niedziela, 13 marca 2016




(54) Osobliwości koszarowego życia

   Początkowy okres pobytu w 9 pułku zapasowym na Majdanku niewiele się różnił od dotychczasowego, cywilnego życia. Nosiliśmy wciąż stare ubrania, ćwiczeń żadnych nie stosowano. Czas spędzany na niczym dłużył się niemiłosiernie. Często więc pomagałem ochotniczo w kuchni, godzinami obierając ziemniaki - zajęcie raczej nieciekawe, ale siedząc tak kręgiem nad ceberkiem z obierzynami opowiadaliśmy sobie własne dzieje, nieraz bardzo interesujące. Była to bowiem niezwykła mieszanina ludzi, różnego wieku, zawodów, z wszystkich grup społecznych i z wszystkich prawie okolic kraju - najwięcej, rzecz jasna, z Lubelszczyzny., Rzeszowskiego i kresów wschodnich, czyli zza Buga. Tu dopiero zetknąłem się z partyzantami - byłymi żołnierzami Armii Krajowej, Armii Ludowej i Batalionów Chłopskich a także z oddziałów bez określonej barwy politycznej. Wszyscy opowiadali swe prawdziwe lub urojone przygody i przeżycia.
   W jednym baraku mieszkało nas około setki, spaliśmy na drewnianych, piętrowych pryczach, na siennikach wypchanych słomą. Szczególnie nastrojowe chwile przeżywaliśmy chyba wszyscy podczas wieczornego apelu, gdy po odmówionej zbiorowo modlitwie (tak przewidywał ówczesny regulamin służby wewnętrznej) śpiewaliśmy chórem "Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród." W byłym hitlerowskim obozie na Majdanku miało to szczególną wymowę.

Majdanek, koszary 9 zapasowego pp, 1944 (fotopolska)
   Wreszcie otrzymaliśmy umundurowanie: drelichowa bluza i "kawaleryjskie" spodnie, trzewiki, owijacze, czapka polowa, pas główny (parciany), płaszcz oraz bielizna i onuce. Ja wyfasowałem płaszcz koloru siwego, co niezbyt harmonizowało z resztą ubioru. Początkowo byłem z tego powodu nieco zmartwiony, później przyzwyczaiłem się. Wyglądałem w tym ubiorze tak nieforemnie, że nie poprawił by mej aparycji nawet płaszcz barwy zielonej. Okazało się zresztą niebawem, iż siwe płaszcze są cieplejsze od zielonych. Mój nieraz ratował mnie w mroźne noce na warcie.
   Stare ubrania, w których przybyliśmy do pułku, trzeba było sprzedać za bezcen pokątnym handlarzom, gdyż kwatermistrzostwo nie przyjmowało żadnych rzeczy na przechowanie. Tak pod koniec października 1944 zostałem wreszcie prawdziwym żołnierzem i oczekiwałem na przydział do jakiejś jednostki, w której nauczono by mnie wojennego rzemiosła. 
   Rzeczywiście, wkrótce zaczęli odwiedzać nasze obozowe baraki tak zwani "kupcy", czyli oficerowie z różnych rodzajów wojsk, celem wyboru odpowiednich kandydatów. Przeważnie byli to przedstawiciele  szkół oficerskich. Oficerów bowiem, zwłaszcza młodszych, wojsko polskie odczuwało szczególny brak.
   Pewnego dnia zjawili się wysłannicy Oficerskiej Szkoły Artylerii z Chełma. Ładnie się prezentowali, w dopasowanych płaszczach i wysokich butach. Niektórzy mieli nawet przedwojenne garnizonówki z ciemno-zielonym otokiem. Na ich widok oczy nam wychodziły z głowy, tak szczerze im tych czapek zazdrościliśmy. Bardzo chciałem się dostać do artylerii. Zawsze uważałem ten rodzaj wojsk za coś "szlachetniejszego", za bardziej romantyczny od umorusanej w błocie piechoty. Do koni nie czułem sentymentu, służba w saperach przerażała mnie, łączność wydawała się nudna i bez polotu. Oczywiście, moje "chcę" czy "nie chcę" nie wchodziło w rachubę, i tak musiałbym pójść tam, gdzie daliby skierowanie, bez żadnej dyskusji. Prawo wyboru otrzymali dopiero ci, którzy przychodzili tu po nas.
   Do artylerii nie dostałem się, mimo iż kusiłem "kupców" ukończoną jedną klasą liceum (niewielu spotykało się wtedy rekrutów z podobnym wykształceniem). Widocznie odstraszał sam widok drągala, podobnego do stracha na wróble. Baraki częściowo się opróżniły, ale wciąż przybywali nowi poborowi. Wkrótce po artylerzystach przyjechali werbownicy z Oficerskiej Szkoły Broni Pancernej. Cóż, czołgi też imponujący rodzaj wojsk. Podobno służba ciężka, ale nie trzeba maszerować. Pamiętałem batalion pancerny z Brześcia sprzed wojny - jazgotliwe tankietki, załogi w czarnych skórzanych kurtkach, eleganccy oficerowie. Zostałem przyjęty (ci nie grymasili, brali wszystkich, nawet po kilku klasach szkoły podstawowej) i wkrótce znalazłem się w Chełmie, na terenie starych koszar piechoty, gdzie szkoła posiadała tymczasowe locum.
   Koszary zbudowano zapewne w połowie XIX w., więc bez żadnego wdzięku, poczucia estetyki czy zapewnienia choćby cienia intymności. Po dwie wielkie sale złączono prześwitem bez drzwi, w każdej mieściło się po 25 piętrowych prycz, w sumie dla 100 ludzi. Drzwi z jednej sali prowadziły do następnej kompanii, z drugiej - do korytarzyka, z którego wchodziło się do kancelarii, magazynu oraz izby mieszkalnej szefa kompanii. Dalej znajdowało się wyjście na klatkę schodową, umywalnie i ustępy.

Budynek lazaretu niemieckiego w Chełmie, 1943; od października 1944 do kwietnia 1945 mieściła się tutaj m. in. Oficerska Szkoła Broni Pancernej (fotopolska)
   W jednym budynku kwaterowały cztery kompanie - dwa bataliony szkolne. Łącznie szkoła liczyła cztery bataliony: trzy dowódców czołgów i plutonów oraz batalion techniczny, kształcący zastępców dowódców kompanii do spraw technicznych i mechaników - kierowców ciężkich czołgów, razem 800 kandydatów na podporuczników i chorążych broni pancernej. W owym czasie chorąży był pierwszym stopniem oficerskim a jego dystynkcję stanowiła jedna gwiazdka z białą nitką pośrodku naramiennika. Nazywano go żartobliwie "podporucznikiem z nitką". Zazwyczaj absolwentów zdających egzamin końcowy na piątkę lub czwórkę promowano na stopień podporucznika, natomiast trójkowicze otrzymywali tylko chorążego.
------------------------------------------------------------------
"Oficerska Szkoła Broni Pancernej w Chełmie powstała rozkazem dowódcy WP z 19 października 1944 r. Otwarcie placówki nastąpiło 20 listopada 1944 r. W tym momencie w szkole było 350 podchorążych. Szkolenie trwało 4 miesiące. Szkołę umieszczono w budynku dawnego rosyjskiego urzędu gubernialnego, w okresie międzywojennym wykorzystywanego przez Wojewódzki Szpital Psychiatryczny (od 1932 r.). Chorych zlikwidowali Niemcy 12 stycznia 1940 r., którzy przejęli budynek na koszary SS (szwadronu konnego). Obok Szkoły Oficerskiej w budynku funkcjonowało dowództwo tworzonego w okolicach Chełma I Korpusu Pancernego (większość absolwentów trafiła do tej formacji i walczyła w składzie 2 AWP nad Nysą Łużycką). Były również inne wydarzenia. 2 marca 1945 r. 70 kursantów z dowódcą kompanii por. Stanisławem Kulikiem zbiegło do lasu. Część została wytropiona przez UB i zabita (7 osób), część trafiła do niewoli (49 osób) i została rozstrzelana pod Chełmem, a pozostali wraz z por. Kulikiem (który przyjął pseudonim „Wołyniak”) utworzyli oddział partyzancki. Szkoła funkcjonowała do lipca 1945 r., a następnie została przeniesiona do Modlina.
W 1946 r. budynek został przejęty na potrzeby Szpitala Miejskiego, kontynuującego tradycje dawnego Szpitala Św. Mikołaja z okresu międzywojennego.
(http://www.zskepice.pl/patron-ppor-t-bielak/szkoly/)
 -------------------------------------------------------------------
   Mimo, że szkoła posiadała już swe tradycje, powstała bowiem w 1943 roku w Związku Sowieckim, tu w Chełmie tworzyliśmy ją od nowa i to dosłownie własnymi rękoma. Trzeba było urządzić wszystkie sale wykładowe, co oznaczało ciężką i brudną pracę przy oczyszczaniu i znoszeniu rozmaitych agregatów, z których najlżejszy ważył kilkadziesiąt kilogramów: działo, silnik, skrzynia biegów (700 kg), części transmisji, amunicja itp. Osobne sale były przeznaczone dla wykładów o łączności radiowej, z taktyki, nauki o broni, działań inżynieryjno-saperskich. Umazani brudnym olejem maszynowym, głodni, zziębnięci i śmiertelnie zmęczeni padaliśmy wieczorem na prycze, a gwiazdki oficerskie przestały świecić w snach. Wydawało się, że zaledwie przyłożyłem głowę do wypchanej sianem poduszki, gdy słyszałem natrętne wołanie służbowego: "Pobudka! Wstać!" Rozespani, ziewający i półprzytomni wskakiwaliśmy w spodnie i za chwilę z głośnym tupotem zbiegaliśmy po schodach w lodowaty, mokry chłód poranka na gimnastykę. Mycie, ubieranie się, słanie łóżek, zamiatanie... i już wymarsz na śniadanie: ciepły kawałek chleba, czerwony, wilgotny cukier, gorąca czarna kawa zbożowa, mały kawałeczek konserwy. Niewiele tego było więc i przyjemność krótka...   

Stan obecny - Zespół Szkół w Kępicach (http://www.zskepice.pl/patron-ppor-t-bielak/szkoly/)
   Z wyjątkiem niektórych oficerów polityczno-wychowawczych i dowódców plutonów oraz niektórych dowódców kompanii, kadrę szkoły stanowili głównie oficerowie sowieccy. Zapamiętałem ich jako ludzi dobrej woli, wyrozumiałych i cierpliwych. Robili wszystko, aby przekazać nam nie tylko przepisany programem zasób wiedzy, ale również bogate, praktyczne doświadczenie, które odgrywa tak ogromną rolę w przygotowaniu żołnierzy do walki. Żaden z nich nie liczył się z czasem i gotów był spędzać z nami popołudnia i wieczory, aby utrwalić w nas ów niezbędny zasób wiedzy, potrzebny dowódcy  na polu walki. Było to szkolenie przyspieszone i pobieżne, formowały się bowiem dwie armie i potrzeba było bardzo wielu młodszych oficerów. Również istniejąca Pierwsza Armia i inne jednostki pilnie domagały się uzupełnień, gdyż dowódcy plutonów i kompanii mieli na froncie krótki żywot. Właśnie przygotowywano się do ostatniego skoku, który miał kosztować - nie było co do tego żadnych złudzeń - wiele setek tysięcy istnień ludzkich. Zostaliśmy więc poniekąd z góry spisani na straty i przeznaczenia na hekatombę. Wyrazem tego było właśnie  nasze bardzo krótkie przygotowanie, zupełnie niewystarczające dla pełnienia funkcji dowódczych i wychowawczych w normalnych warunkach.
    Dowódcą mego batalionu szkolnego był niski, łysy i gruby major sowiecki z perkatym noskiem i małymi oczkami, który o każdej porze doby znajdował się pod gazem. Chociaż swoje zarządzenia i rozkazy wydawał donośnym głosem, nie czynił nikomu przykrości, najwidoczniej rad ze swojej funkcji, gwarantującej w tych niespokojnych czasach ciepły pokój, wygodne łóżko, regularne wyżywienie i brak wrażeń, jakich żołnierz szczególnie nie lubi: ostrzału artyleryjskiego, bombardowania i gwizdu mnóstwa mniejszych pocisków. Bardzo chciał się nauczyć polskiego, lecz bez widocznych rezultatów. Gwoli prawdzie należy podkreślić, że przyswoił sobie dwa słowa: "podcharunżyje" i "chaljera" i używał ich na przemian w każdym przemówieniu. Gdy zaś zastosował oba w jednej mowie - miała miejsce blestiaszczaja recz' na polskom jazykie. Ponieważ jednak istotnie rozumiał po polsku a my byliśmy już dobrze osłuchani z rosyjskim, porozumienie między nami funkcjonowało doskonale. Rzeczywiste kłopoty mieli przede wszystkim wykładowcy poszczególnych przedmiotów. Starali się, jak mogli, aby nazwy techniczne przekazać w zrozumiałej dla nas formie, choć wiele wyrażeń w ogóle nie występowało w polskim słownictwie. W rezultacie używaliśmy jakichś dziwnych polsko-rosyjskich neologizmów, które między sobą rozumieliśmy doskonale, ale które byłyby trudne do pojęcia dla dzisiejszych słuchaczy szkół oficerskich, np. "usiąść za ryczagi" (drążki), "materialna część" (sprzęt), "wywierka" (sprawdzanie przyrządów celowniczych", "ogniowa" (nauka o broni") itp. Terminologii tej używaliśmy później również w pułkach. Dopiero po kilku latach opracowano słownictwo taktyczno-techniczne w duchu jakiej takiej polszczyzny.
   Pierwszym dowódcą mojej kompanii był podporucznik Kwapiński - młody, może w moim wieku, szczupły, wysoki, pogodny i zrównoważony elegant. Posiadał nie każdemu daną sztukę noszenia munduru: miał zawsze wygląd wojskowy. Pewnej niedzieli przyszedł do kompanii ubrany według wszelkich reguł przedwojennych: garnizonowa rogatywka z pomarańczowym otokiem, czarna, skórzana kurtka, lśniące buty "angielskie", kordzik u pasa. Skąd on to wszystko wytrzasnął w obrabowanym do cna kraju? Nie muszę podkreślać, iż na tle naszej szarej, wynędzniałej masy w poskręcanych jak postronki owijaczach i polowych czapkach spadających na uszy, przypominał wyglądem królewicza z baśni. Pożeraliśmy go wzrokiem i zazdrościliśmy, nie wierząc, że kiedykolwiek będziemy się mogli tak wystroić.
   Porucznik Kwapiński, wbrew poważnemu wyglądowi, nie odznaczał się jednak rozsądkiem. Zaczął mianowicie tu i tam rozpowiadać o swoim bliskim pokrewieństwie z wicepremierem rządu polskiego na uchodźstwie, Janem Kwapińskim. Może to był żart? Ale w owych czasach taka parantela działała na organy bezpieczeństwa, jak czerwona płachta na byka. Po dwóch miesiącach dowodzenia kompanią, pewnego dnia nasz porucznik znikł bez śladu. Nie wiadomo, czy go posadzono, czy przeniesiono do oddziału frontowego, czy może zdezerterował. Nigdy tego nie wyjaśniono. Tak czy owak, był z pewnością jednym z tych, którzy raczej nie pasowali do nowej rzeczywistości i chyba niedługo służyłby w korpusie oficerskim ludowego Wojska Polskiego. Po kilku latach, gdy zaczęto grzebać w życiorysach, nie taki haczyk wystarczał, aby zostać zdjętym ze stanowiska i wyrzuconym do cywila. A i tak facet mógł sobie gratulować, jeżeli nie poszedł do ciupy siedzieć za niewinność.
   Po Kwapińskim dowództwo kompanii objął kapitan sowiecki, skryty i małomówny. W przeciwieństwie do innych oficerów Armii Czerwonej, przydzielonych do Wojska Polskiego, chodził w mundurze sowieckim i nie usiłował nawet przekręcać polskich słów.
  Z dowódcą kompanii mieliśmy zresztą osobiście mało do czynienia. Codzienny kontakt utrzymywali z nami dowódcy plutonów szkolnych - młodzi podporucznicy, niedawno promowani w Związku Sowieckim po podobnym, skróconym kursie oficerskim. Na ogół usiłowali być surowi, dbali przede wszystkim o dyscyplinę i nie przejawiali zainteresowania naszym losem lub kłopotami. Przekazywali nam naukę o broni, polegającą głównie na rozbieraniu i składaniu zamka karabinu, rewolweru oraz musztry.
-----------------------------------------------------------------------------------
Ze wspomnień Czesława Linkowskiego - "Przygody w szkole czołgowej w Chełmie".


"Więc poszedłem do tej szkoły czołgowej oficerskiej. Humorystyczny kawałeczek będzie. Pierwszego dnia dali nam mundury, a jakże. Takie wycinaliśmy z blachy sylwetki czołgów i tutaj sobie przymocowywaliśmy [do mundurów]. Ja byłem bardzo kiepski jeśli chodzi o rysowanie i mój czołg to kaczkę przypominał, ale w każdym razie coś tam było. No i koniecznie chcieliśmy z kolegą wyjść na miasto. No bo mamy mundury, mamy czołgi na pagodach - aż się prosi, żeby się pokazać w Chełmie, na mieście. No, ale [dostać] przepustek nie było mowy. No więc na oficerską bramę - oficerska brama, to jest dziura w płocie przez nikogo nie pilnowana. No więc przez oficerską bramę żeśmy obaj wyszli wieczorem. Chodzimy, chodzimy, deszczyk pada, jakaś taka brzydka pogoda, nie wiadomo co z sobą zrobić, bo żołnierz zawsze marzy o wyjściu, a jak wyjdzie, to nie wie co ze sobą zrobić. Tak i myśmy łazili, łazili. W końcu poszliśmy do jakiejś knajpki takiej małej. Siedliśmy przy stoliku. On miał trochę pieniędzy, to kupił jakąś wódkę. Tak pomaleńku żeśmy tą wódkę sączyli, a przy sąsiednim stoliku jakiś oficer radziecki siedział już przed pustą butelką i strasznie smętną miał minę. Pewnie wszystkie swoje ostatnie pieniądze wydał na wódkę. I tak patrzył na nas, patrzył, patrzył. A my chcieliśmy już uciekać, bo nie mieliśmy przepustek przecież. Ale zanim się zdecydowaliśmy na ucieczkę, to on podszedł do nas: "Czy panowie... czy towarzysze pozwolą, że dosiądę się do was?". Oczywiście - po rosyjsku, ja dobrze po rosyjsku umiałem mówić. On przyszedł do nas, a jakże, siadł - toasty na nasze konto, wódka nasza do jego gardła. Upił się w drobny mak. No i jak już dowiedział się, że jesteśmy kandydatami do tej broni pancernej, no to tylko ciągle: "Uczytie na tliczno, uczytie na tliczno". Czyli uczcie się na celująco. No i tak się strąbił, że później, jak już żeśmy wyszli, był już taki pijany, że trzeba było go jakoś odprowadzić, bo solidarność pijacka wymaga tego, żeby tego co nie może chodzić do domu zaprowadzić. No i pytamy go, gdzie go zaprowadzić. On mówi: "Do szkoły czołgowej". O, cholera! No, ale jakoś doprowadziliśmy go do bramy, zapukaliśmy do wartownika i chodu! Polecieliśmy przez dziurę w płocie do szkoły! Na drugi dzień robią podział na kompanie, bo to dopiero pierwsze dni, i przedstawiają nam naszych nowych dowódców. Okazuje się, że dowódca tej naszej kompanii, to był ten nasz kumpel od wódki! Ale udawał, że nas nie poznaje i jeszcze tego samego dnia zostałem zastępcą dowódcy plutonu szkolnego! To się tak śmieję do tej pory, że to był najlepszy interes jaki w życiu zrobiłem. Byłem w tej szkole trzy miesiące chyba. Tyle że nauczyłem się już którędy się wchodzi, a którędy się wychodzi z czołgu. Nauczyłem się gdzie jest ten cyngiel do strzelenia. Strzeliłem ze trzy razy z armaty, ale niecelnie całkiem, no i któregoś dnia, to był wtedy październik chyba już – wiadomość: dziesięciu będzie mianowanych podporucznikami. No i oczywiście ci, co byli najlepsi. I okazało się, że ja byłem najlepszy, bo byłem jednym z tych dziesięciu. Zostałem mianowany podporucznikiem, dowódcą czołgu. O czołgu miałem zielone pojęcie! No i w każdym razie przez pierwsze dwa miesiące, to tylko teoria była, a później, ostatni miesiąc, to już sprowadzili nam T 34, te czołgi, i przez miesiąc żeśmy nimi jeździli. Oczywiście, była uroczysta nominacja na podporucznika. Okazało się, że pod Warszawą organizuje się nowa jednostka: Brygada Pancerna Polska. No i tam nas zawieźli, tych nas dziesięciu oficerów, zawieźli, to było w Anino pod Warszawą. No i tam każdego z nas, że tak powiem poprzydzielali. Każdy z nas został dowódcą czołgu. Okazało się, że tam nie ma ani jednego oficera polskiego, poza nami dziesięcioma, reszta wszystko sowieckie. Nie ma co się dziwić - przed wojną Polska nie miała specjalistów od czołgów, a myśmy byli pierwsi specjaliści od czołgów - Polacy. Także każdy z nas został dowódcą czołgu."
(http://biblioteka.teatrnn.pl/dlibra/Content/48278/HM_Linkowski_Czeslaw_2013_08_27_Przygody_w_szkole_czolgowej_w_Chelmie.pdf)
-------------------------------------------------------------------------------------- 

   Zaczęły płynąć dni bardzo pracowite i męczące. Nękały nas trzy typowo wojenne plagi: niedojadanie, zimno i robactwo. Porcje żywności były niewielkie i jak na ciężką pracę stanowczo zbyt mało kaloryczne. Monotonia posiłków, których podstawę stanowił dwa razy dziennie pęczak bez tłuszczu, doprowadzała wszystkich do rozpaczy. Rano wielu nie słodziło kawy, lecz cały fasowany czerwony cukier sypało na kromkę razowca. Zdawało mi się wówczas, że nigdy nic tak dobrego nie jadłem. Jakże chętnie zażarłbym cały bochenek tego rarytasu...
   Uczucie zimna wynikało częściowo z niskiej kaloryczności wyżywienia, częściowo z wiatrem podszytego umundurowania. Cienki drelich nie był odpowiednim ubiorem na zimę. Sukienny płaszcz tylko podczas marszu i w czasie forsownych ćwiczeń odganiał wciskający się wszystkimi szparami chłód. Marzły stopy, owinięte kawałkiem szmaty, zastępującej skarpety. Noszenie swetrów - jako cywilnej części ubrania - było formalnie niedozwolone. Jeżeli jednak nawet udało się go przemycić i po kryjomu nakładać pod mundur - czekała największa plaga: wszy, które i bez swetra setkami gnieździły się w bieliźnie, spodniach i w bluzie. Oczywiście, można przywyknąć do wszystkiego, ale dokuczliwe swędzenie powodowało niezbyt elegancki odruch drapania się po całym ciele. Wieczorami siadywaliśmy półnago na pryczach i wśród towarzyskiej pogawędki co chwila rozlegał się trzask rozgniatanych na koszuli szarych pasożytów. Wielu odczuwało coś na w rodzaju wstydu i rozgoryczenia, że przez wszystkie lata tak ciężkiej przecież okupacji nigdy nie mieli do czynienia z robactwem a dopiero po wyzwoleniu, w Wojsku Polskim, do którego tak tęsknili, oblazły ich insekty. Przy tym nie do wytępienia. Głównym powodem zawszenia była niesłychanie rzadka zmiana bielizny: raz w miesiącu, a jedyną koszulę nosiło się całą dobę, praktycznie bez zdejmowania. Raz w miesiącu szliśmy do łaźni i przy tej okazji mundur zabierano do odwszalni, zaś po kąpieli fasowaliśmy czystą koszulę, kalesony i onuce. Ale już na drugi dzień wszy harcowały w najlepsze i towarzyszyły nam mężnie aż do następnej kąpieli. Zapewne sam proces dezynsekcji był nieskuteczny (za niska temperatura?) i połowiczny. Należałoby bowiem zdezynfekować jednocześnie całe koszary, czego nigdy nie uczyniono. Najlepszym zresztą sposobem byłaby częsta zmiana bielizny i regularne kąpiele. W szóstym roku wojny wszystkiego jednak brakowało... Związek Sowiecki mógł wygrywać dzięki temu, że jego ludność pozostawała zahartowana, żyjąc od dziesiątków lat w niezwykle ciężkich warunkach. Chyba w żadnej innej armii, nie wyłączając niemieckiej, żołnierze nie służyli w podobnie opłakanych warunkach, jak my. Ale też żadna inna armia nie wytrzymałaby takich trudności, gdyby dodatkowo wymagano od niej zwyciężania.
   Drugim owadem, który żarłocznie dobierał się nam do skóry, była pluskwa. Tysiącami gnieździły się w drewnianych pryczach i we wszystkich zakamarkach ścian. Od czasu do czasu wynoszono prycze przed budynek koszar i usiłowano tępić tych osobistych wrogów przy pomocy środków podręcznych, z podobnie mizernym skutkiem. Drapaliśmy się więc nadal, w dzień i w nocy, marząc, by te tortury wojennych koszar skończyły się nareszcie. Z utęsknieniem czekaliśmy na rozesłanie do jednostek, mimo że warunki bytowe nie były tam wcale lepsze a na każdym kroku groziła śmierć lub kalectwo. Ale tam przynajmniej coś się działo, odbywał się ruch, ciągła zmiana wrażeń. Najbardziej dokuczała monotonia życia koszarowego i przymusowa nauka, która większości nie interesowała i sprawiała dużą trudność. Stanowiliśmy bowiem wielką mieszaninę, jeśli chodzi o poziom wykształcenia. Był w naszej kompanii jeden student - Roman Leitner, obecnie docent nauk matematycznych we Wrocławiu. Był jeden lub kilku abiturientów i kilka osób z nieukończonym gimnazjum. Reszta przeszła tylko szkołę powszechną, nie zawsze w pełnym zakresie. Większość kolegów pochodziła z kresowych lub lubelskich wiosek oraz małych miasteczek Małopolski Wschodniej i nie miała nigdy do czynienia z techniką. Każde zagadnienie wymagające jakich takich wiadomości z matematyki i fizyki stanowiło dla nich istną abrakadabrę. Wykładowcy zdawali sobie z tego sprawę i starali się przekazywać wiedzę w możliwie uproszczony sposób. W rezultacie po kilku miesiącach promowano setki podporuczników i chorążych, stojących pod względem intelektualnym znacznie niżej od poborowych, wcielanych po zakończeniu wojny a legitymujących się często świadectwem dojrzałości. Nie wszyscy rozumieli konieczność dokształcania się. Toteż mając duże luki w przygotowaniu teoretycznym, wiedzy ogólnej i kulturze, pozostawali coraz bardziej w tyle, a znaczna większość jeszcze przed pierwszym awansem została zwolniona do rezerwy. Byli żywą ilustracją sławetnego sloganu "nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera", który tyle szkody przyniósł korpusowi oficerskiemu PRL.
   Na razie jednak do promocji jeszcze daleko, należało przedtem opanować wiedzę wojskową. W tym dość smętnym bytowaniu miałem dwa momenty jaśniejsze, dowodzące, iż niezupełnie o mnie zapomniano, jak niekiedy odnosiłem wrażenie. Pierwszy to odwiedziny ojca, który po odwiezieniu matki do Białegostoku, zarejestrował się w tamtejszym RKU i otrzymał przydział do jednostki artylerii przeciwlotniczej, stacjonującej gdzieś między Lublinem a Warszawą. Z tej okazji zostałem zwolniony z zajęć, ojciec wynajął pokój w domu na przeciw koszar i posiedzieliśmy tam kilka godzin, opowiadając sobie nowiny z ostatnich dwóch miesięcy. Przez ten krótki czas poczułem się niemal, jak w domu. Po wyjeździe ojca ogarnęło mnie jeszcze większe osamotnienie. Kilka tygodni potem znów zostałem wezwany na wartownię przy bramie, gdzie ku wielkiemu zdziwieniu i radości ujrzałem znajome postacie Henia Klebeko i jego żony Broni, znanej mi dobrze z Brześcia. Tym razem spotkanie trwało krótko. Obdarowali mnie wędliną, boczkiem i słoniną - artykułami, których od długiego czasu byłem całkowicie pozbawiony. Rzuciłem się na nie żarłocznie i ... wkrótce dostałem ostrej biegunki, gdyż żołądek odwykł od tłuszczu i kalorycznego jedzenia. Na kilka dni straciłem zdolność do normalnego funkcjonowania.
   Nastała mroźna zima. Wielokrotnie odbywaliśmy marsze całym plutonem wzdłuż ośnieżonej szosy do stacji Zawadówka, przerabiając zajęcia z taktyki. Metoda nosiła nazwę: "pieszo po czołgowemu", gdyż czołgów było w szkole tylko kilka i służyły wszystkim do ćwiczeń strzeleckich oraz nauki jazdy. Zagadnienie taktyczne trzeba było rozwiązywać na piechotę. Z maszynami mieliśmy się oswoić dopiero w... jednostkach. Marzliśmy więc na potęgę i z radością dopadaliśmy po drodze do chłopskich chałup, aby choć na chwilę się ogrzać. Jednocześnie trwały zajęcia w salach wykładowych, gdzie przeżyłem pierwszą kompromitację: podczas okresowego egzaminu z nauki o broni, w czasie składania zamka karabinu, wyleciała mi z ręki sprężyna a części zamka rozsypały się po całej sali. Komisja nic nie rzekła, ale postawiła mi dwóję, za którą na najbliższym apelu całej szkoły musiałem wystąpić przed szereg i w towarzystwie innych delikwentów wysłuchać, jaką jesteśmy zakałą wojska. To zapewne zadecydowało, że gdy na początku marca wybierano kilkudziesięciu podchorążych do przyspieszonej promocji, moja kandydatura, mimo ochotniczego zgłoszenia się, nie została uwzględniona.
   Z zazdrością patrzyliśmy na kolegów, którzy zjawili się po promocji z gwiazdką na ramieniu, w nowym mundurze, płaszczu i kirzowych butach (ze specjalnie utwardzonej dermy). Byli już oficerami! Mieli za sobą pobyt w szkole oficerskiej - bardzo krótki, co prawda - i mieli już w wojsku jakąś pozycję, wyjeżdżali w świat, do jednostek bojowych, do walki... Biorąc na zdrowy rozsądek, nie należało im niczego zazdrościć. Poszli na Wał Pomorski, Kołobrzeg, forsowali Odrę i Nysę. Zaledwie kilku doczekało końca wojny. Ginęli masowo, paleni żywcem w czołgach, rozrywani przez granaty i bomby, siekani odłamkami, przestrzeliwani seriami cekaemów. Nie, naprawdę nie było się do czego spieszyć.
--------------------------------------------------------------
W bitwie o Wał Pomorski w okresie od 30 stycznia do 11 lutego 1 Armia Wojska Polskiego straciła 10 042 żołnierzy (polegli, ranni i zaginieni).
(Wikipedia)
 
Płonący T-34 (www.dobroni.pl)

--------------------------------------------------------------
   13 stycznia przyszła informacja o rozpoczęciu wielkiej ofensywy na całym froncie od Bałtyku do Karpat. Codziennie nadchodziły radosne wieści o wyzwoleniu miast i całych województw: Łódź, Kraków, Częstochowa... 17 stycznia po południu, na specjalnym apelu odczytano rozkaz Naczelnego Dowództwa o zdobyciu Warszawy. Przyjęliśmy tę informację bez zwykłej w takim wypadku emocji. Wiadomo było już dawno, że tym razem w walkach o miasto Niemcy nie mają żadnych szans. Z drugiej strony to, co wyzwolono, stanowiło tylko martwą kupę gruzów bez ludności. Nie było się z czego cieszyć. Mimo wszystko miałem swoją satysfakcję. Katowice, Częstochowa, Bydgoszcz... pamiętałem komunikaty z 1939 roku o oddawaniu tych miast Niemcom. Teraz po pięciu latach niewoli powracały w takim samym tempie. Doczekałem się wymarzonej chwili powszechnego wypędzania szkopów, niegdyś butnych i niezwyciężonych. Wojna wkraczała na terytorium Rzeszy.

piątek, 4 marca 2016



(53) Krok ku samodzielności: w kamasze!

    W ostatnich dniach sierpnia Niemcy przypomnieli nam, że bynajmniej nie są rozbici i mogą jeszcze dotkliwie kąsać. Zaczęło się ostrzeliwanie miasta z ciężkich dział kolejowych, umiejscowionych za Wisłą. Było to coś znacznie gorszego od nalotów powietrznych. Podczas nalotu niebezpieczeństwo groziło, dopóki samoloty krążyły nad głową. Gdy odleciały - wracał spokój, znikało ryzyko śmierci. Ostrzał artyleryjski natomiast zagrażał nieustannie. Nigdy nie było wiadomo, kiedy się zacznie i kiedy skończy. Pocisk spadał dosłownie jak grom z jasnego nieba, bez żadnych ostrzegawczych szumów czy świstów, wybuchając to tu, to tam, w miejscach najmniej spodziewanych. Niemcy wystrzeliwali serię kilkunastu pocisków, po czym mieliśmy kilkadziesiąt godzin spokoju. Ponieważ wybuchy poszczególnych pocisków następowały mniej więcej co pięć minut, był czas, aby się ewentualnie schować lub oddalić z prawdopodobnej osi strzelania. Przy tej odległości rozrzut był jednak tak znaczny, że w praktyce na znalezienie bezpiecznego ukrycia nie starczało czasu. Trzeba by w tym celu opuścić jak najszybciej miasto a zwłaszcza uciec jak najdalej od torów kolejowych, gdyż na ich zniszczenie wróg zużywał najwięcej energii. 

Dworzec Kolejowy w Mińsku Mazowieckim, 1945 (www.sulejowek.info)

      W drugiej połowie sierpnia stacja została odbudowana, pociągi ze wschodu rozładowywano właśnie w Mińsku. Nic dziwnego, iż najgorliwiej ostrzeliwano tereny stacyjne. Niekiedy wieczorami płonęły wagony z amunicją, migotały na niebie piekielną grą świateł niesamowite fajerwerki. Ten stan ciągłego zagrożenia bardzo wyczerpywał nerwowo. Nigdy nie było wiadomo, czy wychodząc do miasta, powróci się całym lub czy po powrocie zastanie się jeszcze dom i rodzinę. Liczyliśmy, że po zdobyciu Pragi, co nastąpiło w połowie września, działo niemieckie zamilknie. Nic z tych rzeczy. Dalej pustoszyło miasto, jeszcze długo po wyjeździe moim i rodziców. Odetchnąłem, gdy wreszcie zorganizowano w Mińsku Rejonową Komendę Uzupełnień, przeprowadzającą pobór do wojska. Zarejestrowałem się i otrzymałem skierowanie do 9 Zapasowego Pułku Piechoty w Lublinie.

Niemieckie działo kolejowe "Gustav", kaliber 210 mm, zasięg 115 km (http://panzerschreck.strefa.pl/niem_artyleria_duz_kal.html)
   Wojsko Polskie przybyłe ze Związku Sowieckiego było na tych terenach witane przez niektóre grupy ludności bez entuzjazmu a nawet z wyraźną niechęcią i nieufnością. Uważano, że jako całkowicie zależne od Armii Czerwonej, jest ono zbolszewizowane, nie zapewnia odzyskania prawdziwej niepodległości i stanie się narzędziem w rękach komunistów dla przyłączenia Polski do ZSSR w postaci 17-tej republiki. Prawdziwe Wojsko Polskie - to oddziały na Zachodzie i Armia Krajowa. Ponieważ zaś rząd emigracyjny traktował wojska sowieckie jako armię państwa nieprzyjaznego, więc i oddziały polskie współdziałające z tą armią były uważane za formację wrogą. Członkowie i sympatycy AK czynili wszystko, aby uniknąć poboru. Mnożyły się dezercje, zdarzały się napady na pojedynczych żołnierzy i oficerów. Z kolei propaganda PKWN nawoływała do spełnienia patriotycznego obowiązku. Wszystko to razem powodowało, iż znajdowałem się w niemałej rozterce. To fakt, jeszcze na początku wojny przeżyłem wielki szok a przede wszystkim głębokie rozczarowanie do naczelnego dowództwa z Rydzem Śmigłym. Nie mogłem im darować ucieczki za granicę, uważałem to za przejaw haniebnego tchórzostwa. Honor wojska ratowali żołnierze, oficerowie i ci z generałów, którzy pozostali do końca na polu walki, gdzie potrafili zginąć z bronią w ręku. Byłem też uprzedzony do zachodnich aliantów, którzy nas ordynarnie oszukali, rozmyślnie pozostawiając Polaków na pastwę Hitlerowi.

(en.wikipedia.org)
   Z drugiej strony nie miałem żadnego powodu, aby z entuzjazmem witać wkraczające wojska sowieckie. Zbyt silna była jeszcze pamięć doświadczeń z lat 1939-41. Stanąłem jednak nieuchronnie przed koniecznością wyboru. Trzeba było przede wszystkim ustalić, co ma w tej chwili znaczenie najważniejsze. Wydawało mi się, iż nie może być nic ważniejszego niż ostateczne pokonanie Niemiec, nawet w sojuszu z samym diabłem. Wszystko a więc i kształt Polski i nasz dalszy los zależał od wykonania tego zadania. A potem?
   Nie ulegało wątpliwości, że głoszona często teoria dwóch wrogów, którą po trosze wszyscy uznawaliśmy, w naszej rzeczywistości zagrażała na dalszą metę bytowi narodowemu. Nie wchodziła też w rachubę przedwojenna neutralność, trzeba było bowiem zadbać o to, aby potężni sąsiedzi nie porozumieli się kiedyś ponownie ponad naszymi głowami. Zachodziła więc konieczność wyboru jednego z nich na sojusznika, co niestety musiało spowodować poddanie się jego wpływom. Inna droga prowadziła z powrotem do jakiejś odmiany Września - tym razem jeszcze bardziej zgubnej. Wszystko to stanowiło przykrą konieczność, ale nie było rady. A więc pierwszy krok - do wojska. Zrobić wszystko, co do mnie należy, aby przyczynić się do zwycięstwa. Ucieczkę od tego obowiązku uważałem za objaw złej woli, niezależnie od motywów. Co miało nastąpić po wojnie - miałem o tym mgliste pojęcie. Jakieś zmiany powinny zajść w stosunku do czasów przedwojennych, to oczywiste. Ale ustrój wzorowany na sowieckim nie śnił się wówczas ani mnie, ani znacznej większości mych rówieśników, przybyłych wraz ze mną do punktów mobilizacyjnych.
   Tak więc 14 października zarzuciłem na ramię węzełek ze zmianą bielizny, kawałkiem chleba i konserwą mięsną, pożegnałem się z rodzicami, którzy za kilka dni mieli wyjechać do Białegostoku - i poszedłem szosą warszawską do najbliższego posterunku kontroli drogowej. Tam najłatwiej można było zabrać się na jakiś samochód ciężarowy w kierunku Lublina, sposobem "na łebka". Zielona karta mobilizacyjna była traktowana jak pilny rozkaz wyjazdu.
   Od tego dnia rozpocząłem właściwe samodzielne życie. Dotychczas bowiem, mimo iż zarabiałem na siebie a w pewnych okresach nawet utrzymywałem rodziców, byłem jednak "przy ojcu i matce", w ich domu. Głową był ojciec, on podejmował najważniejsze decyzje. Teraz wkroczyłem na własną drogę. Ognisko domowe rodziców, które odtworzyli po wojnie w Sławie Śląskiej, odwiedzałem już tylko jako gość. Zawsze czułem się u nich bardzo dobrze i swojsko, ale jednak nie byłem tam całkiem jak u siebie. Taki jest naturalny bieg rzeczy. A jednak ze wzruszeniem i tęsknotą wracam w myśli do owego ogniska, choć tak przecież skromnego i pod koniec tułaczego. Niewidzialne nici, które je spajały, były mocniejsze od lin stalowych, były to bowiem nici miłości, przywiązania i poświęcenia. W domu założonym przez siebie ma się obowiązki i przywileje, wygodę i swoje miejsce na ziemi, lecz nie ma już takiego poczucia bezpieczeństwa i beztroski.
   Pierwsze godziny samodzielnego żywota spędziłem na beczkach z benzyną, wiezionych ciężarówką w kierunku Lublina. Nie była to jazda przyjemna, nie tylko ze względu na niewygodą pozycję. Szosę na niektórych odcinkach ostrzeliwano zza Wisły, a tu na każdym skrzyżowaniu korki. Ruch regulowały z zimną krwią dziewczyny sowieckie w twarzowych furażerkach, z karabinem na plecach i chorągiewkami w rękach. Czyniły to z gracją a zarazem stanowczo, ujarzmiając z miejsca niesfornych, wrzeszczących kierowców. Nieraz kilkanaście minut musieliśmy czekać, przepuszczając prostopadły strumień samochodów, czołgów, furmanek i kolumny piechoty... a pociski rozrywały się to z lewej, to z prawej strony szosy, wywołując ciarki na plecach. Z podziwem obserwowałem spokój regulującej ruch dziewczyny. Ja na mojej ciężarówce za chwilę odjadę w bezpieczne miejsce, ona pozostanie na swym denerwującym posterunku przez godzinę lub dwie, zanim będzie mogła zejść do schronu. Czyżby się nie bała? W każdym razie umiała już opanować uzewnętrznianie strachu. Miała tę przewagę nade mną, ale ja przecież nie byłem jeszcze żołnierzem...

Sowiecka ciężarówka GAZ-AAA używana w czasach wojny.
   Na skrzyżowaniu szos w Kołbieli miał miejsce wypadek, tak charakterystyczny dla owych czasów. Z przeciwka brzegiem szosy szedł w naszym kierunku starszy człowiek. Kilkadziesiąt metrów przed skrzyżowaniem nadjechał całym pędem samochód pancerny, uderzył w mężczyznę, którego zmiotło do rowu, i - nie zwalniając - popędził dalej. Koło skrzyżowania kręciło się sporo ludzi, ale prawie nikt nie zwrócił uwagi na to zdarzenie. Śmierć była w piątym roku wojny sprawą tak zwykłą, że nie budziła już nawet zaciekawienia. Oczywiście, nikt nie usiłował zatrzymać sprawcy wypadku.
   W pobliżu Dęblina ciężarówka skręcała z szosy, więc ja i kilka innych osób wysiedliśmy, a ponieważ wieczór zapadał, poszliśmy przenocować do najbliższej wsi. Spaliśmy pokotem na niepościelonej podłodze. Całą noc dudniła artyleria, nurkowały samoloty, migotały po niebie jakieś błyski. Rano złapaliśmy inną ciężarówkę i wkrótce trafiliśmy na lubelskie Krakowskie Przedmieście. Lublin wydał mi się miastem wielkim i wspaniałym: monumentalne gmachy, wielkomiejskie witryny sklepów, tłumy w kawiarniach (co tam właściwie podawano wówczas do picia?), tłumy na ulicach, ludzie lepiej ubrani niż w Brześciu czy Mińsku. Krótko jednak mogłem nacieszyć się nowym dla mnie widokiem, dotarliśmy bowiem wkrótce do bramy byłego obozu koncentracyjnego na Majdanku.
   Tu stacjonował 9 zapasowy pułk piechoty. Ze wszystkich stron płynęły gromadki cywilów z węzełkami, kuferkami i plecakami: kandydaci na żołnierzy Rzeczypospolitej, zmobilizowani do wypędzania fryców. Przy bramie stolik, kilka osób w mundurach - rejestracja, skierowanie do kompanii w jednym z baraków. Dziwne - wcale nie miałem wrażenia, że jestem w miejscu, które jeszcze trzy miesiące temu było obozem śmierci. Zdawało mi się, iż przybyłem do zwykłych, choć prymitywnych, koszar wojskowych. Gdy znikli Niemcy, wszystko nabierało normalnych kształtów i wyrazu. 

Brama główna obozu na Majdanku, stan współczesny (fot. Radosław Liczmański).

  

niedziela, 28 lutego 2016




(52) Czerwony sztorm

   Za Małaszewiczami pociąg stał dość długo. Powychodziliśmy z wagonów, by rozprostować nogi "na polskiej ziemi". Zjawiły się baby wiejskie, sprzedające chleb i mleko. Co za luksus! Zdawało się, że przekroczyliśmy próg Europy...
   Minął w podróży dzień, noc i następny dzień. W nocy padał deszcz, słyszeliśmy na wschodzie wybuchy, czerwieniły się łuny. Trzeciego dnia nad ranem dowlekliśmy się do Mińska Mazowieckiego. Tu wysiadłem z rodzicami. Pożegnaliśmy się serdecznie z Cześkiem i Kazikiem Ostrowskimi, życząc sobie nawzajem szczęśliwego spotkania po wyzwoleniu. W tym momencie Kazik miał przed sobą jeszcze miesiąc życia, Czesiek - trzy miesiące...
 
Czesław Ostrowski. Z tyłu zdjęcia tekst: "Najszczerszemu Przyjacielowi Jurkowi, aby mą śmiejącą się gębą opromieniał sobie smutne chwile życia. <Czech> Brześć n\Bug. 12.VIII.42."
   Rano ojciec znalazł przez znajomych jakąś izdebkę z glinianą podłogą przy ul. Piłsudskiego. Dostał też zajęcie w miejscowym komitecie RGO (Rady Głównej Opiekuńczej), organizacji charytatywnej, tolerowanej przez Niemców. Pracował właściwie za zupę, chleb i od czasu do czasu puszkę konserw. Ja po kilku dniach podjąłem pracę w prywatnym zakładzie fotograficznym Michała Kwiatka, otrzymując podobne wynagrodzenie. Żywność była w tym czasie najważniejsza.
   W zakładzie spędzałem cały dzień, starając się jak najmniej chodzić po ulicach, gdzie groziła kontrola dokumentów. Młodych mężczyzn - przechodniów często zabierały patrole do pracy przy kopaniu rowów a nawet na roboty do Niemiec.
   W pracy fotolaboratoryjnej nie miałem zgoła doświadczenia, ale dość szybko nauczono mnie zasad retuszu oraz manipulacji chemikaliami. Nasi klienci - przeważnie mieszkańcy okolicznych wiosek - nie byli zbyt wymagający, więc mogłem sobie używać do woli na negatywach ich fizjognomii.
   Około dwudziestego czwartego lipca niespodziewania odwiedziły nas pani Smolnicka z Wiką. Urządziły się w Warszawie, poruszały ze swobodą mieszkanek wielkiej metropolii. Widzieliśmy się wówczas po raz ostatni. Za tydzień wybuchło Powstanie... Czy również i ich życie liczyło się wtedy już tylko na dni?
 
Autor w lipcu 1944. Mińsk Mazowiecki.
   Wkrótce potem, w nocy, przeżyliśmy nalot sowiecki, wykonany wedle wszelkich prawideł sztuki, to znaczy ze świecącymi flarami, których ponury blask wskazywał drogę śmierci. I znów świst i huk wybuchów, drżenie ziemi, pożary i dymy zasłaniające niebo, swąd spalenizny, wściekłe ujadanie zenitówek... Siedziałem zrezy-gnowany w rowie, nie mając nawet chęci zakląć. Czyż te polowania z wysoka na bezbronnych nigdy już się nie skończą? W Mińsku nie było wówczas żadnych niemieckich obiektów godnych tak gęstego obsypywania bombami.
   Po tym nalocie Niemcy zaczęli gorączkowo przygotowywać się do ewakuacji miasta. Z wielu stron dochodził głuchy huk dział, przynoszone wiadomości były sprzeczne i niejasne, nie budziło tylko wątpliwości, że wojska sowieckie przekroczyły Bug a na północy znajdują się w rejonie Białegostoku.
--------------------------------------------------------------------------------
" 29 lipca 1944 roku, czyli dzień przed rozpoczęciem akcji, dobrze uzbrojo­ny oddział niemiecki wdarł się na teren Fabryki Mostów Kruppa (dawne mińskie zakłady „Rudzkiego") i wysadził komin, który uszkodził kilka hal produkcyjnych. Następnego dnia Niemcy zniszczyli podkłady kolejowe na linii Warszawa - Siedlce, wysadzili dworzec kolejowy, wieżę ciśnień oraz wiadukt kolejowy na linii Pilawa -Tłuszcz. Spalili stajnie w garnizonie wojskowym przy ulicy Piłsudskiego, magazyn na rogu ulicy Okrzei i Kościuszki oraz dwa domy. W dniu 30 lipca rano z koszar przy uli­cy Warszawskiej wyszedł ostatni oddział niemiecki na północ w kierunku Niedziałki. Przez miasto przejechały ostatnie czołgi niemieckie."
Maciej Bartnicki, "Dzieje Mińska Mazowieckiego w latach 1944-48", Rocznik Mińsko-Mazowiecki 19/2011.
-------------------------------------------------------------------------------
   30 lipca żołnierzy niemieckich już nie było widać na ulicach, zresztą pustych, bo i miejscowa ludność unikała wychodzenia z domów. Po południu miastem wstrząsnęły silne detonacje. Domyśliliśmy się, iż Niemcy wysadzili stację, wieżę ciśnień i kilka innych budynków. Na drugi dzień w Mińsku nie było już żadnej władzy. Siedzieliśmy przeważnie w schronie, licząc się z możliwością walk o miasto. Panowała jednak cisza. Koło południa rozległa się skądś salwa artyleryjska, powietrzem wstrząsnęły wybuchy, zadźwięczały odłamki... Trwało to tylko chwilę, po czym znów nastąpiła cisza. Późnym popołudniem do miasta wjechały na samochodach pancernych sowieckie patrole rozpoznawcze. Natychmiast otoczył ich tłum ludzi. Żołnierze w hełmofonach i furażerkach pytali o Niemców, rozdawali manifest PKWN. Gorączkowo czytaliśmy pierwszy od pięciu lat drukowany tekst, zapowiadający odzyskanie niepodległości, wzywający do kontynuowania walki i przeniesienia wojny na terytorium Niemiec... Nie mogliśmy się jeszcze oswoić z myślą, że koszmar okupacji się skończył. Zresztą wojna trwała, front przebiegał kilkanaście kilometrów od Mińska. Pod wieczór zaczęły wjeżdżać do miasta setki samochodów, czołgów, tysiące żołnierzy. Całą noc warczały silniki, rozlegały się komendy i inne odgłosy towarzyszące przemarszowi wojsk.
----------------------------------------------------------
"Około godziny 14 Mińsk był już praktycznie wolny od obecności żołnierzy niemieckich. W tym czasie wybiegł z ulicy Kazikowskiego na ulicę Okrzei chłopiec krzycząc „do Mińska weszły oddziały polskie!". Nie pomylił się, gdyż miasto fak­tycznie zaczęły zajmować plutony Wojskowej Służby Ochrony Powstania obsadzając wyznaczone wcześniej obiekty. Od strony wschodniej szosą „Warszawa - Brześć" wkroczył z kolei do miasta szwa­dron zapasowy Pułku „Jeleń" zajmując koszary 7 Pułku Ulanów Lubelskich. Przed budynkiem Magistratu wciągnięto polską flagę. Zaraz po niej powiewała druga na aptece pana Gąsowskiego. Wydarzenia dnia 30 lipca 1944 roku wspomina Bolesław Sadowski „Bitny", który tego akurat dnia wkroczył z oddziałem do miasta. „W nie­dzielę po południu, przygotowanie do odmarszu, idziemy do Mińska (...) ruszyliśmy naprzód, zadowoleni, że idziemy do Mińska, czuliśmy się swobodnie (...) Po dłuższym marszu doszliśmy na przedmieście od strony wschodniej, (…). Przechodzimy obok koszar 7 Pułku Ułanów Lubelskich, mijamy je z prawej strony. (…) Ale ludzi nie widzimy. Mińsk przedsta­wia się jak miasto wymarłe. Ludzie albo się pochowali, albo opuścili miasto. Przed chwilą przeszedł tędy front. Daleko za Mińskiem słychać strzały. Niemcy są od północy i zachodu, gdzieś w Stojadłach. Dochodzimy do centrum miasta, słońce chyli się ku zachodowi. Z lewej strony mamy rynek, z prawej kościół. Przed kościołem stoi por „Lubicz" oraz ksiądz i gromada ludzi ( ... ) Ludzie stojący pod kościołem odbierają naszą defiladą, krzyczą — niech żyją! Niech żyje wojsko polskie!

Młoda dziewczyna podbiega do „Kościeszy" i wręcza mu bukiet kwiatów. Mijamy kościół, maszerujemy dalej, wchodzimy na mostek, mijamy rzekę, mijamy park. W tym momencie sowieccy oficerowie łazikiem zajechali nam drogą. Zatrzymujemy sią, tłumem zbliżamy do czoła, ciekawi, co oni od nas chcą. Słyszymy słowa skiero­wane do „Kościeszy", kto wy takoj? AK... I odjechali w kierunku Stojadeł gdyż tam był front. Dalej oddział nie maszeruje, zatrzymuje się. Nasza drużyna 19 żołnierzy— dostaje rozkaz bojowy, zająć placówkę na skraju miasta od zachodu przy szosie warszawskiej i ubezpieczać Mińsk tej strony.”

Maciej Bartnicki, "Dzieje Mińska Mazowieckiego w latach 1944-48", Rocznik Mińsko-Mazowiecki 19/2011.
--------------------------------------------------------
   Na drugi dzień rano, 31 lipca, miało miejsce jedno z tych dziwnych wydarzeń, paradoksów frontowych, które potęgują dramat wojenny. Wstawał ciepły, pogodny letni dzień, wyszedłem na podwórze, na którym zaparkowano w nocy samochód pancerny. Krzątał się koło niego wąsaty kierowca. Pomogłem mu w tym i owym, a ten przy sprawdzaniu radiostacji podał mi słuchawki, mówiąc: "Wot, radio Łondon!". Wtem od południa zaczął narastać warkot silników, po niebie sunęły na niedużej wysokości dziesiątki samolotów, lecących w rozwiniętej linii, kilkoma falami. Mój znajomy Sybirak wskazał je z dumą: "Smotri, eto naszi. Choroszije masziny!" - Nie zdążył dopowiedzieć do końca, gdy na miasto zaczął sypać się istny grad bomb. Huk, dym, ziemia drga, ja błyskawicznie pędzę do rowu, który już poprzednio dawał mi schronienie, wąsacz za mną, co chwilę oglądając się na niebo i powtarzając ze zdumieniem: "Czto oni? Wied' eto naszi! Sumaszedszije, czto li?" Już leżąc w rowie, po każdym wybuchu podnosił głowę i ręce ku swym rodakom, robiącym w tym momencie wszystko, żeby nie pojechał dalej "Na Berlin!", jak głosił napis na jego bojowej maszynie.
Tupolew Tu 2, sowiecki samolot bombowy.
   Samoloty odleciały, zatoczyły wielkie koło i znów zaczęły nadlatywać od południa. Z ziemi wystrzeliwano raz po raz kolorowe rakiety, mające uświadomić lotników o pomyłce. Nic jednak nie pomogło. Znów zrzucono dziesiątki bomb, na szczęście małych kalibrów. Kilka wybuchło w sąsiednich posesjach, dostałem kawałkiem cegły w ramię i w głowę, zresztą nieszkodliwie. Dopiero po drugim nalocie samoloty odleciały. Rodzice i ja odetchnęliśmy. Ale tak mieliśmy dość tego pierwszego dnia wolności, że zabrawszy trochę jedzenia, wyruszyliśmy najkrótszą drogą za miasto i do zmierzchu przesiedzieliśmy w pobliskim lesie, słuchając niespokojnych odgłosów dochodzących zewsząd, z nieba i z ziemi.
   Nalot wyrządził znaczne szkody, zarówno w mieście, jak i wśród przebywających tu wojsk. Było wielu zabitych i rannych, kilka uszkodzonych czołgów, dziesiątki rozwalonych domów. Cóż, w tej ruchomej wojnie takie przypadki się zdarzały. Mińsk został zajęty dopiero wczoraj, na północ od nas, na Sokołów i Węgrów wciąż wycofywały się dywizje niemieckie, nie istniała żadna ciągła linia frontu a sytuacja zmieniała się z godziny na godzinę. Jednak współdziałanie między lotnictwem i wojskami lądowymi nie zdało w tym wypadku egzaminu. Być może zresztą, że lotnicy pomylili Mińsk ze Starą Miłosną, która była jeszcze w rękach Niemców.
--------------------------------------------------------
"Dzień 31 lipca to dzień wejścia do miasta 8 Korpusu Pancernego oraz 260 Dywizji Piechoty pułkownika Wasilija Biełgakowa ze składu 47 Armii. Około godzi­ny 9 rano nad miasto nadleciały samoloty radzieckie. „Ponury i straszny w skutkach - wspomina Edmunt Rajńsz - okazał się 31 lipca 1944 r. W godzinach przedpołu­dniowych niebo zrobiło się czarne od samolotów, które od strony północnego wscho­du nadleciały nad miasto na niskim pułapie. Minęły miasto by ponownie nad niego nadlecieć. I wtedy rozegrała się tragedia. Spadły bomby zabijając szereg osób przy ulicy Warszawskiej i na zapleczu byłego magistratu, tu gdzie znajduje się dzisiaj Straż Pożarna, jak i na rynku przed kościołem oraz w parku, gdzie pozabijani zostali żołnierze sowieccy. Widząc sowieci co sią dzieje, wyłożyli na szosą warszawskiej olbrzymie białe i czerwone płótno oraz zaczęli strzelać rakietami mówiąc że „eto oszybka" — pomyłkowy nalot. Samoloty dopiero po trzecim nawrocie poszły w górą kierując się na zachód. To był sądny dzień. Gdyby samoloty te zrzuciły cały ładunek, kamień po kamieniu by nie pozostał a było tych czterosilnikowych samolotów, to co naliczyłem, 64.

Maciej Bartnicki, "Dzieje Mińska Mazowieckiego w latach 1944-48", Rocznik Mińsko-Mazowiecki 19/2011.
---------------------------------------------------------
   Po tym dramatycznym epizodzie sytuacja zaczęła się normować, jakkolwiek godzina policyjna trwała nadal i występowały te same trudności ze zdobywaniem jedzenia. Przeżyliśmy jeszcze chwile grozy, gdy ustępujące w walkach na północ od Mińska oddziały niemieckie zagroziły w pewnym momencie wkroczeniem do miasta. Na szczęście zostały okrążone i tylko część zdołała ujść na zachód.
   W pierwszych dniach sierpnia przenieśliśmy się do nowego mieszkania, na piętrze drewnianego domku, przy ulicy prowadzącej do koszar. Tam też pewnego wieczora usłyszałem, po raz pierwszy od wielu lat, polskie piosenki żołnierskie, śpiewane przez maszerujące oddziały. Do Mińska wkraczało Wojsko Polskie. Każda kompania śpiewała inną melodię a w pewnej chwili rozległ się chór cienkich głosów kobiecych. Maszerował oddziałek, w którym tylko po głosach można było w ciemnościach poznać, że i płeć piękna ciągnie w zwartym szyku na wojnę.
 
Oddział kobiecy LWP.

   Wzruszyłem się bardzo słuchając tych znanych a do niedawna zakazanych piosenek. Następnego dnia jednak doznałem pewnego rozczarowania słysząc, jak oficerowie w polskich mundurach polowych rozmawiali między sobą po rosyjsku. I orzełki na czapkach były jakieś przysadziste, przypominały trochę kokoszkę osłaniającą skrzydłami gniazdo. Łatwo jednak przeszedłem nad tym do porządku dziennego. Rozumiałem, iż czas wojenny, więc nie wszystko może być takie, jak dyktowała wyobraźnia. Zacząłem przygotowywać się do wstąpienia w szeregi wojska, gdyż tym razem mój rocznik na pewno miał być powołany. Ale dni upływały a nikt nie organizował poboru, nie ogłaszano mobilizacji. Próbowałem przyłączyć się do pułku, który zajął koszary. Powiedziano mi, że najpierw trzeba się zarejestrować w RKU - kiedy zostanie utworzona - i tam dopiero otrzymam przydział. Komendę Uzupełnień otworzono jednak dopiero we wrześniu.
 
Budynek RKU w Mińsku Mazowieckim (przedwojenna Wojskowa Komenda Uzupełnień). Stan ówczesny.

   W pierwszych dniach sierpnia gruchnęła wieść o wybuchu powstania w Warszawie. Docierająca do nas prasa "lubelska" pisała o nim w tonie krytycznym. Nieuzgodnione z dowództwem sowieckim, wywołane przez rząd "londyński" jako demonstracja polityczna. Mimo braku szczegółowych informacji przypuszczaliśmy, iż sprawy stoją tam kiepsko. Powstańcy potrzebowali pilnie pomocy, tymczasem front utknął na przedpolach Pragi i nic nie wskazywało, aby w najbliższym czasie nastąpiły bardziej zdecydowane działania. Armia Czerwona zaległa wyczerpana 500-kilometrową ofensywą. Stało się jasne - jeśli nawet dotrze do Wisły, nie będzie miała siły ją przekroczyć. Wojska wykrwawiły się w długotrwałych walkach, w dywizjach pozostało po kilka tysięcy ludzi, w korpusach pancernych - po kilkadziesiąt czołgów. Składy z zaopatrzeniem i amunicją pozostały kilkaset kilometrów dalej na wschodzie, linie kolejowe i mosty zniszczone, samoloty trzeba było przebazować na nowe, bliższe lotniska. Jednym słowem operacja zaczepna dobiegła końca, jej cel został osiągnięty, wojska musiały przejść do obrony dla uzupełnienia strat. Nadchodziła pauza operacyjna, podczas której żadna ze stron nie była zdolna do podjęcia aktywnych walk na większą skalę.
   Powstanie mogło się udać jedynie po zsynchronizowaniu z operacją zaczepną grupy frontów sowieckich - bo tylko w takiej skali działań można było sforsować Wisłę, obsadzoną przez świeże siły niemieckie. A operację taką należało dopiero przygotować... My w owym czasie, nie znając całej sytuacji i nie mając, ze zrozumiałych względów, strategicznego horyzontu, narzekaliśmy, że po wyzwoleniu Mińska działania na froncie rozwijały się tak ślamazarnie. Sądziliśmy, podobnie jak generałowie AK, iż przeskoczyć Wisłę dla wojsk sowieckich to drobiazg, na który po prostu nie chcą się zdobyć.
   Któregoś dnia ujrzeliśmy na niebie niecodzienny widok: kilkanaście ogromnych, czterosilnikowych samolotów, majestatycznie przelatujących od strony Warszawy na wschód. Nigdy dotąd nie widzieliśmy takich maszyn. Nikt im nie przeszkadzał a i one nie zdradzały wojowniczych zamiarów. Dowiedzieliśmy się wkrótce, że to amerykańskie "latające fortece", po wykonaniu zrzutów dla powstańczej Warszawy leciały na lotniska sowieckie dla nabrania paliwa. Nigdy jeszcze w czasie tej wojny nie patrzyliśmy w górę z taką ufnością. Niebo w tym czasie zostało całkowicie opanowane przez lotnictwo koalicji antyniemieckiej, co zwiastowało długo oczekiwany początek końca wojny.
"Latająca forteca" 1944.