(68) Pamiętnik Ludmiły - Chińska ambasada
Osobnego
omówienia wymaga skorzystanie przez nas z zaproszenia do Ambasady
Chińskiej w Moskwie. Prawie wszyscy po raz pierwszy mieli okazję na gruncie
towarzyskim przyjrzeć się Chińczykom. Trzeba mówić z patosem, aby
ułatwić tłumaczowi pracę. Na odprawie wybraliśmy upominki i zostaliśmy
pouczeni o bon-tonie chińskim. Między innymi etykieta nakazuje spożycie
wszystkich podanych potraw. Przed Ambasadą szpaler chińskich dyplomatów
po obu stronach schodów. Wysiadamy z autokaru z wrażeniem, że schody
obstawił rząd kolorowych pomników. Każdy z nas zostaje zamknięty w
lepkim uścisku rzeźniczych grubych palców. Uśmiechy gospodarzy można
wymierzyć linijką, tak są słodko dawkowane jednakowym grymasem, a ukryte
na plecach ręce wzbudzają wrażenie, że są w nich trzymane sztylety.
Wchodzimy do ogromnej Sali z elipsowatym stołem. Zostajemy rozsadzeni:
Polak, tłumacz, Chińczyk i tak dookoła. Za każdym krzesłem chiński
kelner. Lewą ręką zabiera naczynia, prawą – podstawia wrzące potrawy w
mosiężnych czarkach o zawartości mętnych pomyj. Zwróciłam się do naszego
tłumacza vis a vis mnie:
-
Dostojni gospodarze raczą mi wybaczyć, ze będąc na ścisłej diecie nie
mogę delektować się doskonałością smakową ich potraw, czego będę
żałowała zawsze.
Gdyby
spojrzenia zabijały byłabym zimnym trupem za sprawą mych ukochanych
rodaków. Wygrałam „tę partię”, bo nikomu już po mnie nie wypadało tego
powtórzyć. Usłyszałam odpowiedź dostojnych gospodarzy:
-
Nasze niegodne usta pragną wyrazić szczere ubolewanie z powodu
niesprawności organicznej, która odbiera radość życia i pragną wyrazić
nadzieję, że są w posiadaniu potraw, którymi mogą uhonorować i ugościć
drogiego nam gościa. Proszę wyrazić swoje życzenie.
-
Wielkodusznym gospodarzom dzięki za życzliwość składając uniżenie,
proszę o owoce, pomidory, ogórki i szampana, a wdzięczność moja zostanie
dozgonna.
Tu
wydaje mi się, że usłyszałam przekleństwo Pawła, a może mi się tylko
przesłyszało? Moi rodacy zjedli po kilka czarek wrzątku o różnych
barwach, zawiesistych i tłustych pomyj. Były to słynne rakowe, żółwiowe,
z macicy ośmiornicy itp. Zupy, które gospodarze chciwie siorbali, a z
kącików ust i po umoczonych wąsach spływały resztki. Po tych specjałach
nastąpiła niezliczona ilość sałatek, przystawek w różnych odcieniach,
wspaniale podanych. Mnie podano dorodne gruszki i jabłka, ale marzyłam o
winogronach, brzoskwiniach, pomarańczach, bananach i zepsuta
powodzeniem swojego wybiegu przekazałam swe życzenie sympatycznemu
tłumaczowi patrząc prosząco wprost na Chińczyków. Natychmiast wyrósł
przede mną stos południowych owoców i już wówczas byłam przekonana o
rzetelnie morderczych myślach mych rodaków. Na stole stały bowiem tylko
całe baterie trunków z całego świata, a potrawy podawali stojący za
każdym krzesłem kelnerzy, których zręczne ruchy przypominały popisy
cyrkowych żonglerów. Na dobitek przez cały czas za ścianą grała
orkiestra złożona z różnej tonacji dzwonków, która ostro wżerała się w
bębenki uszne powodując łomotanie tętna w skroniach bez sekundy przerwy.
Gdy wysadzane tym hałasem oczy szukały ulgi na ścianach, skakały do niż
żółto-czerwone smoki na czarnym tle. Kompletny obłęd i oczopląs.
Koszmarna uczta nie miała końca, nasi mieli tak udręczone miny i
zatankowane brzuchy, że nie zostało śladu ze wstępnej grzeczności,
panowała śmiertelna cisza, a tylko ja jedna czułam się lekka i
kwiecistym gadaniem zaświadczałam, że nie jesteśmy delegacją
głuchoniemych i nie zhańbiliśmy naszego kraju. Wreszcie któremuś z
naszych nie udało się zdusić odgłosu czknięcia. Na ten dźwięk
wypogodziły się miny gospodarzy i dali hasło do wstania od stołu i
przejścia do sąsiedniej sali. Nasi ociężale, jak zaczadzeni, zwlekali
się z krzeseł, ja zostałam porwana przez najgrubszego przez najgrubszego
z gospodarzy pod łokieć i zaprowadzona do sali różnie upstrzonej złoto,
czerwono-czarnymi malowidłami przedstawiającymi motyle i kwiaty.
Dzwonki dalej świdrowały uszy, a tylko widok kilku stolików z tortami i
trunkami bez oprawców – kelnerów rokował nadzieję, że moi bracia tę
imprezę jednak przeżyją. Chińczycy zaprosili do tańca. Nasi nie mieli
siły. Przyduszona do spoconego brzucha niższego o głowę, lecz za to
grubszego o dwa obwody Chińczyka dusiłam się w odorze potu i lepkiego
uścisku, a nasz taniec odbywał się na może półmetrowej powierzchni
parkietu, mimo iż rozmiary sali były imponujące. W sumie ta chińska
makabra trwała już 7 godzin. Wreszcie nam ogłoszono, że przyjęcie
zakończone i zostajemy odwiezieni na operę chińską do Teatru Wielkiego.
Kto miał jeszcze siły, odetchnął z ulgą, ale nie wiedział naiwnie, czym
to pachnie. Opera trwała od 22-giej do 6-tej rano. „Oglądaliśmy” ją
leżąc na kozetkach, jak na ucztach za czasów Nerona. Dałam cudzysłów, bo
część naszych drzemała śpiąc i pojękując z przejedzenia, czym zhańbili
się już dokumentnie.
Ja podczas antraktów posilałam się winogronami i byłam jedynym polskim
konsumentem i jedynym rozmówcą. Chińczyk mnie zapytał, jak mi podoba się
opera. Odpowiedziałam, że nie jestem melomanem i u nas opery składają
się z arii, baletu, chóru i każdy akt oprawiony w inne dekoracje,
dlatego nasze opery są bardziej przyswajalne dla laika, a tu w zasadzie
są same arie przy jednych dekoracjach. Brzmi to bardzo potężnie (te
przeklęte dzwonki brzmiały w uszach nam dźwięczały jeszcze przez 3 dni),
ale ja się na tym nie znam. Usłyszałam w odpowiedzi, że polska opera
nie ma tradycji nawet 100 lat, a chińska ponad tysiąc. Chwała Bogu,
wszyscy przeżyli ten chiński akcent w naszej podróży, choć panowie mieli
jeszcze jedną frajdę: chińską łaźnię. Śliwiński tak nam to opisał:
- Dwóch grubych bandytów wzięło mnie na ręce, zdarli ze mnie odzież i
zaczęli okładać rózgami. Gdy mi już było wszystko jedno, tak byłem
obolały, wrzucili mnie do wody z lodem, aż mi zaczęły skakać szczęki.
Zacząłem krzyczeć i wtedy mnie wyciągnęli i wrzucili do wrzątku. Zaczęła
mi się w ustach już ślina gotować, ale mnie wyciągnęli i położyli na
kozetce w parni, gdzie było ciemno od pary. I kiedy sobie już
pomyślałem, po jaką cholerę ja tu przyjechałem, żeby na tym barłogu
zdechnąć jak Łazarz, gdy nagle poczułem siły, jakby mi skrzydła urosły u
ramion. Porwałem prześcieradło dla owinięcia się nim, buchnąłem w trzy
ściany zanim znalazłem drzwi i wyleciałem do ubieralni. Porwałem z rąk
kąpielowego spodnie i koszulę i 8 kilometrów do hotelu przebiegłem w
godzinę.
Podobne odczucia mieli pozostali 4 panowie, bo jeden nie skorzystał z
tego punktu programu. Artylerzysta rzygał i jęczał, gdy dowiedział się,
że jadł nadziewane dżdżownice, ślimaki, faszerowane chrabąszcze,
słowiki, żabie udka itp. Wszyscy panowie zgodnie oświadczyli, że od
śmierci uratowała ich tylko polska wódka wyborowa, która na szczęście
również zdobiła chiński stół.
Wołodia przyznał się, że na odprawie zapomniał nam powiedzieć, że po kilku kęsach
trzeba czknąć, bo to jest znak dla Chińczyków, że gość jest syty, a oni
na pewno sobie pomyśleli, że Polacy to straszne głodomory, bo dopiero po
kilku godzinach komuś się odbiło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz