosnę. Z uśmieszkiem politowania słuchaliśmy jej wywodów o tym, jak byliśmy ciemiężeni i uciskani. Propaganda sowiecka była na naszym terenie dość prymitywna i dogmatyczna, odwołująca się do różnych grup społecznych przy pomocy tych samych argumentów. Trudno było jednak z nią dyskutować, zwłaszcza gdy spostrzegliśmy, że nasze sprzeciwy prowadzą do podejrzeń o wrogi stosunek do nowej władzy. Dotychczas byliśmy przyzwyczajeni do zakazu podważania jedynie prawd objawionych na lekcjach religii. Nie wiedzieliśmy jeszcze, iż także w polityce bywają tematy tabu. Mieliśmy wkrótce na własnej skórze poznać konsekwencje teorii "zaostrzającej się walki klasowej."
Tak więc Nina Aleksandrowna uczyła nas z zapałem recytowania wierszyków białoruskich a nam program i atmosfera szkoły zaczynały się coraz mniej podobać. Grywaliśmy na lekcjach w "szewca", w "inteligenta" i w "morze". Przy lada okazji urywaliśmy się ze szkoły. Okazją taką był np. 1 listopada - Wszystkich Świętych - tradycyjnie wolny od zajęć. W Związku Sowieckim jest to oczywiście normalny dzień pracy, również w szkołach. Żadne względy religijne nie są uznawane, toteż uczniom wydano nakaz stawienia się na zajęcia, grożąc surowymi konsekwencjami. Mogliśmy co prawda uczynić zadość obyczajowi, odwiedzając cmentarz przed południem, uznaliśmy jednak, że nikt nie ma prawa odbierać nam święta i po południu, zamiast na zajęcia, gremialnie poszliśmy na groby - nawet ci, którzy nie mieli tam nikogo z bliskich. Pogoda była okropna - zimno, wiatr i deszcz ze śniegiem, zapowiedź nadciągającej srogiej zimy. Po krótkim pobycie na cmentarzu wałęsaliśmy się po mieście, spacerując wyzywająco nawet przed budynkiem szkolnym. Konsekwencji bynajmniej nie wyciągnięto. Widocznie grono pedagogów z Mińska przyjęło do wiadomości, iż wykorzenienie z nas burżuazyjnych nawyków potrwa jeszcze dłuższy czas.
W przeddzień dwudziestej drugiej rocznicy Rewolucji Październikowej urządzono w auli gimnazjum akademię. Po zwykłych przemówieniach jakiś zespół teatralny - bodajże Armii Czerwonej - dał przedstawienie, pełne niezbyt dowcipnych ataków na niedawno rozpadłe państwo polskie. W zamierzeniu autorów miała to być zapewne jedynie satyra na burżuazję, nie potrafiono jednak uniknąć wyskoków raniących nasze poczucie narodowe. Gdy w pewnym momencie na scenie zaczął się miotać jakiś krasnoarmiejec wołając: "... i kriczały pany: "Jeszcze Polska nie zginęła"... - na widowni rozległy się głosy protestu, gwizdy i tupania. Niezrozumienie faktu, że naród polski to nie tylko burżuazja i że szerokie masy również czuły się przywiązane do swej państwowości, pozostając wciąż w szoku po jej utracie, było charakterystyczne dla ówczesnych działaczy komunistycznych, których skostniały dogmatyzm nie raz jeszcze w przyszłości wywoływać miał gwałtowne protesty wśród ludowych mas. Szczególnym jego przypadkiem stało się niezrozumienie kwestii narodowej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz