piątek, 15 kwietnia 2016




(61) Klebekowie


   Ojciec zakończył kronikę rodzinną w drugiej połowie lat czterdziestych, jednak nawet wcześniej nie wspomniał wiele o rodzinie swojej żony a mojej matki. Jak się okaże, postąpił tak nie bez przyczyny.
   Dziadek, Alfons Klebeko, urodził się w Pawłowiczach (k. Iwia, obecnie Białoruś*) 7 lipca 1892 roku z Antoniego i Anieli z domu Sadocka. 
    19 sierpnia 1908 r. stryj Alfonsa, Jan Klebeko, chłop, nabył od generała majora Władimira Władimirowicza Cylliakusa majątek Anielin w guberni Wileńskiej za 4000 rubli, zadłużony w Banku Ziemskim w Wilnie na 2000 rubli. Sam fakt takiej transakcji wydaje się zagadkowy, gdyż w owym czasie chłopi rzadko mogli nabywać majątki ziemskie, w szczególności od wysokich rangą wojskowych.
Potwierdzenie wydania odpisu aktu notarialnego nabycia nieruchomości już po uzyskaniu niepodległości.
Okładka księgi wieczystej nieruchomości Klebeków.

Pierwsza strona aktu notarialnego, odpis w języku oryginału.


Pradziadek Antoni dostał do zarządzania od brata Jana Klebeko, folwark Anielin-Prudele w gminie Szumsk, powiecie wileńsko-trockim, województwie wileńskim, tuż przy obecnej granicy z Białorusią. Właściciel folwarku, carski generał, był ważną osobistością - kiedy podróżował pociągiem, ten zatrzymywał się niedaleko folwarku, choć nigdy nie było tam żadnej stacji. Brat Jan podobno kupił folwark (na lichych, piaszczystych gruntach) tylko dlatego, że w dobrym tonie było w owym czasie mieć posiadłość ziemską.
 
Informacja o właścicielu folwarku Prudele, Antonim Klebeko. Dokument uzyskany dzięki uprzejmości znanego specjalisty od poszukiwań genealogicznych, Pana Stanisława Hejbowicza z Litwy.

 Antoni Klebeko był zapalonym myśliwym i posiadał dwururkę. Pozwolenie na broń wydawano w tamtych czasach na rok i należało je regularnie przedłużać (za opłatą) lub zdawać broń na policji.

Ze spłatą kredytu Klebekowie wozili się przez cały okres międzywojenny. Ostatecznie Bank Ziemski nie doczekał pełnego uregulowania zadłużenia, gdyż dokonał żywota pod sowiecką okupacją.
Ze wspomnień kuzynów odwiedzających Prudele wynika, że nocą w pobliże ludzkich siedzib często podchodziły wilki i widać nawet było ich gorejące ślepia. Klebeków z tamtego czasu znajomi nazywali "Francuzami", zgodnie bowiem z rodzinną legendą,  za protoplastę rodu uchodził oficer armii napoleońskiej, który uciekając spod Moskwy w 1812 r., znalazł schronienie w dworku praprapradziadków, zakochał się w ich córce i... pozostał tam na całe życie. Wedle tej teorii jego nazwisko brzmiało: "Clebeque".
http://www.genealogie.com


Jednakże istnieje też możliwość, że nasi przodkowie pochodzą z Kurlandii (dzisiejszej Łotwy), gdyż występował tam ród o nazwisku "Klebeck". Inne źródła wspominają o polskim (litewskim?) Klebeku w bitwie pod Chocimiem.
-------------------------------------------------

„Bardzo duży był udział rajtarii w wyprawie moskiewskiej królewicza Wladysława w okresie 1617-1618. Początkowo w skład jego oddziałów wchodziły tylko dwie roty – Teodora Denhoffa i Otto Medema – każda z nich po 200 koni. Kiedy jednak 4 października 1617 roku nadciągnął ze swoimi oddziałami hetman Chodkiewicz, maszerowało z nim aż 8 chorągwi rajtarskich. Dowodzili nimi Aderkas, Gaden (porucznik Rosena z 1611 roku), Klebek, Platemberg (wspomniany powyżej), Potemkin, Sobieszczański i Sokołowski. Roty te liczyły po 100 koni każda.  Łącznie 10 chorągwi miało liczyć 1200 koni, jednak trudy kampanii mocno przerzedziły ich szeregi. 16 sierpnia 1618 roku hetman Chodkiewicz pisał, że ma pod komendą tylko 800 rajtarów. 6 spośród owych chorągwi miało brać udział w ataku na Bramę Twerską w nocy z 10 na 11 października 1618 roku. Były to roty Aderkasa, Klebeka (…).” (Waloni, Prusacy, Inflantczycy, Pomorczycy - rajtaria RON w czasie Wielkiej Smuty, Kadrinazi, http://kadrinazi.blogspot.com/search?q=klebek)
  ----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
„Pomimo wątpliwości w przypadku kilku osób, do grona w ten sposób definiowanych jako <zawodowych żołnierzy> zaliczam m.in. (…) Klebeka91.”
91
 Kurlandczyk, rotmistrz rajtarski, jego jednostka wchodziła w skład hetmańskiego pułku podczas  wyprawy królewicza Władysława (zob. J. Sobieski, Diariusz ekspedycyjej moskiewskiej dwuletniej królewicza Władysława 1617-1618, oprac. J. Byliński, W. Kaczorowski, Opole 2010, s. 58) i prawdopodobnie w trakcie kampanii chocimskiej (w większości komputów pojawiają się rajtarzy Klembergowi). Być może klient  J.K. Chodkiewicza, choć nie można mieć w tej kwestii pewności. Poza służbą pod komendą Chodkiewicza, chyba dwukrotnie w hetmańskim pułku – co jeszcze niczego nie dowodzi, przemawiają za tym także powiązania ze starostą tarwestańskim, gdyż pośród członków colluvium Farensbacha znajdował się niejaki Klebek (P. Mozgawa,  Konflikt…, s. 368). Zdaniem U. Augustyniak, kilku Klebeków  było powiązanych z K. Radziwiłłem (eadem, W służbie, s. 52, 270).
(Karol Żojdź, Studia nad staropolską sztuką wojenną. Tom IV. Pod redakcją Zbigniewa Hunderta, Karola Żojdzia i Jana Jerzego Sowy. Oświęcim 2015, s.87).

 -------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
"Regestr wszystkiego wojska polskiego tureckiej pod Chocimiem ekspedycji w roku 1621 podaje liczbę rajtarów albo arkebuzerów 2701 koni w 15 jednostkach – z dużą dozą pewności można przyjąć, że nie wszystkie spośród tych jednostek stawiły się w obozie chocimskim:
(…) J.M.P. Klebek – koni 200".
"Straty chorągwi Klebeka 2 września to trzech utraconych towarzyszy".
[ http://kadrinazi.blogspot.com/2010_05_01_archive.html]
 -------------------------------------------------------------------------------
Wedle rosyjskiego portalu, Klebekowie mogą mieć coś wspólnego z... Marokańczykami (!):
"Фамилия Клебеко происходит из Чкаловск (Нижегородская область). В фонде города Бужск - коновал Кирилл Клебеко (1552). Написание - Kliebieko или кличка Клебек, а национальность Марокканец в 33% случаях."
[http://www.ufolog.ru/names/order/Клебеко]
----------------------------------------------------------------------------------------------------------

Zaścianek Prudele w centrum mapy.
 -------------------------------------------------------------------------------
* Iwie (Iwje)
1916, podczas okupacji niemieckiej

Czasy współczesne (Radzima.eu)
 Pawłowicze - mapka z okresu międzywojennego


Pawłowicze z satelity - widok współczesny (raczej niewielka miejscowość...)


--------------------------------------------------------------------------------

Jan Klebeko zmarł 11 stycznia 1919 r., co wiemy z ogłoszenia w Dzienniku Urzędowym Województwa Wileńskiego z 31 maja 1926r




   W 1921 r. dziadek Alfons zawarł związek małżeński z Marią Miastkowską, urodzoną w 1899 r.

Maria i Alfons Klebekowie, Wilno, 24 października 1922 r.
   O Marii Miastkowskiej brak szczegółowych informacji. Prawdopodobnie urodziła się w Wilnie.
Maria Miastkowska ok. 1910 r.
   Alfons pracował jako kierownik apteki kolejowej w Wilnie do 1930 r. W dniu 13 marca 1922 r. małżeństwu urodził się syn Henryk, zaś 22 sierpnia 1927 r. - córka Maria, moja matka. W latach dwudziestych mieszkali w Wilnie najpierw przy ul. Ostrobramskiej 21 a następnie przy ul. Popławskiej 7 m. 2.


Dom przy Popławskiej 7 (obecnie ul. Paupio), stan obecny (www.google.maps)

W 1931 Klebekowie przenieśli się z Wilna do Brześcia n/Bugiem.

Maria Klebeko, pocz. lat 30-tych
Maria i Alfons Klebekowie, koniec lat 20-tych..










 Dziadek Alfons w 1930 r. został wpisany do Urzędowego Spisu Farmaceutów (www.wbc.poznan.pl) a od 1931 r. prowadził w Brześciu własną aptekę, dzięki czemu rodzina żyła dostatnio. Matka opowiadała, że jeszcze kilka lat przed wojną, podczas swoich urodzin, wyrzucała pomarańcze za okno, ponieważ nie mogła już na nie patrzeć. Wspomnienie to prześladowało ją podczas okupacji, kiedy za pożywienie służyły często jedynie obierzyny ziemniaków.
   Wedle Dziennika Zarządzeń Dyrekcji Okręgowej Kolei Państwowych w Wilnie (z dnia 31 grudnia 1930 r., nr 13), Alfons awansował na stanowisko adjunkta Wydziału Kontroli Dochodów Rejonu Lekarskiego stacji Wilno. To tłumaczy jego kolejarską czapkę na zdjęciu poniżej oraz legitymację żony, uprawniającą do przejazdów ulgowych koleją.

Jedyne zdjęcie przedstawiające rodzinne spotkanie w Prudelach, prawdopodobnie lata trzydzieste. Maria Klebeko siedzi w środku, za nią stoi Alfons.



Inni, niezidentyfikowani członkowie rodziny Klebeków. Data fotografii nieznana.
Od lewej: Maria Klebeko (córka), NN, Maria Klebeko (matka), NN. Brześć, lata 30-te.
Od lewej: Alfons, Henryk, mała Maria, Maria. Początek lat 30-tych.
Henryk Klebeko uczył się i w 1940 r. zdołał uzyskać maturę pod sowiecką okupacją. Jeszcze przed wojną był zapalonym lotnikiem i w maju 1939 r. zdobył licencję pilota szybowcowego.
Legitymacja pilota szybowcowego Henryka Klebeko, 29.05.1939 r.
Legitymacja kolejowa Marii Klebeko "żony Alfonsa aptekarza."


Klebekowie na ulicach Brześcia 1939 r.
    Babcia Maria zginęła 9 września 1939 r. podczas jednego z pierwszych nalotów, w bramie kamienicy, w której mieszkali. 
Maria Klebeko, 1942.
Z życiorysu Marii Klebeko:
  "9 września 1939 r., gdy miałam 12 lat, dom, w którym mieszkaliśmy, został zbombardowany; matka zginęła trzymając mnie za rękę, wokół kilkadziesiąt osób zostało zabitych i rannych. Następne lata tułałam się, nie mając swego domu (ojciec ożenił się z inną kobietą) [Aliną Łaskarzewską - red.]. W latach 1942-44 pracowałam w mleczarni. Z początkiem 1944, będąc bez środków do życia, wyjechałam do krewnych w Warszawie." Zamieszkała tutaj u siostry matki, Judyty Antczakowej przy ul. Żelaznej 85 m.1. Kontaktowała się również z drugą ciotką, Haliną Kawecką, której męża Rosjanie zamordowali w Katyniu. Obie ciotki chciały dziewczynę mieć u siebie i traktowały ją jak "talizman".

"Warszawa, 11-V-44  Kochane! Wszystkie! W pierwszej chwili odpisałam wam długi list bez składu i ładu - pod wrażeniem! Reginko Wasz list jest dla mnie jedynym lekarstwem na ukojenie tęsknoty za Wami. Względem Was zawsze zostanę tą samą kochającą Was Marychną - takich uczuć się nigdy nie zapomina! Śmieszy mnie to, że ja byłam materiałem pędnym dla swoich "chlebodawców". A jednak to jest faktem, szkoda że wcześniej o tem nie wiedziałam! Dojechałam natomiast szczęśliwie, mój opiekun, który się znalazł 1/2 godz. przed odjazdem, był nadzwyczaj bezinteresowny i dzięki niemu jedynie zrobiłam wiele skoków, za które mogłabym przepłacić życiem, jeśliby cokolwiek nie było przemyślane odpowiednio, on zawsze decydował (...) każde ryzyko! Nikt tam na pewno nie wierzy, że ja się nie zastanawiałam nad tem, co robiłam prawda? Każdy myślał, ... że to z góry obmyślony chytry plan!! Narazie nic nie robię, jak się załatwi wszystkie formalności, będę pracowała, być może na poczcie! Zakochać się jeszcze nie zdążyłam, ale o to nie trudno! O Pawełku pamiętam. Chodzę również na majowe. Chcę wiedzieć coś o tych nowych sąsiadach. Gdybym mogła wam wszystko powiedzieć, mówiłabym długo (...), ten papier tak ogranicza moje myśli. Nie wiem, co to jest, że od Broni i od Heńka nie mam nic. Czy im się co nie stało? Zajdź do nich Reginko. Co prawda Zbyszek ich zawiadomił od razu! Reginko, wiem, że modlitwy Twojej Mamusi wybłagały u Boga tyle dobrego dla mnie. Proszę Was bardzo nie zapominajcie o grobie mojej Mamusi. Chciałabym tyle wiedzieć o Was, o Mleczarni, o wszystkim, mam tyle pytań, ale to jest nieziszczalne. Całuję po 1000 razy każdą. Marychna."

Kartka pocztowa wysłana przez matkę 11 maja 1944 r. do przyjaciół w Brześciu. U góry po lewej adres pobytu u ciotki Antczakowej. Brześć Litewski nieprzypadkowo został zaliczony do Ukrainy - wynikało to z podziału administracyjnego wprowadzonego przez Niemców. Podróż do Warszawy zapewne obfitowała w przygody, co wynika z opisu, siłą rzeczy bardzo zdawkowego.
 "Podczas Powstania, w pierwszych dniach sierpnia, wraz z innymi mieszkańcami dzielnicy, którzy ocaleli po masakrze, zostałam wywieziona do obozu w Oświęcimiu a stamtąd do obozu we Flossenburgu w Bawarii, gdzie byłam zmuszona do niewolniczej pracy w fabryce w Plauen. Skutkiem zimna i niedożywienia zapadłam na liczne schorzenia wewnętrzne, które - jak stwierdzili lekarze po wyzwoleniu - mogły stać się przyczyną zgonu, gdyby stan ten trwał kilka tygodni dłużej. Jednocześnie, skutkiem przeżyć związanych ze śmiercią matki i poniewierką wojenną, nabawiłam się ciężkiej nerwicy, pogłębionej przejściami obozowymi." Matka opowiadała, że w Oświęcimiu udało się im zasłonić ciotkę Judytę przed esesmanami, dzięki czemu ta przeżyła wojnę. Prawdopodobnie jej synem jest reżyser filmowy Jerzy Antczak.

Barak w obozie koncentracyjnym we Flossenburgu, wkrótce po wyzwoleniu, 30 kwietnia 1945 r. (National Archives, Washington D.C.)

    We Flossenburgu doczekała wyzwolenia obozu przez aliantów. Jednak nie dla wszystkich wyzwolenie oznaczało to samo. Jej sąsiadka z pryczy nie zachowała ostrożności i po otrzymaniu pierwszej racji żywnościowej od razu zjadła pół bochenka chleba. Skutek mógł być tylko jeden - szybka śmierć w męczarniach. "W dniu wyzwolenia Plauen zostałam zabrana do szpitala w stanie skrajnego wyczerpania fizycznego. W pierwszych dniach pobytu w szpitalu powtarzały się krwotoki płucne."

Obóz koncentracyjny we Flossenburgu, lipiec 1945 r. Maria Klebeko piąta od lewej.
   Latem 1945 roku powróciła do Polski. Od Amerykanów dostała coś w rodzaju potwierdzenia tożsamości, na podstawie czego polskie władze graniczne wystawiły przepustkę.
 
Dokument władz wojskowych USA z 16 lipca 1945 r.



Przepustka wystawiona na punkcie granicznym w Dziedzicach, 20 sierpnia 1945 r.

"Po zakończeniu działań wojennych wróciłam do Pabianic, zatrzymując się u krewnych i uczęszczałam do szkoły średniej przy Państwowym Gimnazjum i Liceum im. Stanisława Staszica w Zgierzu, którą zakończyłam w 28 czerwca 1946 r."

Zgierz, boisko szkolne, kwiecień 1946 r. Maria stoi trzecia z lewej.
   Dość tajemniczo wygląda natomiast historia dziadka Alfonsa. Nie posiadam informacji, co robił po wrześniu 1939 r. Od matki wiem jedynie, że rozstali się podczas wojny. Odnalazła go później za pośrednictwem Czerwonego Krzyża w Elblągu. Nie wyraził chęci podtrzymywania kontaktu ze swoimi dorosłymi dziećmi. Już w czasie wojny założył nową rodzinę. Z tego związku 27 sierpnia 1945 r. urodził się syn, Lech Klebeko (zm. 8 października 2016 r.). Od rodziny Klebeków z Pomorza uzyskałem informację, że po wojnie dziadek prowadził aptekę w Gdańsku i zdążył ją sprzedać przed nacjonalizacją. Zmarł 23 sierpnia 1952 r. w Gdyni. 
Nikodem Klebeko, lata 60-te
Alfons miał brata Nikodema, który pomagał mu produkować lekarstwa. Ten w późniejszym okresie zamieszkał w Toruniu. Wiem o nim tylko tyle, że prawdopodobnie w listopadzie 1922 r. zgubił lub mu ukradziono dokumenty, o czym świadczy ogłoszenie w wydawanym w Wilnie "Słowie" z dnia 22 listopada 1922 r. Wedle "Księgi adresowej Wilna" z 1937 r. był krawcem.
Reklama z 1937 r.
Jego wnuczka przesłała zdjęcie z lat sześćdziesiątych. 

Dom przy ul. Zamkowej 12 (obecnie ul. Pilies), stan obecny (www.google.maps). Tutaj Nikodem Klebeko prawdopodobnie mieszkał i posiadał swoją pracownię krawiecką. Nieruchomość stanowiła własność Rzymsko-Katolickiej Kapituły Bazyliki Metropolitarnej Wileńskiej.
"W latach 1950-51 pracowałam w CZPO w Łodzi, w 1951 przeniosłam się do Warszawy, gdzie początkowo byłam zatrudniona przez rok w świetlicy TPD Nr 9 a od sierpnia 1952 pracuję w resorcie handlu zagranicznego, ostatnio w PTHZ VARIMEX na stanowisku handlowca." W 1954 roku ukończyła Kurs Handlu Zagranicznego w Miedzeszynie, w Ośrodku Szkolenia Zawodowego Ministerstwa Handlu Zagranicznego. Udzielała się społecznie, brała udział w odbudowie miasta.
Maria Klebeko, koniec lat 40-tych.
Maria Klebeko przemawia na zebraniu Ligi Kobiet, 1950 r.
   W międzyczasie spotkała swojego dawnego znajomego z Brześcia, przystojniaka Jerzego Zabiełło. Przyjaźń stopniowo przekształcała się w uczucie. W 1948 r. zostali parą, w 1950 r. (po powrocie ojca z placówki) byli już po słowie.

Jerzy i Maria, młodzi zakochani, Warszawa, grudzień, 1950 r.
Maria Klebeko, zdjęcie romantyczne dla ukochanego, 1948 r.
Maria Klebeko i Jerzy Zabiełło, Łazienki, grudzień 1950 r.

 Henryk Klebeko podczas okupacji pracował z Jerzym Zabiełło w niemieckich magazynach. Poznał  miłą dziewczynę Bronkę, z którą planował ślub. W 1944 r. przed nadejściem Armii Czerwonej wyjechali oboje w lubelskie, gdzie Henryk poszedł w ślady swojego ojca. W latach 1945-50 studiował farmację na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie a 29 stycznia 1951 r. otrzymał stopień naukowy magistra farmacji. 
Henryk Klebeko, Lublin, koniec lat 40-tych.

Warszawa, Łazienki, grudzień 1950. Od lewej; Maria Klebeko, Henryk Klebeko, Bronisława Klebeko.


Studiując pracował jednocześnie w aptece Wandy Ryłko w Żółkiewce pow. Krasnystaw. Od 1951 do 1963 r. zatrudniony jako kontroler analityk w Zarządzie Aptek województwa warszawskiego a w latach 1963 - 1965 w Zarządzie Aptek m. st. Warszawy. 

Pożegnanie z pracą w Zarządzie Aptek, koleżanki były niepocieszone.
Od 1966 r. pracował w Instytucie Tworzyw Sztucznych, by w 1971 przejść do pracy w Instytucie Chemii Przemysłowej, gdzie doczekał emerytury.
Legitymacja służbowa Henryka Klebeko, Centrala Aptek Społecznych.

   Henryk Klebeko uzyskał w sumie 7 patentów w dziedzinie chemii przemysłowej, został też doceniony przez przełożonych.






      Zmarł w 1997 r. w Otwocku.


   Na początku lat siedemdziesiątych syn Henryka, Jerzy Klebeko, zawarł związek małżeński. Odbyło się huczne wesele... 

Wesele. Od lewej: Tomasz Zabiełło, Bogumiła Klebeko, Jerzy Klebeko, Maria Zabiełło z d. Klebeko.

Czterdzieści lat minęło, jak jeden dzień.....

    W ostatnim czasie udało mi się nawiązać kontakt z krewnymi od strony matki, liczną rodziną Klebeków, zamieszkałych w Gdańsku i Koczale na Pomorzu. We wrześniu ugościli mnie serdecznie pośród gęstych lasów nad pięknym jeziorem...

Koczała, jezioro Dymno, wrzesień 2016 r.

http://www.owbobo.pl/index.php?nazwa=kontakt


Jak to fajnie odkryć, że ma się tylu sympatycznych krewnych! Spotkanie rodzinne Klebeków w Koczale. Siedzą od lewej: Urszula Klebeko, Zenon Klebeko, Tomasz Zabiełło, Bożena Moga z d. Klebeko. Stoją od lewej: Ewa Klebeko, Anna Klebeko.

czwartek, 7 kwietnia 2016




(60) Warszawa annis 1946 - 1948

   Jest to dziś miasto zwyczajne, tyle że nowe i w zasadzie pozbawione ruder. Mój kuzyn z Kalifornii, Leszek Mąkiewicz, uważa nawet, że ciekawsze od Paryża, bo "takie nowoczesne". Ale w pierwszych latach powojennych, gdy przyjechałem tu, aby zamieszkać na stałe, Warszawa była najdziwniejszym miastem świata. Na lewym brzegu Wisły w sensie urbanistycznym istniały właściwie tylko jezdnie ulic i gdzieniegdzie  pojedyncze domy lub grupy domów, przy czym na północ od Królewskiej aż do mostu Gdańskiego rozciągała się kamienista pustynia. Mimo to wszyscy mieszkańcy, nie umawiając się, usiłowali robić wrażenie, że żyją i działają w normalnym mieście. W ubiorach obowiązywał swoisty szyk i elegancja, kawiarnie były pełne o każdej porze, podobnie jak dwa lub trzy nocne lokale. Zawsze komplet widzów w teatrach i kinach. Co do tych ostatnich, to też był fenomen na skalę światową: Warszawa stanowiła jedyne miasto, w którym ilość teatrów przewyższała liczbę kin! Teatrów było bowiem ponad dziesięć, kin zaś początkowo cztery ("Polonia", "Atlantic", "Syrena" i "Tęcza"). Później otworzono kilka innych, ale przez kilkanaście lat stosunek ten praktycznie nie ulegał zmianie. Dlatego, jakiejkolwiek chały by nie wyświetlano, na każdym seansie siedział komplet. Długie kolejki do kas kinowych stały się nieodłącznym elementem pejzażu Warszawy a "koniki" - spekulanci biletami - stanowili przedmiot ataków prasowych i żartów. Ostatnio czytałem w "Życiu Warszawy", iż na nowym polskim filmie w kinie "Atlantic" na seansie przedpołudniowym doliczono się ... dwunastu widzów! Oto droga, jaką przeszliśmy od owych lat. Na byle zakalec nikt już warszawiaka nie nabierze. Wówczas jednak byliśmy znacznie mniej wybredni. 

Inauguracja Kina "Polonia", 2 kwietnia 1945 r.
-------------------------------------------------------------------------------------
"Otwarcie drugiego kina w Warszawie zapowiadano już od końca lutego 1945 r. I tym razem o jego wskrzeszeniu zadecydowała determinacja i zapał kilku ludzi, którzy remontowali oficynę kamienicy przy Marszałkowskiej 56, gdzie kilka lat przed wojną powstało nowoczesne kino Imperial. Z ulicy wchodziło się do niego przez bramę.
W 1945 r. Imperial zamienił się w Polonię. Ekran został zszyty ze skrawków ekranów wydobytych z ruin kilku innych kin. Podobnie było ze sprzętem. Monterzy składali je z części zbieranych po całym mieście. Łatwiej było z krzesłami. 2 kwietnia, widownia mogła już pomieścić 700 osób. Gdy otwierano Polonię, na Marszałkowską przyszedł nieprzebrany tłum. Tylko nielicznym udało się dostać do środka.
Niebawem odżyło też luksusowe przedwojenne kino Palladium znajdujące się w kamienicy przy Złotej 5/9. W czasie okupacji zajęli je Niemcy, zmieniając jego nazwę na Helgoland. W czasie powstania warszawskiego w Palladium wyświetlane były powstańcze kroniki. Po wojnie urządzano w nim premiery filmowe.
Tłumy stawiły się również 19 września 1945 r. na otwarciu kina Atlantic. Kamienica przy Chmielnej, w której się znajdowało, spłonęła w 1944 r. Ocalała jednak oficyna, w której mieściło się kino. I do niego przed wojną - tak jak do Imperialu - wchodziło się przez bramę i podwórko. Premierowych gości witano o godz. 18. Wyświetlano Polską Kronikę Filmową, barwny film "Parada zwycięstwa" i radziecki "Berlin". Następnego dnia anonimowy recenzent "Życia Warszawy" pisał: "Można tylko żałować, że operatorzy nie pokazali nam żołnierza polskiego, który przecież w zdobywaniu Berlina miał również swój udział".
Generalnie jednak panował zachwyt. Mamy już cztery kina w Warszawie i trzeba przyznać, że najgustowniejsze Atlantic odnowiono z nowoczesną prostotą. Ściany w podwójnej tonacji niebieskiej i żółtej. I dużo światła, pogodnie rozproszonego po szerokich płaszczyznach sufitów, ścian i bieli ekranu, albo też intensywnie skupionego w rzędach kinkietów - czytamy."
Jerzy S. Majewski, "Kina dawnej Warszawy. Film na ekranie wyjętym z ruin." (http://warszawa.wyborcza.pl/warszawa/1,34862,17701292,Kina_dawnej_Warszawy__Film_na_ekranie_wyjetym_z_ruin.html).
-------------------------------------------------------------------------------------
   Na Marszałkowskiej, Chmielnej i kilku innych ulicach, w parterach zburzonych i spalonych kamienic, prywatna inicjatywa wyremontowała lokale sklepowe i zapełniła je towarami z UNRRA oraz z branży galanteryjnej i tekstylnej. Podstawowe artykuły żywnościowe wydawano na kartki, istniał jednak równoległy wolny rynek. W Alejach Ujazdowskich, róg I Armii WP (Szucha) znajdował się prywatny kiosk żywnościowy. Jako najmłodszy wiekiem i stopniem w pokoju, byłem często delegowany po zakupy drugiego śniadania dla wszystkich: bułek z masłem i z szynką. Co to były za bułki i co za szynka!
   Pomimo ruin i zgliszcz ruch na głównych ulicach panował do późnej nocy. Kiedyś na rogu Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej kupiłem o godzinie pierwszej w nocy lody u wędrownego sprzedawcy. Niech ktoś dziś spróbuje załatwić taki sprawunek o tej porze!
Ruiny dworca Warszawa - Główna, 1946, widok od strony Al. Jerozolimskich.
   Na dworzec główny zaadoptowano pomieszczenia magazynowe. Już w 1946 roku odchodziły stamtąd pociągi do Karpacza, Kudowy, Szklarskiej Poręby, Krynicy i innych miejscowości wypoczynkowych. Pociągi przejeżdżały nieraz przez tereny, na których działała antykomunistyczna partyzantka. Na miejscu Dworca Gdańskiego postawiono drewniany baraczek, który pełnił funkcję budynku stacyjnego przez kilkanaście lat. Jedyny budynek, jako tako przypominający stację kolejową miała Warszawa Wschodnia. Za to dojazd do niego kocimi łebkami ulicy Kijowskiej kojarzył się nie tyle ze stolicą, ile z Garwolinem lub Kutnem. Ale to nie wojna była temu winna.

   Dokładnie oczyszczone z gruzu zostały na początku arterie przelotowe: Aleje Jerozolimskie, Marszałkowska, Nowy Świat i kilka innych ulic. Pozostałe przez długi czas umożliwiały poruszanie się tylko środkiem jezdni. Pewnego dnia szedłem Królewską w kierunku Zachęty. Z prawej strony, tam, gdzie powinien być chodnik i fronton kamienic, wznosiła się pionowo hałda gruzu a nad nią ocalałe mury oficyn. W pewnym momencie z któregoś tam piętra sfrunęła na gruzowisko - bo trudno powiedzieć, że zeszła - dziewczyna, ubrana według ostatnich wskazań mody, w kapelusiku, kostiumie i pantofelkach, koronkowych rękawiczkach i z białą torebką. Wyglądała na tle tych ruin jak zjawisko z innego świata. Gdybym ją ujrzał w tej sytuacji na fotografii, posądziłbym wykonawcę zdjęcia o fotomontaż. Ale takie właśnie były warszawskie kontrasty. Dziewczyna szła być może do kawiarni lub do teatru, gdyż wśród tego gruzowiska życie toczyło się normalnie. Do dobrego tonu należało nie dostrzegać ruin ani o nich nie mówić. Dla warszawiaków miasto istniało nadal, tylko "niektóre" domy zostały chwilowo wyłączone z użycia. Prawdę mówiąc jednak, każdy miał w głębi duszy wątpliwości, czy dożyje tych lat, gdy z miasta znikną całkowicie zgliszcza a puste posesje zapełnią nowe budynki.
Marszałkowska, róg Królewskiej, widok od strony Zielnej, 1946 r. (www.odkrywca.pl)
   W obliczu straszliwych zniszczeń odruch solidarności, a może zwykła chęć dodania sobie otuchy, powodowały, że wytworzył się nieznany przedtem zwyczaj tłumnych zabaw na placach, zwłaszcza w dzielnicach odbudowywanych. Na betonie i asfalcie, w takt wzmacnianych przez megafon dźwięków orkiestr zakładowych, puszczali się w pląsy starzy i młodzi, nawet dzieci, przy czym stroje noszono dowolne.
(http://weldon-warszawa.blogspot.com)
   W miarę napływu do miasta elementu wiejskiego i małomiasteczkowego, stopniowo zaczęła zanikać elegancja pierwszych lat powojennych. A ludności przybywało: między 1945 i 1950 liczba mieszkańców wzrosła do 800.000! Budownictwo mieszkaniowe nie nabrało jeszcze wtedy rozmachu. Ukończono maleńkie osiedle Mariensztat, rozpoczęto budowę Muranowa i odbudowano Żoliborz. 

Mariensztat, 1945 r.

Mariensztat, 1950 r.
Było to w sumie jednak bardzo niewiele, toteż ludzie gnieździli się wszędzie, gdziekolwiek ocalał kawałek dachu nad głową. Znane było z tych lat zdjęcie wielopiętrowej kamienicy na rogu Pięknej i Mokotowskiej. Dom ten nie miał na wyższych pietrach ściany frontowej, ale ponieważ pozostałe ściany i sufity przetrwały w dobrym stanie, mieszkańcy, nie dbając o to, że całe ich życie jest widoczne z ulicy, zapełnili te pomieszczenia. Nierzadko można było ujrzeć przy dużym stole całą rodzinę, beztrosko siedzącą o krok od niebezpiecznej przepaści. Gdzie tylko było możliwe, strychy, piwnice, różne zakamarki zamieniały się w mniej lub bardziej przytulne mieszkania.
Słynne zdjęcie, o jakim wspomina autor.
   Po przeniesieniu służbowym do Warszawy w listopadzie 1946 r. zamieszkałem chwilowo w tak zwanym Hotelu Oficerskim, który mieścił się w ocalałym budynku u zbiegu Karowej i Wybrzeża Kościuszkowskiego w Wojskowej Komendzie Miasta (po 1949 powrócił do funkcji szpitala). Dla oficerów starszych i generałów przeznaczono kilka pokojów na piętrze, natomiast oficerowie młodsi otrzymywali jedno z kilkudziesięciu łóżek w wielkiej sali na parterze. W owych czasach rozdawano gwiazdki dość niefrasobliwie wszystkim, którzy tego zapragnęli a zwłaszcza pochwalili się "pochodzeniem robotniczo - chłopskim", choć często przed i po promocji pozostawali zwykłymi lumpami. Toteż portfele trzeba było mocno przyciskać pod poduszką a buty przywiązywać do ręki przed zaśnięciem. Walizkę trzymało się w przechowalni i za każdym razem, kiedy wynikła potrzeba wyjąć lub schować pidżamę albo zmienić bieliznę, należało załatwić wszystkie biurokratyczne formalności. Nie pozwalano trzymać walizki pod łóżkiem (innego miejsca nie było), gdyż kradzieże zdarzały się nagminnie. 
Szpital Kliniczny, w latach 1945-49 Wojskowa Komenda Miasta. Stan w 2005 r., fot. R.Mączewski.
   Po miesiącu przeniesiono mnie na ulicę Wrońskiego, gdzie pracownicy mojej instytucji zajmowali całą willę na rogu Górnośląskiej. Tu w jednym pokoju przebywało nas tylko sześciu. Przez sypialnię defilowały do łazienki mieszkające obok dziewczyny. Bywało wcale wesoło... 
Willa Czesława Domaniewskiego przy Górnośląskiej 33 i Hoene Wrońskiego (http://stolicaiokolica.blogspot.com/2012/02/gornoslaskiej-odslona-na-razie-ostatnia.html).
   Ulicami w okolicy Belwederu ćwiczyła marsz ze śpiewem kompania podchorążych Szkoły Oficerów Politycznych, w takt piosenki: 


"Młodości żaru nic w nas nie ostudzi,
Nie pożałujem krwi czerwonej z żył,
My zbudujemy Polskę wolnych ludzi,
A jeśli zginiem - duch nasz będzie żył!"


   W 1947 roku funkcjonowały już prawie wszystkie przedwojenne szkoły wyższe. Tłumy studentów w różnym wieku - pamiętajmy, że wielu miało siedem lat opóźnienia - zapełniły sale wykładowe. Pęd do nauki stymulowała zarówno radość z odzyskanej możliwości swobodnego studiowania po pięciu latach koszmaru "czasów pogardy", jak też fakt zniesienia wszelkich opłat za studia. Warunki pracy na uczelniach były spartańskie, podobnie jak całe nasze ówczesne życie. W zimie brakowało opału, więc studenci siedzieli w płaszczach. Rozgrabione i zniszczone laboratoria odtwarzano stopniowo od zera. Charakterystyczny zewnętrzny akcent studenta tamtych czasów stanowiła czapka odpowiedniego kształtu i barwy: Uniwersytet nosił białe, miękkie rogatywki, Politechnika - okrągłe, brunatne, Akademia Nauk Politycznych - fioletowe, Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego - zielone, itd. Studenci chętnie manifestowali swoją przynależność do danej uczelni, pragnąc widocznie nacieszyć się prawem, którego podczas okupacji ich pozbawiono. Zresztą czapki pamiętam jako bardzo twarzowe, szczególnie w przypadku studentek. Dziś nakłada je tylko poczet sztandarowy podczas uroczystej inauguracji roku akademickiego - a szkoda.
Studentki polonistyki UW odgruzowują Warszawę (https://polonistyka.amu.edu.pl/ifp/ifp/z-dziejow-polonistyki-poznaskiej/biae-czapki-zawsze-wiod-prym....-polonistyka-tu-po-wojnie)
   Bodajże w 1947 roku zapoczątkowano w zorganizowany sposób społeczne odgruzowywanie stolicy, którego kulminacyjny okres przypadał we wrześniu. Porządkowanie ulic i rozbieranie zburzonych, wypalonych kamienic stanowiło jedyną skuteczną formę pracy tysięcy osób - niefachowców budowlanych. Pracowaliśmy z niekłamanym zapałem, nie szczędząc sił, ale odchodząc po kilku godzinach z placu budowy i oglądając skutki swej działalności, stwierdzaliśmy z rozczarowaniem, że udało się uprzątnąć tylko maleńką zatoczkę w tym oceanie gruzów. Mimo to nikt nie patrzył na rumowisko ze zniechęceniem i rozpaczą. Rozlegały się wesołe rozmowy i przyśpiewki, atakowaliśmy miliony ton pokruszonych cegieł z energią, wierząc głęboko, iż wola odbudowy zwycięży. Z wielkim zainteresowaniem czytaliśmy tygodnik "Skarpa", przemianowany później na "Stolicę". Podawał on ilustrowane licznymi fotografiami relacje ze stanu odbudowy i publikował coraz to nowsze wizje  przyszłości różnych fragmentów miasta - w miarę upływu czasu coraz bardziej monumentalne i wspaniałe, z ogromnymi bramami w budynkach, na kształt łuków Tytusa lub Konstantyna. Te pompatyczne, bizantyjskie colossea wywoływały jednak mało entuzjazmu, gdyż przypominały wszystko, tylko nie Warszawę. Część tych dziwacznych "budowli socjalizmu" zrealizowano, dziś jednak patrzymy na nie już innym okiem. Zdążyły obrosnąć patyną a poza tym, w porównaniu ze stawianymi później setkami jednakowych pudełek bez wyrazu, tamte budynki były przynajmniej zróżnicowane i nawet ich eklektyzm nadawał jakieś piętno indywidualizmu. Obecnie w nowych osiedlach Warszawa nie różni się od Częstochowy, Lublina czy Grójca. Wyrównanie standardu - owszem, tylko czy wszystko musi się kryć za tą samą fasadą? Cóż, taka jest zapewne "moralna" cena wielkoprzemysłowego budownictwa. Wytwórczość rzemieślnicza obejmuje coraz bardziej artykuły zbytku. Któż by się spodziewał tego przed czterdziestu laty?
Wizja ul. Marszałkowskiej (http://www.bryla.pl/bryla/56,85301,14713948,palac-kultury-sercem-kraju,,5.html)
   Wspominając Warszawę lat powojennych, nie mogę pominąć jeszcze jednej cechy jej ówczesnych mieszkańców: byli wśród ruin i biedy pogodni, dowcipni, nie narzekali na rzeczywiście trudne warunki bytu. O ileż ciekawiej rozmawiało się wtedy niż dzisiaj! I oto ci sami ludzie, trzydzieści lat później, zmienili się nie do poznania. Już po kilku minutach każdej rozmowy jej tematem staje się narzekanie i biadolenie - tym zawziętsze, im dany osobnik zamożniejszy. Stało się to jakąś szczególną manierą, wzorowaną na obyczajach kmiotków - ci również uważają taki styl towarzyskiej rozmowy za przejaw savoir vivre'u i bon tonu. U żydowskich kupców w przedwojennej Polsce, składających zeznania w urzędzie skarbowym, był to odruch samoobrony. U inteligentów Polski Ludowej, wywodzących się w większości z małomiasteczkowego drobnomieszczaństwa, stało się narzekanie manifestacją megalomanii, parawanem dla własnego niedołęstwa, lenistwa czy prostactwa. Dziwne, że ludzie skądinąd wykształceni, nie zdają sobie sprawy z tego, iż takie zachowanie jest w złym guście a człowiek dobrze wychowany nie narzeka i nie przeklina w towarzystwie, stara się natomiast mówić interesująco i w miarę możliwości dowcipnie. Niestety, dawna umiejętność prowadzenia rozmowy w sposób lekki, łatwy i przyjemny ustąpiła miejsca manierze chóralnego krytykanctwa i zjadliwego biadolenia. Wszystko jest źle i będzie coraz gorzej - oto konkluzja, do jakiej z zadowoleniem dochodzą rozmówcy, po zmarnowaniu kilku godzin na jałową "rozmowę". Słuchając tego, odczuwam nudności. Ludzie ci są syci i ubrani, mają gdzie mieszkać, jeżdżą za granicę, kształcą dzieci, na wszystko ich stać - a mimo to nie potrafią cieszyć się życiem i w dodatku zatruwają je innym. Jeśli tak jest po 30 latach, to co będzie w roku 2000? Dobrze, że nie dożyję. Zginąłbym wówczas śmiercią najstraszliwszą: z nudy.

   W tym miesiącu upłynęło właśnie trzydzieści lat od mego przyjazdu do Warszawy. Późniejsze lata przyniosły wiele wrażeń i przeżyć, nie opisuję już ich jednak, gdyż wierny powziętemu na wstępie postanowieniu, starałem się przede wszystkim ukazać epokę tak bardzo różną od czasów obecnych, a która skończyła się na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Poza tym do czasów najnowszych brak jest wystarczającego dystansu, zaś ścisłe przeplatanie się przeżyć osobistych ze służbowymi, nie pozwala na takie ich rozgraniczenie, aby pominąć sprawy zawodowe, z których większość należała do zakresu poufnych. Ale i te wspomnienia, jeżeli przetrwają, być może po latach zabawią nieco przypadkowego czytelnika, gdy moje pokolenie znajdzie się już "po tamtej stronie marzeń". W każdym razie informacje o rodzinie w I tomie są unikalne. To jedyne źródło wiadomości o dziejach przodków i krewnych. Tak więc przynajmniej pod tym względem notatki te mają jakąś wartość, albowiem nullus est liber tam malus, ut non aliqua parte prosit...


Jerzy Zabiełło

Warszawa, niedziela 28 listopada 1976 r.




Dalsze losy autora - po dłuższej przerwie i uzyskaniu dostępu do akt IPN.




piątek, 1 kwietnia 2016




(59) Jak sfałszowałem referendum

   Zbliżało się referendum - pamiętne głosowanie, w którym społeczeństwo miało odpowiedzieć "tak" lub "nie" na trzy pytania: czy ma być zniesiony senat, czy powinny być utrwalone reformy socjalno-gospodarcze dokonane od lipca 1944 i czy naród akceptuje granicę na Odrze i Nysie. Propaganda Rządu Tymczasowego, PPR i związanych z partią stronnictw zaleciła głosowanie "trzy razy tak". Hasło to (3xtak) wypisywano we wszystkich widocznych miejscach. Polskie Stronnictwo Ludowe Mikołajczyka domagało się odpowiedzi "nie" na pierwsze pytanie i "tak" na dwa pozostałe.

   Do agitacji politycznej włączyło się antykomunistyczne podziemie, szczególnie na wsiach i w małych miasteczkach. Nawet w Wielkopolsce, dzielnicy dotychczas stosunkowo spokojnej, pojawiły się zbrojne grupy. Pewnej nocy poderwał nas z łóżek alarm: niezidentyfikowana grupa napadła na patrol pułku piechoty w Krotoszynie. Kilku żołnierzy zginęło. Natychmiast wyruszyliśmy do tego miasta, ale partyzanci znikli. Kilka dni później znów wyruszyliśmy przed świtem, tym razem w okolice Środy. Nie mieliśmy doświadczenia w tego rodzaju akcjach. Przygotowując tyralierę na skraju lasu, pułk narobił takiego harmideru, że poszliśmy przez pokryte rosą zarośla bez złudzeń, iż kogokolwiek tam zastaniemy. Tak też się stało.

   Na tydzień przed referendum zostałem wraz z porucznikiem Fuczkiewiczem wydelegowany do pułku czołgów w Śremie, do pomocy przy organizowaniu i przeprowadzaniu referendum.  Pracy miałem tam niewiele - organizacją i agitacją zajął się tamtejszy zastępca dowódcy pułku do spraw politycznych, młody kapitan, wyraźnie zaniepokojony stanem moralno-politycznym swych żołnierzy. Korzystając z wolnego czasu, wraz z patrolem objeżdżałem okoliczne wsie, wizytując lokale przygotowywane do głosowania. Zdarzały się przedziwne przypadki. W jednym miejscu na przykład przestraszeni mieszkańcy powiadomili nas, że pół godziny temu była tu zbrojna grupa i udzielała swoich "zaleceń" co do głosowania, popartych obietnicą połamania kości komisji, jeżeli okaże się, że głosowano niezgodnie z żądaniem PSL. W innej miejscowości też rozminęliśmy się z "leśnymi". Tym razem to oni przybyli po nas, jak się później okazało.
--------------------------------------------------------------
        Władze PSL zalecając głosowanie „nie” na pierwsze pytanie uzasadniały swą decyzję następująco: „Wypowiedzi oficjalnych osób dają podstawę do przyjęcia, ze wyniki głosowania ludowego chcą stronnictwa zblokowane uważać za wyraz zaufania do ich metod rządzenia. (…) Głosowanie „tak” na pytanie pierwsze mogłoby być uważane jako zgoda narodu na wyeliminowanie drugiej Izby już przy nadchodzących wyborach i zgoda na dokonywanie zmian konstytucyjnych w trybie sprzecznym z przepisami obowiązującej konstytucji z 1921 roku”.
         Spośród wszystkich organizacji podziemnych najaktywniej w akcję referendum zaangażowało się  Zrzeszenie Wolność i Niezawisłość, zwracając uwagę w swoich broszurach, iż w pytaniach referendum brakuje pytań dotyczących stacjonowania w Polski jednostek Armii Czerwonej, ustroju komunistycznego, istnienie służby bezpieczeństwa. Kierownictwo WiN uważało, że przy braku niezależnej kontroli w komisjach okręgowych i obwodowych wyniki referendum zostaną sfałszowane. W takiej sytuacji priorytetem dla WiN była akcja zbierania rzeczywistych wyników referendum – dowodów fałszerstwa. Mimo tego postulowano głosowanie „nie” na dwa pierwsze pytania, na trzecie zaś „tak”. Wśród członków organizacji byli również zwolennicy bojkotu referendum.

       Dowództwo NSZ natomiast wskazywało konieczność głosowania „3 razy nie”.

         W ustawie o głosowaniu ludowym duże kontrowersje wzbudziły artykuły 28 i 33, zgodnie z którymi słowo „tak” można zastąpić znakiem „+”, a „nie” znakiem „-„, natomiast niewypełnione karty do głosowania są ważne, przy czym uważa się, że głosujący udzielił odpowiedzi „tak”. Te zapisy ułatwiły potem sfałszowanie wyników referendum.
(http://blogpress.pl/node/4761)
---------------------------------------------------------------
Śrem, stan obecny (http://polskiemiasta.tv/pokaz_miasto.php?miasto=218)
   Nadszedł dzień głosowania, 30 czerwca 1946. Tylko niewielu żołnierzy wrzucało kartki do urny w sposób jawny. Większość wchodziła za zasłonę i przebywała tam podejrzanie długo, co wzmagało zdenerwowanie kapitana. Wieczorem wziął Fuczkiewicza i mnie na stronę i w zaufaniu zaproponował... otworzenie zapieczętowanej urny i sprawdzenie, jak głosowali jego podopieczni (oficjalne obliczanie wyników miało się odbyć następnego dnia rano). Oczywiście zdawał sobie sprawę, iż jest to naruszenie przepisów, ale argumentował to wyższą koniecznością "aby nie dopuścić do skompromitowania pułku" (no i siebie również, przy okazji...). Argument pro publico bono przekonał nas. W nocy zebraliśmy się potajemnie w pomieszczeniu, gdzie stała urna. Otworzyliśmy ją i zaczęliśmy przeglądać kartki. Obawy kapitana okazały się uzasadnione. Co najmniej połowa żołnierzy, a może i oficerów, głosowała niezgodnie z zaleceniami władz państwowych i dowództwa wojskowego. Zdarzały się dopiski; epitety szkalujące władzę ludową były tak niecenzuralne, że nawet nas, przywykłych do soczystych wyrażeń, zatykało. W tej sytuacji nie pozostało nic innego, jak wyselekcjonować głosy przeciwne, część dla niepoznaki zostawić (wybraliśmy oczywiście te bez dopisków), a resztę przerobić na pozytywne - to znaczy po prostu wypisać nowe kartki tak, aby ilość oponentów nie przekraczała 10-15%. Potem odrzucone karty do głosowania spaliliśmy, urnę zapieczętowaliśmy (pieczęć miał kapitan) i zamknąwszy pomieszczenie, chyłkiem wróciliśmy do swych kwater.

Koszary w Śremie, stan przedwojenny (fotopolska)
   W taki sposób toczyła się w owych latach bezpardonowa walka o zdobycie władzy. Posługiwano się w niej extremis rationibus, gdyż grano o wysoką stawkę a zaangażowane strony ani myślały iść na kompromis.
   Następnego dnia rano przybyła uroczyście komisja celem obliczenia głosów i sporządzenia protokołu głosowania. Urnę otworzono oficjalnie, wynik nikogo nie zaskoczył i tym bardziej nie skompromitował pułku. Postaraliśmy się w nocy pozostawić nawet kilka głosów nieważnych. Tak więc wszystko wyglądało normalnie.
   Kilka dni po powrocie ze Śremu otrzymałem skierowanie na KDO - kurs doskonalenia oficerów w Modlinie, na szczeblu dowódców kompanii. I znów zaczęły się wykłady w dawnych murach szkoły, znów długie marsze "pieszo po czołgowemu" na zajęcia z taktyki. Któż by uwierzył, że czołgiści muszą tyle chodzić na piechotę?
   Ukończyłem trzymiesięczny kurs z wynikiem pozytywnym a w mojej opinii znalazła się wzmianka: "zasługuje na awans w pierwszej kolejności."

KDO Modlin, 1946 r. Autor drugi z lewej.
   Po kursie wróciłem do pułku tylko na kilka dni, aby zdać dowództwo kompanii i zabrać rzeczy. Decyzją szefa Departamentu Kadr MON, generała Stanisława Zawadzkiego, który odbył ze mną długą rozmowę, zostałem przeniesiony do Warszawy, do Sztabu Generalnego. Nie należy wyciągać z tego wniosku, iż stałem się osobistością ważną, o którą urządzają kłótnie sztaby i dowództwa. Po prostu złożyłem raport o zwolnienie z wojska, gdyż tylko przejście do cywila pozwalało uciec z tych małych miasteczek i garnizonowej nudy. W wojsku byli jednak potrzebni oficerowie z dobrą opinią, więc generał Zawadzki skutecznie próbował mnie przekonać, abym pozostał w służbie zawodowej. A któryż porucznik nie ulegnie generalskim perswazjom? Tym bardziej, że zapewnił mi natychmiastowe przeniesienie do stolicy. Zgodziłem się więc, ponieważ otwierało to przede mną nowe możliwości i perspektywę interesujących przeżyć.
-----------------------------------------------------------------
Referendum. 30 czerwca 1946. Po głosowaniu. Od lewej: zastępca Szefa Sztabu Generalnego gen. bryg. Stefan Mossor, kierował wojskową akcją zwalczania podziemia niepodległościowego. W 1950 aresztowany, torturowany, skazany na dożywocie i degradację; marszałek Michał Rola-Żymierski, minister obrony, współodpowiedzialny za prześladowania żołnierzy podziemia (jego podpis widnieje na 100 wydanych wyrokach śmierci). W 1949 usunięty z funkcji ministra obrony narodowej. W latach 1952–1955 ponownie aresztowany i oskarżony o szpiegostwo, skazany na śmierć; gen. dyw. Marian Spychalski wiceminister obrony, zastępca naczelnego dowódcy ds. politycznych. W 1949 oskarżony o "odchylenie prawicowe", w latach 1950–1956 więziony, torturowany. Przyznał się do wszystkich zarzutów i oskarżał wskazane przez UB osoby. Prosił Bieruta o łaskę; gen. dyw. Stanisław Zawadzki. szef Departamentu Personalnego MON. Od 1925 r. był członkiem KPP. W 1935 r. ukończył w Moskwie "Komunistyczny Uniwersytet Mniejszości Narodowych Zachodu". W tym samym roku w Polsce został skazany na cztery lata więzienia za szpiegostwo. Od grudnia 1949 r. poza wojskiem.
 (Romuald Szeremietiew, http://szeremietiew.blox.pl/2012/03/Ludowe-czy-narodowe-LWP-epilog.html)
 --------------------------------------------------------------------
Jarocin, tuż przed przeniesieniem do Warszawy, 1946 r.
-----------------------------------------------------------------------
   Wedle rodzinnej legendy do przeniesienia autora przyczyniła się również jego matka, która odwiedziła w Warszawie kuzyna, Jerzego Sztachelskiego (odc. 6), ówczesnego ministra aprowizacji, i poprosiła o pomoc w przeniesieniu autora do Warszawy (red.)
   W oficjalnym życiorysie napisanym w 1949 r. autor przedstawił przesłanki przeniesienia nieco dokładniej: 
"Po ukończeniu kursu dowódców kompanii we wrześniu 1946 r., mając zamiar wstąpienia na uniwersytet, przedstawiłem swoje życzenie komisji oficerskiej Departamentu Personalnego MON, która wizytowała kurs. Zostałem skierowany w następstwie do Szefa Departamentu Personalnego gen. Zawadzkiego, który przekonał mię, że pozostając w służbie czynnej, mogę pracować z równym pożytkiem zarówno dla Kraju, jak i dla siebie. Z jego polecenia zostałem skierowany do II Oddziału Sztabu Generalnego."



Jerzy Sztachelski, 1960 r.


--------------------------------------------------------------------------
Akt przekazania 2 kompanii czołgów nowemu dowódcy

Opinia służbowa por. J. Zabiełły z 30 sierpnia 1946 r.

środa, 30 marca 2016





(58) Żołnierskie życie w Jarocinie.

   W Jarocinie rozpoczęła się służba zbliżona do normalnej. Wraz z naszymi czołgami pułk liczył już komplet maszyn bojowych - dwadzieścia jeden, ustawionych w dużym pomieszczeniu garażowym. Kompanie rozlokowały się w koszarach, sztab w oddzielnym, piętrowym budynku. Funkcjonowała tu również stołówka żołnierska, sala odpraw, izba chorych, wartownia z aresztem, warsztaty naprawcze - słowem pełne wyposażenie, jakkolwiek niezupełnie przystosowane dla jednostki pancernej. 
Autor jako oficer dyżurny pułku, Jarocin 1945.
   Kilkaset metrów od koszar, w kierunku miasta, znajdowało się kasyno oficerskie, w którym jadaliśmy posiłki. Większość młodych oficerów zakwaterowano w położonym na przeciw koszar klasztorze. Był to budynek nowoczesny, ale bez urządzeń grzewczych. W zimie musieliśmy w pokojach - celach zainstalować żelazne piecyki a drzewo i węgiel podkradać w kuchni pułkowej. Umeblowanie stanowiły prymitywne leżanki, skrzypiące poniemieckie szafy i stoliki. Ubikacje w zimie były stale zamarznięte. Wodę do mycia przynosiliśmy z zewnątrz i grzaliśmy na piecykach. Mieliśmy, można powiedzieć, warunki zbliżone do polowych.
Hotel-restauracja Kasyno w Jarocinie, stan obecny (http://www.nocowanie.pl/noclegi/jarocin_3/hotele/57844/)

   Zaczęły się zajęcia w salach wykładowych, w terenie, w parku czołgowym i na placu koszarowym. Służba w pułku, służba w garnizonie, służba wartownicza... Z tą ostatnią kłopoty były największe, gdyż wielu żołnierzy posiadało buty tak zniszczone i dziurawe, że na dobrą sprawę nie nadawały się do noszenia. Trudno bosonogich wypędzać na wartę... Naciskaliśmy kwatermistrza, ale ten w odpowiedzi pokazywał pusty magazyn.
Autor z kolegami przed kasynem. Jarocin 1945.



   W gruncie rzeczy wszyscy byliśmy obdarci i brudni. Ten sam drelichowy mundur służył jako ćwiczebny, do wyjścia i do prac parkowych. Zimą otrzymaliśmy wreszcie pierwsze w naszej karierze mundury sukienne. Było to sukno poniemieckie, przefarbowane na kolor kawowy i trawiasto-zielony. Wyglądaliśmy w tych kolorkach dość osobliwie - ni to straż przemysłowa, ni to służba leśna. Ale mieliśmy wreszcie coś, co można nazwać ubiorem wyjściowym.
   Z butami natomiast trwał klops. Moje kirzowe nie nadawały się już do chodzenia, nakładałem więc jakieś gumiaki, używane przez hydraulików. Nie przeciekały i nie uciskały, lecz dalej niż do kasyna wstydziłem się w nich chodzić - nie wyglądały reprezentacyjnie. Dopiero pod koniec zimy wyfasowałem skórę i dałem do uszycia buty kroju "angielskiego", z wysokimi zapiętkami. Szykowne, choć trudne w zakładaniu i zdejmowaniu. Za ich uszycie musiałem zapłacić szewcowi całomiesięczne pobory.
   Należy podkreślić, że w dziedzinie umundurowania panował wówczas kompletny chaos. Każdy zamawiał u krawca fason munduru, jaki dyktowała mu własna fantazja: zapinany pod szyję i do krawata, kroju polskiego, angielskiego, francuskiego... Podobnie było z otokiem na garnizonówce - w zasadzie używano przedwojenny kolor pomarańczowy, ale niektórym wydawał się zbyt krzykliwy, więc umieszczali otok czarny, jak w sowieckich wojskach pancernych. Podobnie z gwiazdkami: haftowane, blaszane polskie, blaszane sowieckie a nawet własnego wyrobu, wycięte z puszek po konserwach. Większość nosiła orzełki przedwojenne (z tarczą u dołu), z koroną lub bez. Wielu jednak w dalszym ciągu paradowało z orłami "sieleckimi", przypinając je nawet do garnizonówek, co wyglądało dość pociesznie. Jeśli dodać do tego różnorodność obuwia, pasów, koalicyjek (zdarzały się nawet esesmańskie!) i rękawiczek, pstrokacizna była, jak nie przymierzając, w partyzantce. Nikt nie zwracał na to uwagi. W naczelnym dowództwie dopiero rozważano różne projekty i wciąż brakowało ostatecznej decyzji.

Przegląd stylów umundurowania. 2 kompania czołgów. Stoją od lewej: szer. Czerniak, plut. Zbierański, plut. Pluta, ppor. Walczuk, por. Solski, ppor. Zabiełło, ppor. Grodzicki, ppor. Matczak, ppor. Delor, ppor. Kołodyński. U dołu od lewej: st. strz. Witkowski, plut. Orłowski, strz. Zając, sierż. Gabruk, plut. Klejszta. Plac koszarowy, Jarocin, 1945.


Plac koszarowy obecnie 16 Jarocińskiego batalionu remontu lotnisk, stan obecny (http://16brl.wp.mil.pl/pl/1/11.html).
   Nasza czwarta kompania, wcielona do 4 pułku, trzymała się razem i była traktowana trochę jak obca. Pułkiem dowodził wówczas pułkownik Mikołaj Janczelenko, znany z walk o Kołobrzeg, oficer sowiecki o surowym wyrazie twarzy i bezceremonialnych manierach. Gdy coś nie wychodziło w służbie, potrafił nie przebierać w słowach, czego sam doświadczyłem na sobie.  Poza tym jednak był to człowiek sprawiedliwy i obdzielał zarówno pochwałami jak i karami, zgodnie z zasługą. Nosił zazwyczaj polski mundur polowy i sowiecką furażerkę, na uroczyste okazje wkładał rogatywkę - garnizonówkę z czarnym otokiem, noszoną na sposób rosyjski, równo nad czołem i nasuniętą na oczy. Jak wspomniałem, nie był zły, musiał jednak twardą ręką trzymać towarzystwo, którego co najmniej połowa miała dość służby, wojny i koszar, czekała niecierpliwie na demobilizację, a w oczekiwaniu na nią wszelkimi sposobami okazywała, iż ma wszystko w nosie. Tylko obawa przed nadal działającym i ferującym surowe wyroki sądem wojennym, powstrzymywała najbardziej krewkich hultajów przed poważniejszymi ekscesami. Dowodzenie pułkiem i kompaniami wymagało łączenia siły autorytetu, a niekiedy nawet brutalności, z pewnego rodzaju dyplomacją, w warunkach, gdy areszt nie stanowił żadnej kary (szeregowcy i podoficerowie woleli iść do mamra, bo to zwalniało od zajęć i służby wartowniczej) a nagany przyjmowano z uśmieszkiem lekceważenia. Nie skutkowało też wstrzymywanie przepustek do miasta, bowiem jedni nie mieli rzeczywiście w czym wychodzić poza rejon koszar, inni, nie zważając na zakazy, wymykali się przez różne dziury w płocie. Sytuację poprawiło dopiero stopniowe zwalnianie do cywila weteranów i przybycie pierwszego pokojowego poboru. Nastąpiło to wiosną 1946 roku.

   W listopadzie 1945 kompania nasza uzyskała w pułku pewien rozgłos i uznanie. Stało się to po ćwiczeniach w strzelaniu z karabinu maszynowego, które odbyło się na podmokłych łąkach za miastem. Z każdej kompanii wyznaczono po jednym czołgu, który wyruszył na strzelnicę. Z początku wszystko przebiegało normalnie. Pod wieczór jednak ziemia pod ciężarem pięćdziesięciotonowych kolosów rozmiękła i maszyny poczęły grzęznąć. Najgorsza sytuacja nastąpiła na odcinku naszej kompanii, gdyż obejmował on teren najbardziej bagienny. Pod koniec strzelania czołg pogrążył się w błocie do połowy kół. Gdy usiłowaliśmy ruszyć z miejsca, nadbiegł Janczelenko i zaczął dyrygować wyciąganiem maszyny, ale robił to tak nerwowo, że zdezorientowany kierowca ugrzązł jeszcze bardziej. Dowódca pułku machnął więc ręką, kazał nam dawać sobie radę samym i odjechał. Inne kompanie nie miały takich trudności i szybko powróciły do koszar. Nasza czwarta kompania - kilkanaście osób, pozostała sama. Czołg tkwił po osie w błocie i sprawa wydawała się beznadziejna. Zapadła noc, ciemność rozjaśniały tylko reflektory maszyny. Postanowiliśmy ułożyć przed nią drewniany pomost, po którym mogłaby przejechać na twardy grunt. Po drewno musieliśmy biegać do lasu około kilometra. Był to piekielny wyścig z czasem, gdyż czołg pogrążał się coraz bardziej. Mimo dotkliwego zimna nasze koszule szybko namokły, a za nimi mundury. Zasapani, głodni i śmiertelnie zmęczeni dopięliśmy jednak swego - przód czołgu wreszcie drgnął i z wysiłkiem wtoczył się na pierwszą belkę. Wydaliśmy okrzyk radości i ulgi. Minęło jeszcze pól godziny a pięćdziesiąt ton żelastwa z rozpaczliwym chrzęstem wgramoliło się w całości na pomost. Teraz zaczęliśmy na wyścigi wybierać z bagna tylne belki i biegiem układać je przed wolno sunącym czołgiem. Od twardego gruntu dzieliło go około dwustu metrów, które przejechał w ciągu trzech kwadransów. Wreszcie zmordowani do ostateczności, obsiedliśmy wieżę jak muchy. Potępieńczy zgrzyt gąsienic na szosie brzmiał najpiękniejszą muzyką. W koszarach bez kolacji padliśmy nieżywi na łóżka. Na drugi dzień było mnóstwo roboty z oczyszczaniem maszyny, szczególnie gąsienic, ale dowództwo spojrzało na drugą kompanię całkiem innym okiem. Wielokrotnie wyrażano podziw i uznanie dla naszego uporu i wytrwałości. Odnosiło się wrażenie, że zdaliśmy jakiś egzamin: podnieśliśmy z bagna czołg, nie zostawiliśmy broni na pastwę losu. To się w wojsku liczy. W następnych miesiącach wielu oficerów kompanii powołano na różne stanowiska dowódcze w pułku, co świadczyło, iż o wartości jej kadry wyrobiono sobie wysokie pojęcie. Ja wkrótce po tych wypadkach zostałem mianowany dowódcą plutonu w mojej kompanii. Ponosiłem teraz odpowiedzialność za dwa ciężkie czołgi. W zasadzie przybyło mi niewiele obowiązków, gdyż nadal poza obręb koszar wyjeżdżał najwyżej jeden czołg z każdej kompanii.
   
   Nadszedł rok 1946 - pierwszy powojenny Sylwester. O północy wystrzeliliśmy, ile się dało, pocisków rewolwerowych i rakiet, po czym pomaszerowaliśmy do centrum miasta, do kawiarni, w której zabawa rozkręcała się w najlepsze. Miejscowi mieszczanie obrzucali ironicznym wzrokiem nasze kawowo - trawiaste mundury i kirzowe kabury do naganów, przypominających trochę kowbojskie colty. Mężczyźni w większości patrzyli krzywo, ale dziewczyny były innego zdania i niejedną jarociniankę wywieźli potem chłopcy - kresowiacy, gdy pułk przeniesiono do Elbląga. 
Rynek w Jarocinie, stan dzisiejszy (http://zabytki-jarocin.blogspot.com/2012/03/rynek.html)

   Rok zaczął się nieszczęśliwie. Jednego z pierwszych dni stycznia, wieczorem, wartownik przy bramie miał wypadek z bronią. W przewieszonej przez szyję pepeszy zerwał się pas, automat uderzył o ziemię. Nastąpił wystrzał, pocisk trafił żołnierza z dołu w brzuch, przeszedł przez cały tułów i utkwił w płucach. Stałem kilkanaście metrów od miejsca zdarzenia. Natychmiast przybiegła żona płk Janczelenki, lekarz pułku. Wszelka pomoc była jednak spóźniona - ranny zmarł tej samej nocy. Kilka miesięcy później wydarzył się następny incydent - żołnierz kompanii remontowej spawał blaszaną beczkę po benzynie. W pewnym momencie w beczce nastąpił wybuch gazu, skutkiem którego kawał blachy prawie całkowicie odciął mu głowę. Podczas wojny wypadki takie nie wywoływały większego wrażenia. Żyliśmy już jednak w okresie pokoju i każdą gwałtowną śmiercią interesowała się natychmiast prokuratura. Odpowiedzialność dowódców za życie podwładnych od czasu zakończenia działań wojennych niepomiernie wzrosła.
    W ogóle w owym czasie nie mogliśmy narzekać na brak wrażeń. Pewnego wieczoru ogłoszono w pułku alarm. Co tchu ruszyliśmy na plac apelowy. Okazało się, że przed chwilą znaleziono ciężko postrzelonego oficera finansowego, który właśnie przywiózł z Poznania pieniądze na wypłatę pułkowych poborów. Zeznał on, że gdy wrócił z torbą do mieszkania, do środka wdarł się jeden z młodych oficerów, ppor. Walczak, strzelił do niego, zrabował torbę z pieniędzmi i zbiegł. Natychmiast obstawiono wszystkie drogi i dworzec kolejowy, ale na próżno. Epilog tej sprawy rozegrał się kilka miesięcy później, gdy przebywałem na kursie w Modlinie. Walczaka dopadły władze bezpieczeństwa w Białostockiem, gdzie uczestniczył w działalności antysowieckiego podziemia. Sądzono go na terenie naszego pułku, podczas sesji wyjazdowej wojskowego sądu okręgowego. Otrzymał wyrok śmierci. Został rozstrzelany na cmentarzu w Jarocinie.
   Wcześniej, bo na wiosnę, odbyła się w pułku rozprawa sądowa przeciw kilku podoficerom, którzy po służbie przebierali się, zakładali na twarze maski i udając "ludzi z lasu" oraz grożąc bronią, rabowali mieszkańców okolicznych wsi i miasteczek. Proceder uprawiali przez szereg miesięcy, zanim ich aresztowano. Otrzymali wyroki wieloletniego więzienia. Jak widać, różni ludzie, niekiedy z własnej nieprzymuszonej woli dbali o to, abyśmy w monotonii koszarowego życia miewali rozrywkę a ciche miasteczko Jarocin - trochę sensacji.

2 kompania 4 pułku wyjeżdża na ćwiczenia. Autor pierwszy z prawej.
Jarocin, 1945.
   W marcu w mojej sytuacji zaszła poważna zmiana: zostałem mianowany dowódcą drugiej kompanii, dowodzonej dotychczas przez podporucznika Rotensteina. Flegmatyczny Żyd, krawiec z zawodu, nie miał powołania do służby zawodowej w wojsku i żadnego autorytetu u podwładnych. Kompania uchodziła za najgorszą w pułku. Objąłem jej dowództwo na miesiąc przed wyjazdem na poligon. Niewiele miałem czasu, aby się do tego wydarzenia przygotować. Prowadziłem treningi strzeleckie bez złudzeń i marzyłem tylko o nocie dostatecznej.
   Do strzelań w Biedrusku odkomenderowano, jak zwykle, po jednym czołgu z każdej kompanii. Starałem się wybrać jak najlepszy, o stosunkowo najsprawniejszych mechanizmach działa i karabinu maszynowego. Na poligonie brakowało czasu - przybyliśmy po południu a następnego dnia rano miało się odbyć strzelanie z dział. Stan przyrządów celowniczych sprawdziłem osobiście. Wyglądało to w następujący sposób: po wyjęciu iglicy z zamka działa, u wylotu lufy naklejało się na krzyż dwie czarne nitki, następnie lufę kierowano  na jakiś odległy punkt - na przykład szczyt wieży kościelnej, starając się ustawić ostry wierzchołek wieży tkwił dokładnie w skrzyżowaniu nitek. Następnie przechodziło się do przyrządu celowniczego. Jego środek powinien wypadać dokładnie w tym samym miejscu, co środek lufy działa, to znaczy na wierzchołku wieży kościelnej. Ewentualne odchylenie likwidowało się przy pomocy pokrętła.

Poligon Biedrusko, 2010 (http://sq3mka.bikestats.pl/285440,Poligon-Biedrusko.html)
   W czasie tej operacji przypomniałem sobie rady, jakich udzielał nam w szkole sowiecki kapitan, doświadczony frontowy wyga. Mówił on: "gdy będziecie robić <wywierkę>, pamiętajcie, aby położenie lufy sprawdzić przez lornetkę, a nie gołym okiem. Przecież przyrząd celowniczy, to również rodzaj lunety; i lufa i celownik powinny być nastawione z jednakową dokładnością." O lornetce na ogół zapominano lub nie chciano sobie zadawać trudu, bądź wreszcie nie zdawano sobie sprawy, że jej zastosowanie pozwala na maksymalnie precyzyjne sprzężenie lufy z przyrządem celowniczym. Najpierw więc nastawiłem lufę gołym okiem, potem sprawdziłem przez lornetkę - była dość znaczna różnica. Po wykonaniu poprawki skontrolowałem przyrząd celowniczy i również stwierdziłem odchylenie, które skorygowałem zwykłym sposobem. W ten sposób uzyskałem maksymalną dokładność sprzężenia celownika z lufą działa. Opłaciło się to na drugi dzień. Strzelałem jako pierwszy. Pocisk rozerwał się przed tarczą. Wziąłem poprawkę, podnosząc lufę o centymetr i drugim pociskiem rozbiłem tarczę w drzazgi (strzelaliśmy na odległość 1,5 km). Następni po mnie, otrzymawszy dokładny instruktaż, trafiali najczęściej pierwszym pociskiem. Wkrótce musiano ustawić nową tarczę, tę również rozbiliśmy. Potem tarcz na naszym stanowisku zabrakło, były już tylko jakieś ich strzępy - i one dostały swoją porcję odłamków. Sukces był całkowity - wszyscy odstrzelali z oceną bardzo dobrą! Dowództwo pułku nie ukrywało zdumienia. Nasza kompania pobiła na głowę nie tylko wszystkie pododdziały czwartego pułku - wkrótce okazało się, że byliśmy najlepsi również w całym okręgu wojskowym. 9 maja, w czasie uroczystego apelu na placu koszarowym, odczytano rozkaz dowódcy okręgu, gen. Strażewskiego, zawierający pochwałę dla drugiej kompanii i osobiście dla mnie, jej dowódcy, za wzorowe strzelanie z dział i zajęcie pierwszego miejsca w okręgu. Było to wielkie wyróżnienie. Sądzę, iż przyczyniło się ono do otrzymanego przeze mnie wkrótce awansu na porucznika. Wraz z drugą gwiazdką poczułem się "starym" oficerem.
Autor wkrótce po otrzymaniu awansu.