czwartek, 29 października 2015




(37) Pierwsze wojenne dni

   Pisałem już, że w dniu mobilizacji zgłosiłem się jako ochotnik do służby pomocniczej, ponieważ mój rocznik nie podlegał wcieleniu. Otrzymałem przydział do jednej z drużyn pełniących służbę na posterunku obserwacyjnym obrony przeciwlotniczej, znajdującym się na Wieży Ciśnień w Twierdzy, nad bramą Saperską. Czworokątna wieża stała nad samym Bugiem. Z jej płaskiego szczytu rozciągał się rozległy widok na Twierdzę, miasto i okolice.
---------------------------------------------------------
Cytadela miała cztery bramy którymi wychodziło się na Umocnienia: Kobryńskie,Wołyńskie i Terespolskie. Nazwy bram ulegały zmianom w poszczególnych okresach.Te okresy to: carski, polski i radziecki. Brama prowadząca z cytadeli na Umocnienie Terespolskie nazywała się odpowiednio: Brama Terespolska, Brama Saperska 1919-1939 i ponownie Brama Terespolska. W czasach carskich (1830-1915) brama była dwupiętrowa,w okresie polskim dobudowano jeszcze trzy piętra.
(http://prochowniaterespol.blogspot.com/2012/11/mosty-na-bugu-i-brama-terespolska.html)
-------------------------------------------------------- 

Brama Saperska (Terespolska) 1939 r. (http://twierdza.org/budowa/cytadela)
Brama Terespolska, stan obecny. (http://prochowniaterespol.blogspot.com/2012/11/mosty-na-bugu-i-brama-terespolska.html)

   Nasza zmiana liczyła czterech chłopców w moim wieku (ok. 17 lat). Okres służby wynosił 12 godzin, po czym mieliśmy 24 godziny wolne. Pełniliśmy dyżury kolejno po 2 godziny. Nasz punkt obserwacyjny, spełniający rolę dzisiejszej stacji radiolokacyjnej, wyposażono prawdziwie po spartańsku: w lunetę i telefon, co było wymowną ilustracją ówczesnych możliwości. Przez lunetę obserwowało się horyzont a po zauważeniu jakichś samolotów zawiadamiało telefonicznie centralę, która uruchamiała syrenę alarmową i przekazywała meldunek do baterii przeciwlotniczych, rozmieszczonych wokół miasta. Na szczęście samoloty były dość powolne, choć i tak zwykle wycie syren rozlegało się niemal równocześnie z odgłosem wybuchów pierwszych bomb. Sam miałem możliwość sprawdzić w praktyce, że między dostrzeżeniem samolotów w odległości stanowiącej granicę rozdzielczą lunety a ich pojawieniem się nad miastem, upływało najwyżej pięć minut, to znaczy, że można było dojrzeć nieprzyjaciela w chwili, gdy znajdował się około 20 km od punktu obserwacyjnego. A przecież rzadko udawało się spostrzec nadlatujący samolot w momencie, gdy wyglądał jak maleńka kropka na niebie i wcale nie było pewne, czy to ptak lub nawet drobina kurzu w powietrzu. 
   Sam tekst meldunku opracowano tak, aby był możliwie krótki, prosty a zarazem wyczerpujący. Należało podać:
1. czy samolot widać, czy tylko słychać,
2. ilość maszyn,
3. własne czy nieprzyjacielskie (najczęściej podawaliśmy "nierozpoznane"),
4. nadlatują czy przeleciały,
5. kierunek lotu.

   W ciągu dnia, przy pogodnym niebie, było jeszcze pół biedy. Ale w nocy możliwości obserwacji wzrokowej sprowadzały się praktycznie do zera i pozostawał tylko nasłuch, co wcale nie było łatwe, gdyż cały czas dominował hałas wywołany turkotem nieustannie przejeżdżających w pobliżu wozów konnych, rżeniem koni, nawoływaniem ludzi, gwizdem lokomotyw i innymi odgłosami, charakterystycznymi dla niespokojnych wojennych nocy. Szczęściem, ówczesna technika nie pozwalała jeszcze na naloty przy bardzo ograniczonej widoczności. W każdym razie w nocy nigdy nie było powodów do alarmu.
   W ogóle kilka pierwszych dni upłynęło raczej w spokoju, mogliśmy więc dyżury na dachu Wieży wykorzystywać do opalania się i oglądania z tak dużej wysokości niecodziennego widoku naszego miasta. Dodać trzeba, że nie byliśmy umundurowani ani uzbrojeni. Jedynym wyposażeniem wojskowym jakie otrzymaliśmy, były maski przeciwgazowe. Takie same maski dla siebie i matki otrzymał ojciec. Nosiliśmy je przy sobie w czasie alarmów, ale nigdy nie mieliśmy okazji ich wykorzystać. 
   W wolnych chwilach pomagałem w domu przy naklejaniu pasków papieru na szyby. Większość okien w mieście przystrojono tymi paskami, naklejonymi na ukos, po przekątnej. Zdania były podzielone co do skuteczności tego środka ochronnego. Niektórzy uważali, że stanowi on dostateczne zabezpieczenie przed wypadnięciem szyb w czasie bombardowania. Inni śmiali się, uważając to za niepoważną zabawę. Prawda leżała, jak zwykle, pośrodku. Papier nie stanowił oczywiście zabezpieczenia przed rozbiciem szyb skutkiem podmuchu, ale w dużym stopniu chronił osoby znajdujące się w pobliżu okna przed poranieniem odpryskami szkła. Wielu stosowało się do tego zalecenia i widok szyb zaklejonych na krzyż papierem stał się typowym obrazkiem pierwszego okresu wojny.
   Radio często podawało komunikaty dla obrony przeciwlotniczej. Brzmiało to następująco: "Uwaga! Uwaga! Nadchodzi! Pięć koma osiem, sześć koma cztery!"  "Uwaga! Uwaga! Przeszedł!" Szczególnie denerwowaliśmy się przy słowie "nadchodzi". Komunikat dotyczył różnych stron kraju, ale nam się wydawało, iż mowa właśnie o naszym mieście.
   Pierwsze dni, jak wspomniałem, upłynęły dość spokojnie.Kilka razy pojawiły się niemieckie samoloty, zawsze jednak poza granicami miasta. Słychać było detonacje bomb i wystrzały artylerii, ponieważ jednak szkód w mieście nie było, ludzie przyzwyczaili się i nie zbiegali do prowizorycznych schronów, wykopanych na bulwarach, skwerach i w podwórzach. Sklepy pozostawały otwarte, wszystkie instytucje funkcjonowały normalnie. Początkowo nie brakowało też towarów. Dopiero około 6 września zaczęły się trudności z tłuszczem, mięsem i wyrobami tytoniowymi. W wolnych chwilach spacerowaliśmy po deptaku, jak za pokojowych czasów, nie obawiając się już surowych, szkolnych rygorów. Niektórzy koledzy, nie mając obowiązków w służbie pomocniczej, nadal plażowali nad Muchawcem. Tylko wieczorem ciemności na ulicach przypominały, iż żyjemy w wyjątkowym okresie. Zarządzenia o zaciemnieniu skrupulatnie przestrzegano i wszyscy pilnowali się nawzajem, aby w zasłoniętych czarnym papierem oknach nie błysnęła żadna szpara.

   Drogę na dyżur w Twierdzy i z powrotem odbywałem kolejką wąskotorową, kursującą normalnie, chociaż wieczorami zaciemnioną. Poczciwa brzeska ciuchcia! W tych ostatnich dniach swego pracowitego żywota również ona miała swój udział w wojennej krzątaninie. Najhardziej dramatyczne chwile przeżywali jej pasażerowie podczas nalotów. Mała lokomotywka doznawała wówczas przypływu niespotykanej energii i pędziła, kołysząc się na obie strony, co sił w kołach a za nią równie niebezpiecznie chwiały się wagoniki aby czym prędzej wjechać na odcinek toru niknący pod rozłożystymi kasztanami, dającymi jaką taką osłonę przed obserwacją lotnika. Kolejka była czynna niemal do ostatnich chwil przed oblężeniem Twierdzy. Później władze sowieckie, które po 17 września przejęły miasto i Twierdzę, już jej nie uruchomiły. Poszła zapewne na złom, gdyż taki jest nieubłagany los staroci. Przetrwała carat, ale zmarła wraz z II Rzecząpospolitą.
   W poniedziałek wieczorem, czwartego dnia wojny, usłyszeliśmy przez radio komunikat, który ostatecznie zmroził początkowe optymistyczna nastroje: "W dniu dzisiejszym, po zaciekłych walkach obronnych, nasze wojska musiały opuścić Katowice, Częstochowę i Bydgoszcz." Byłem zaszokowany - więc walki nie toczą się już na granicy? W rękach Niemców znajdują się te znane wszystkim miasta?! Wydawało się to wówczas wielką hańbą, a przecież było tylko preludium do potoku hiobowych wieści, jakie miały odtąd uderzać w nas niczym grom, niwecząc w coraz szybszym tempie nadzieję na skuteczny opór.
   Nie wiedzieliśmy nic o tym, co działo się na terenach zajmowanych przez Niemców. Dopiero w wiele lat później uświadomiłem sobie ten niezwykle tragiczny paradoks: w dniach, gdy na Pomorzu szalał hitlerowski terror, gdy w Bydgoszczy trwały od 5 września masowe egzekucje Polaków a w Katowicach Niemcy mordowali harcerzy, my w Brześciu spacerowaliśmy po spokojnych ulicach miasta, które ledwie otarło się o wojnę i wciąż jeszcze czuło się bezpieczne...
   Tego samego dnia inny komunikat radiowy poderwał nas i wlał w dusze chwilową otuchę: "Żołnierze! Słuchajcie i powtórzcie innym! Wojska alianckie przekroczyły granicę Niemiec i rozpoczęły ofensywę na szerokim froncie. Miasta niemieckie są bombardowane. Niemcy muszą prowadzić wojnę na dwa fronty!" Tę kłamliwą wiadomość przyjęliśmy z pełnym zaufaniem wierząc, że wreszcie nadchodzi oczekiwana pomoc. Skąd mogliśmy wiedzieć, iż tak szeroko reklamowana "ofensywa" sprowadzała się do działań patroli a zamiast bomb, nieliczne francuskie samoloty zrzucały na Niemcy... ulotki.
   Wkrótce komunikaty z frontu stawały się coraz bardziej lakoniczne i niejasne. Nie podawano już, ile i jakie miejscowości oddano nieprzyjacielowi, ani też, którędy przebiega linia frontu. Niepokój wśród nas narastał coraz większy.
   Piątego lub szóstego dnia wojny, gdy pełniłem dyżur na wieży, rozpętała się nagle gwałtowna strzelanina ze wszystkich luf armat i karabinów maszynowych.  Zaskoczony, gorączkowo kontrolowałem niebo, nie stwierdziłem jednak obecności żadnych wrogich samolotów. Dopiero po dłuższej chwili przemknął tuż nad dachami i nad drzewami mały samolocik, pomalowany na jasny kolor, z wysiłkiem przeskoczył Bug i wylądował gdzieś na ściernisku pod Terespolem. Jak się okazało, był to polski samolot łącznikowy, zapewne przybywający z wiadomością o rychłym przyjeździe do Brześcia naczelnego dowództwa z Rydzem - Śmigłym, które istotnie wkrótce przybyło i przez kilka dnia przebywało w naszym mieście, przed dalszą ucieczką na wschód. Tak więc samolot został ostrzelany przez własną artylerię, chociaż leciał nisko i działo się to w biały dzień. Cóż, nic dziwnego - był to pierwszy i jedyny chyba samolot polski nad Brześciem w ciągu całego września. Artyleria miała prawo mieć wątpliwości...

Stanowisko artylerii przeciwlotniczej w Brześciu (http://twierdza.org/wydarzenia/twierdza-brzeska-w-historii/62-obrona-1939)
   Siódmego września i ja wreszcie miałem okazję włączenia się aktywnie do drugiej wojny światowej. Dzień był, jak zwykle słoneczny, ciepły i bezchmurny. Pełniłem dyżur około czwartej po południu i wyjątkowy spokój rozleniwił mnie tak dalece, że postanowiłem raz tylko, dla spokoju sumienia, przejechać lornetą horyzont a później położyć się w słońcu na ostatnie pół godziny, jakie pozostawało do końca warty. "Jechałem" więc lornetą powoli po zachodnim nieboskłonie, przesuwając się stopniowo ku północy. W pewnym momencie zamajaczyło mi kilka drgających i zamazanych kropek. Zwróciłem na nie uwagę, gdyż ustawione były równo w jednym rzędzie. Przyjrzałem się im dokładniej i policzyłem: sześć. Klucz dzikich kaczek lub żurawi? W ostatnich dniach dość często widywaliśmy ptactwo odlatujące na południe, jak gdyby i one, przerażone srożącą się coraz bardziej wojną, usiłowało uciec do spokojniejszych krain. Po chwili jednak nabrałem pewności: sześć kropek powiększało się, lecąc w niezmiennym, wyrównanym szyku. To była eskadra samolotów! Inne punkty obserwacyjne widocznie jej jeszcze nie dostrzegły, gdyż syreny alarmowe milczały. Chwyciłem za słuchawkę i zawołałem, jąkając się z wrażenia" "Wieża Ciśnień, nadaję meldunek: widzę - sześć - nierozpoznane - nadlatują - kierunek 18." Odłożyłem słuchawkę i znów popatrzyłem przez lunetę: były już bardzo wyraźne, jakkolwiek nie dało się jeszcze odróżnić sylwetek. Jednak uporczywy ruch na południo-wschód nie nasuwał wątpliwości. Z niepokojem nadsłuchiwałem, ale syreny milczały. Czyżby zbagatelizowano moją wiadomość? Centrala otrzymywała podobno wiele fałszywych meldunków, będących wynikiem popełnionych w zapale omyłek. Nagle zawyła przeraźliwie syrena Twierdzy, w parę sekund później odpowiedziały jej w różnej tonacji syreny miejskie i kolejowe. Odetchnąłem - spełniłem obowiązek. Brześć został ostrzeżony. Spokojnie już teraz obserwowałem: samoloty widać było gołym okiem. Wciąż leciały w tym samym szyku i na tej samej wysokości, jakby lekceważąc sobie potężny zespół fortyfikacji zapchany wojskiem. Ale już zaczęły ujadać działa przeciwlotnicze a na niebie, wokół eskadry, pojawiły się ciemne obłoczki wybuchów szrapneli. Minęło kilkadziesiąt sekund... gdy aparaty znajdowały się kilkaset metrów od mostu kolejowego na Bugu - stało się! Za jednym z nich wykwitł nagle czarny warkocz dymu, potem płomień... Podbiegłem do włazu i zawołałem: "Chodźcie! Chodźcie prędzej!" Koledzy z grupy wybiegli na dach i oniemieli z wrażenia, podobnie jak ja. Kłęby dymu gęstniały, pilot usiłował rozpaczliwym rzutem maszyny w dół ugasić pożar, lecz nadaremnie. Następnie samolot wyrównał, zakręcił w stronę Terespola i wkrótce runął na ziemię, wśród huku eksplozji i w ogromnej chmurze dymu. Zaczęliśmy bić brawo i krzyczeć z radości. Ludzie pod wieżą, którzy nie mogli dostrzec dramatycznego zakończenia, widząc nasz entuzjazm, również zaczęli skakać i wydawać radosne okrzyki. Pozostała piątka zawróciła i zrzuciwszy bomby nad stacją w Małaszewiczach, znikła na zachodzie.
   Był to już jednak ostatni radosny akcent w tej wrześniowej wojnie. Odtąd dramatyczne wypadki prześcigały się, potęgując poczucie bezsiły, przerażenie i szok wywołany tak błyskawiczną klęską. Dla nas kulminacyjny punkt dramatu wojennego nastąpił 9 września. Siedzieliśmy właśnie w domu przy obiedzie we czwórkę, gdyż przed paru godzinami przyjechał motocyklem wraz z falą uchodźców z zachodu dawny znajomy ojca, pozostawiając pod Warszawą najbliższą rodzinę. Nagły huk i wstrząs - znacznie silniejsze niż jakiekolwiek dotychczasowe - poderwały nas od stołu. Nikt nie wymówił ani słowa; w ciągu kilku sekund znaleźliśmy się na dole, u wejścia z klatki schodowej do bramy. Nastała chwila ciszy. Wybiegłem na podwórze i spojrzałem w górę. Wysoko, bardzo wysoko, krążyły samoloty. Artyleria biła co sił, ale one były bezpieczne - na tej wysokości nasze działa nie mogły ich dosięgnąć. Ojciec błyskawicznie otworzył składzik opałowy, w którym był zamknięty motocykl gościa. Ten niemal bez słowa chwycił go i wyjechał na ulicę.



   Znów rozległy się silne detonacje, zadrżało powietrze. Wróciliśmy na klatkę schodową, wydającą się - słusznie czy nie - jedynym schronieniem. W każdym razie zabezpieczała przed odłamkami. Po chwili nastąpiło piekło. Nieustający huk mieszał się z przeraźliwym gwizdem spadających bomb. Ziemia i dom drżały konwulsyjnie, tumany pyłu ze spadającego tynku wypełniły klatkę schodową, dusiły w gardle. Patrzyłem z przerażeniem na dorosłych, którzy jakkolwiek bardziej spokojni, byli bladzi i zrezygnowani. Chciało mi się płakać ze strachu. Miałem wrażenie, że każdy gwizd to bomba spadająca na nasz dom, który za chwilę runie, grzebiąc nas pod tonami gruzu. W pewnej chwili nastąpił tak silny wybuch, iż całkiem nas ogłuszył. Ściany zarysowały się, poleciało szkło a rama okienna nad drzwiami, wyrwana podmuchem, spadła któremuś z nas na głowę. Straszliwy pęd powietrza pchnął do bramy chmurę pyłu. Zrobiło się ciemno. Usłyszałem przeraźliwe, spazmatyczne okrzyki. Ktoś wołał z przeciwnej strony bramy: "Gaz! Gaz!" Nie bacząc na nic, wybiegliśmy. Na podwórzu stał słup dymu a ogromny lej powstał w miejscu, gdzie wznosiły się wcześniej przybudówki i ubikacje. Pobiegliśmy ulicą Długą, potem Mickiewicza, uciekając, zszokowani, jak najdalej od miejsca wybuchu. Odłączyłem się od rodziców i pobiegłem ulicą Sobieskiego na południe. Zatrzymałem się gdzieś w okolicy Kościuszki. Tu było spokojniej, odgłosy detonacji dobiegały z dala. Zdyszany przysiadłem na balustradzie mostku i z trudem doszedłem do siebie. Tak przesiedziałem do końca nalotu, który trwał jeszcze około pół godziny. Dopiero gdy ujrzałem wracających z południowych dzielnic ludzi, którzy tam wcześniej uciekli, powlokłem się w kierunku domu.
   Nasza kamienica stała, na szczęście, chociaż poprzednio byliśmy pewni, że rozlatuje się na kawałki. Na ulicy, w bramie i na podwórzu panował niesamowity nieład: gruz, cegły, wszelkiego rodzaju śmiecie, wszędzie mnóstwo szkła. W mieszkaniu pełno pyłu, przedmioty pospadały ze ścian, okna zostały wyrwane a szkło pokrywało całą podłogę, nieprzyjemnie chrzęszcząc pod stopami. Rodzice już wrócili, gorączkowo pakując do walizek garderobę i pościel. Zapadał zmierzch. Wzięliśmy do ręki bagaże i opuściliśmy dom, aby udać się do spokojniejszej dzielnicy, nad Muchawcem. Poszliśmy do znajomej, pani Karolakowej, której mąż został zmobilizowany. Przyjęła nas gościnnie, sama przerażona i zapłakana. Zostawiwszy rodziców, udałem się ulicą Jagiellońską na przystanek kolejki, żeby pojechać na nocny dyżur do Twierdzy.

sobota, 17 października 2015




(36) Wrzesień - wojna!



   Pierwszego września, wkrótce po piątej rano, zbudził nas kilkakrotny huk, przytłumiony, ale dość silny, gdyż ziemia i cały dom lekko zadrżały. Nie wywołało to na nas większego wrażenia. W ostatnich tygodniach przeprowadzano próbne alarmy przeciwlotnicze, przy czym artyleria grzmociła na potęgę. Przewróciliśmy się więc w łóżkach na drugi bok, klnąc z cicha pod nosem, że tak wczesną porę wybrano sobie tym razem na ćwiczenia.
   Wstałem po godzinie szóstej i przed śniadaniem poszedłem na plac gimnazjalny, aby pogłębić schron przeciwlotniczy, który od kilku dni kopaliśmy na miejscu dawnej skoczni, w rogu dziedzińca. Machałem pracowicie łopatą blisko godzinę. Około ósmej przelazłem przez dziurę w ogrodzeniu, aby udać się na śniadanie. Gdy przechodziłem przez ulicę, usłyszałem głos matki. Stała na balkonie i wyraźnie poruszona, zawołała: "Wojna! Właśnie był komunikat przez radio!" I dodała: "Podobno rano bombardowano lotnisko w Małaszewiczach."
   Mimo woli rozejrzałem się dokoła z niedowierzaniem. Był cichy poranek późnego lata. Niebo pogodne, trochę zamglone, ludzie szli ulicą zwykłym krokiem, w dali turkotał wóz, dymy wznosiły się spokojnie z kominów. Jakoś nie tak wyobrażałem sobie tę dramatyczną chwilę, chociaż rozumiałem, że znajdujemy się na głębokich tyłach, daleko od linii frontu.
   A przecież wybuch wojny nie był tak wielkim zaskoczeniem. Mówiono o niej od wielu miesięcy. W marcu miałem swój niewielki udział w próbnej mobilizacji. Potem wszystko wróciło do stanu normalnego, ale gazety wciąż przedstawiały niepokojące wiadomości i groźne przepowiednie. Napięcie utrzymywało się, jednak wyczuwali je głównie dorośli. My, nastolatki, mieliśmy mnóstwo naszych własnych, ważnych spraw. Najpierw był koniec roku szkolnego i związany z tym wysiłek oraz zdenerwowanie. Potem wakacje - pełne odprężenie i chęć doznania jak największej ilości przyjemnych wrażeń. Tych nie brakowało; stawałem się coraz bardziej samodzielny, coraz odważniej i coraz pewniejszym krokiem wkraczałem w życie. Gazet prawie nie czytałem, ważniejsze wydawały się rower i kajak. Wycieczki, nowe znajomości, flirty, żarty w gronie kolegów, odurzenie nadmiarem wolnego czasu, który trzeba było jak najpełniej wykorzystać - wszystko to nie zostawiało miejsca na ponure rozmyślania o niepewnej przyszłości. Temat wojny niekiedy pojawiał się w rozmowach z kolegami, lecz traktowało się go lekko, jak sprawy szkolne, bądź jak jakieś odległe wydarzenia, które nas osobiście nie bardzo dotyczyły. Nie ogarniał nas nigdy najmniejszy niepokój. Winna temu była i beztroska młodości i uporczywa propaganda siły państwa i wojska, w którą wierzyliśmy bez zastrzeżeń. Malownicze defilady napełniały dumą i podziwem. 



   Sprężysty krok głębokich szeregów piechoty, dźwięczny tupot niezliczonych końskich kopyt i furkot chorągiewek przy lancach, głuche dudnienie dział, wreszcie przeraźliwy zgrzyt i chrzęst gąsienic małych tankietek, zmuszający do zatykania uszu - wszystko w takt dziarskich i melodyjnych marszów, granych przez dobre orkiestry wojskowe, umacniało w nas przeświadczenie, że ktokolwiek by się na Polskę porwał, odejdzie z guzem. Kult szarży pod Samosierrą i Wiedniem, czy też zwycięskich ataków piechoty pod Radzyminem, wpajała w nas szkoła, literatura i otoczenie. Nie mieliśmy najmniejszego pojęcia o potędze Niemiec, ich technice i nowoczesnym wyposażeniu. Przeciwnie, byliśmy głęboko przekonani, iż to my właśnie mamy nowoczesną, liczną i doskonale uzbrojoną armię, a Niemcy blefują, budując czołgi opancerzone tekturą. O naszych samochodach bojowych wprawdzie mało słyszeliśmy, za to głośno było o sportowych wyczynach Żwirki i Wigury, Bajana i Hynka. Jeżeli mieliśmy takich lotników - rozumowaliśmy - to musiało być i odpowiednie lotnictwo. Zresztą perspektywą nalotów bombowych mało się przejmowaliśmy; o wiele więcej grozy budziła możliwość użycia gazów. Wydawała się ona całkiem realną. Doświadczenia pierwszej wojny światowej, intensywne szkolenie w przysposobieniu wojskowym, cała szeptana i oficjalna propaganda kazały wierzyć, że takie zagrożenie jest możliwe. Ale i to niebezpieczeństwo jakoś nie wywoływało w nas bojaźni: przecież przed skutkami zagazowania chronią ponoć nawet tak podręczne środki, jak szmatka przepojona moczem...
 
Marszałek Rydz -  Śmigły
   Nade wszystko jednak nasza pewność siebie wypływała z faktu najgłębszego przekonania o niezniszczalności polskiej państwowości, w której urodziliśmy się, a więc która istniała dla nas "od zawsze". Nie nurtowały nas lęki i przeczucia rozbiorowego pokolenia. Byliśmy przeświadczeni, iż Polska została powołana do życia z woli państw sprzymierzonych przy czynnym udziale oręża Legionów i nikt nie może się temu przeciwstawić. Mit ten, jak wiele innych, wrósł głęboko w świadomość i nawet jaskrawe fakty świadczące o jego fikcji, nie mogły podważyć naszej wiary i zaufania.


   Tak więc wkroczyliśmy w wojnę przepojeni optymistyczną determinacją i ten stan ducha trwał a nawet umacniał się przez pierwsze dni września. Chciwie słuchaliśmy wieści z frontu, jakimi prasa i radio początkowo dość obficie nas częstowały. Były to informacje krzepiące i całkowicie odpowiadały naszym pragnieniom i oczekiwaniom: "Na wszystkich odcinkach trwają zacięte walki, ataki wroga zostały odparte." "Nieprzyjaciel ponosi ciężkie straty." "W rejonie Częstochowy zniszczono 70 czołgów." "Garnizon Westerplatte broni się." "Oddziały naszej kawalerii wkroczyły do Prus Wschodnich." Dobrego samopoczucia nie psuło niemieckie lotnictwo, gdyż nalotów na miasto w tych dniach nie było. Prawdziwy entuzjazm ogarnął wszystkich trzeciego września, w niedzielę po południu, gdy błyskawicznie rozeszła się wiadomość o przystąpieniu do wojny Francji i Wielkiej Brytanii. Ludzie, dotychczas poważni, choć spokojni, śmiali się odprężeni, żywo dyskutowali i rozprawiali. Tego przecież oczekiwaliśmy z niecierpliwością! Wydawało się pewne, że w ślad za wypowiedzeniem wojny ruszą wojska a przerażeni hitlerowcy, schwytani w polsko - alianckie kleszcze, zaczną gorzko żałować całej awantury. Tak, trzeciego września jeszcze wierzyliśmy w nasze czołgi i samoloty, w politykę Becka i strategię Rydza - Śmigłego.




  



(35) Sierpień 1939

   Odgłosy nadciągającej burzy dudniły coraz groźniej, powodując niemałe zamieszanie na tych odległych kresach Rzeczypospolitej. Któregoś dnia stryj wrócił z banku podniecony i już w progu zawołał: "Niemcy prą na Sowiety przez Czechosłowację i Rumunię. Będzie nowa wojna!" Ciekawe, że ani on ani nikt z nas nie uświadomił sobie całego nonsensu tego osobliwego pochodu po karpackich wierchach. Wciąż byliśmy pewni, iż nas nikt nie zaczepi i wojna może toczyć się dokoła, tylko nie u nas... Tego samego dnia wyszło zalecenie, aby robić "zapasy wojenne". Wyszliśmy więc po południu do miasta, zakupując mąkę, kaszę, cukier, tłuszcz, a nade wszystko smakowite wędliny, które kupcy chętnie upłynniali, z uznaniem witając ten ożywczy ruch w interesie. Zaraz po powrocie do domu zaczęliśmy próbować "wojennych" kiełbas i szynek tak sumiennie, że niewiele z tego pozostało na następny dzień...
   20 sierpnia, w niedzielę rano, wyjechałem z powrotem do Brześcia. Tym razem wschodni wiatr był mi sprzymierzeńcem. Przejeżdżając niedaleko dworu, wspominałem jego gościnność. Któż mógł wówczas przewidzieć, iż po trzech tygodniach folwark przestanie istnieć... Co się stało z tą ziemiańską rodziną? Wątpię, aby zdążyli uciec. Jeśli przeżyli, pojechali zapewne rąbać syberyjską tajgę...
   Mając wiatr w plecy, gładko przejechałem 170 kilometrów i po południu byłem już w domu. Natychmiast przebrałem się i ruszyłem "na gaz", to znaczy na ulicę 3-go Maja, gdzie od razu spotkałem kolegów. Włóczyłem się z nimi do wieczora, zwyczajem ówczesnym z marynarką narzuconą na ramiona (było gorąco a bon ton nie pozwalał paradować w samej koszuli).
   Pogoda wciąż dopisywała, więc ostatnie dni lata spędzaliśmy nad Muchawcem, koło jazu. Szczególnie wiele przyjemności dostarczała kąpiel w kaskadzie wodnej, działającej na rozgrzaną skórę jak masaż. Nastrój panował radosny i beztroski. Spoważnieliśmy, gdy ogłoszono bezterminowe przesunięcie początku roku szkolnego. Było to wydarzenie niezwykłe i świadczyło, że sytuacja jest już naprawdę podbramkowa. Nie mogę jednak powiedzieć, aby to wydarzenie szczególnie nas zmartwiło.

Muchawiec

   30 sierpnia, po południu, błyskawicznie rozeszła się wieść o powszechnej mobilizacji. Pobiegłem na róg ulicy, gdzie przed rozklejonym urzędowym afiszem zgromadził się tłum. Mojego rocznika nie objęto poborem, natomiast ktoś zawiadomił, że junacy z PW mają za godzinę zbiórkę przy komendzie miejskiej, koło strzelnicy. Oczywiście, natychmiast tam poszedłem. Na miejscu spotkałem sporą gromadkę kolegów. Ustawiliśmy się w dwuszeregu, ja, jak zwykle, na prawym skrzydle. Stojąc w postawie zasadniczej ujrzałem nagle przed nami, nieco z boku, dyrektora Nanowskiego. Patrzył ze zwykłym grymasem, który równie dobrze mógł oznaczać uśmiech jak i dezaprobatę. Poczułem się trochę nieswojo - byłem przecież w moim "cywilnym", jasnym garniturze. Dyscyplina szkolna wciąż jeszcze działała... Ale dyrektor, podobnie jak i wszyscy dorośli, miał już wówczas znacznie poważniejsze zmartwienia.


sobota, 10 października 2015




(34) Rok 1939

   Tym razem do wojny nie doszło, sytuacja się uspokoiła a my rozpoczęliśmy decydujący, czwarty okres roku szkolnego. Miałem więc roboty po uszy, cisnąłem też moich uczniów, by jakoś dobrnęli do zwycięskiego końca, to znaczy bez dwójki na świadectwie. Nie pamiętam już, czy mi to się udało, w każdym razie za zarobione pieniądze uszyłem sobie od dawna wymarzone, "cywilne" ubranie z beżowego samodziału. Wisiało na mnie jak worek, ale byłem z niego zadowolony, gdyż wreszcie mogłem (na wakacjach, oczywiście) zrzucić mundur szkolny, który już nie pasował do wewnętrznie odczuwanej dojrzałości.
   Trzeciego maja odbyła się w Brześciu ostatnia przedwojenna wojskowa defilada, w której również brałem udział w szeregach przysposobienia. Rano wszystkie jednostki uczestniczyły w mszy polowej na placu apelowym 82 pułku piechoty, po czym wojska wyciągnęły się na przestrzeni kilku kilometrów, przygotowując uroczysty przemarsz. Długo czekaliśmy na naszą kolej, zmarznięci i zmęczeni. Wreszcie ruszyliśmy. Całe znużenie przeszło nagle, gdy wkroczyliśmy na ul. Unii Lubelskiej, obstawioną gęstym szpalerem publiczności. Szliśmy dziarsko, z bronią na ramieniu, chcąc się zaprezentować jak najbardziej okazale. W miarę podchodzenia do trybuny honorowej szpalery gęstniały, tu i ówdzie rozbrzmiewały okrzyki. Bęben orkiestry ustawionej na przeciw trybuny grzmiał coraz donioślej, grano marsza 82 pp, my wypinaliśmy dumnie piersi, gdyż wiele dziewczyn patrzyło na nas z ciekawością. Przed trybuną zapomnieliśmy jednak o dziewczynach, bo oto spoglądał na nas łaskawie sam generał a z nim mnóstwo oficerów i notabli naszego miasta. Biliśmy w bruk obcasami z taką siłą, że niejedna wątła zelówka pękła i szewcy mieli potem wiele roboty. Odnieśliśmy jednak sukces, gdyż porucznik Medyna pochwalił nas i stwierdził, iż dowództwo było zadowolone. Bicie kopytami stanowiło, zdaje się, najlepszy sprawdzian gotowości bojowej w owych czasach.
   Minęły ostatnie klasówki, byliśmy odprężeni. Wróciła chęć do zabawy. Okazji nie brakło. Oto nasz kolega z liceum matematycznego, Andrzej Wędziagolski, mieszkający sam w obszernym mieszkaniu, bo rodzice przebywali w Warszawie, sprosił kolegów i koleżanki na bibkę i potańcówkę. Lała się wódka, my pląsaliśmy w jej oparach przy dźwiękach patefonu. Nie wszyscy zachowali miarę; jedna z koleżanek, córka profesora K., wychylona z balkonu jechała do rygi wprost na chodnik ulicy Dąbrowskiego. A wszystko działo się kilka kroków od gimnazjum! Ja prawie nie piłem, zajęty obtańcowywaniem mej sympatii, Eli, która - jako harcerka - wystrzegała się alkoholu. Późnym wieczorem odprowadziłem ją do domu. Rozmawialiśmy o obojętnych sprawach. Byłem przejęty tym sam na sam i chętnie powiedziałbym jej coś intymnego, ale miałem tremę, jak przed klasówką z matematyki. Zaprzepaściłem okazję...
Od lewej: Czesław Ostrowski, Ada Wiśniewska, Jerzy Zabiełło. Czerwiec 1939 r.
   Prywatek u Wędziagolskiego było kilka i wszystkie w dość hucznym stylu. Nic dziwnego, że w końcu wieść doszła do najwyższego szczebla. Zdaje się, iż koleżanki, których nie zaproszono, z zemsty doniosły super-cnotliwej pannie Jawdyńskiej, nauczycielce francuskiego, a ta, przejęta świętą grozą, poleciała natychmiast do dyrektora. Na kilka dni przed rozdaniem świadectw rozpętała się burza. Wędziagolskiego wyrzucono ze szkoły a uczestnicy wyuzdanych sabatów otrzymali trójki ze sprawowania, wśród nich również Ela. Wszyscy - oprócz mnie! Wątpię, by mojej obecności nie zauważono. Sądzę raczej, że znalazłem łaskę u donosicielek, które pominęły mnie w wykazie delikwentów. W ogóle dowiedziałem się o wszystkim już po rozdaniu świadectw, gdy ten i owa zaglądali, jaki mam stopień ze sprawowania - i nie mogli ukryć odruchu zawiści i zdumienia. Miałem doprawdy szczęście, chociaż, jak się wkrótce okazało, świadectwa te nie miały wpływu na nasz dalszy los.
   Koniec roku szkolnego! Tym razem nie mogliśmy wykorzystać od razu nadmiaru wolnego czasu. W ostatniej dekadzie czerwca wyjechaliśmy bowiem na obóz przysposobienia wojskowego w Duryczach nad Bugiem, około 30 km od Brześcia. Pisałem o tym wcześniej. Warto tylko dodać, iż w trakcie trwania obozu zaczęły znów coraz wyraźniej dochodzić odgłosy grzmotów zbierającej się burzy dziejowej. W czasie obiadu organizowano prasówki, na których odczytywano aktualne wiadomości ze świata. Prawie codziennie powtarzały się te same: prowokacje wobec Polaków w Gdańsku i w Rzeszy, pogróżki niemieckie, manewry Wermachtu nad granicą z Polską - i demonstracje naszej gotowości, zbiórka na Fundusz Obrony Narodowej, przekazywanie wojsku zakupionych ze składek społeczeństwa karabinów maszynowych... Do wiadomości tych stopniowo się przyzwyczailiśmy. Nie wiązaliśmy ich z ewentualnym wybuchem wojny, która wciąż uchodziła za coś niemożliwego i nierealnego.
   Obóz zakończył się w połowie lipca. Wreszcie można było rozpocząć prawdziwe wakacje. Co robić? Koledzy rozjechali się, pozostałem właściwie sam. Pociągała mnie przygoda, pragnienie doznania jakichś bardziej urozmaiconych przeżyć. Postanowiłem wyruszyć rowerem na wycieczkę do Białegostoku. Trasa wiodła przez Białowieżę, Hajnówkę i Bielsk Podlaski - w sumie około 150 km. Szlak do Białowieży był urozmaicony. Kilkanaście kilometrów za Brześciem kończyła się gładka, szutrowana szosa a zaczęła wyboista droga, tylko miejscami wyłożona kamieniem polnym. Rowerem można było jednak wygodnie jechać dróżką na poboczu. Za Kamieńcem Litewskim droga kończyła się w ogóle a po minięciu małej wioski i przejechaniu rzeczki rowerzysta wjeżdżał w ciemno-zieloną ścianę gęstego boru. Puszcza wyrastała tak niespodziewanie, jakby ktoś ją odkroił nad rzeczką nożem. Po kilkuset metrach jazdy leśną drogą ciszę przerywał jedynie wesoły świergot ptaków i poważny szum kołyszących się koron drzew. Kilometrami nie widziałem duszy ludzkiej - byłem zdany wyłącznie na siebie. W tej leśnej głuszy przebiłem dętkę. Miałem już jednak doświadczenie w wycieczkach rowerem i nigdy nie wyruszałem bez apteczki oraz kompletu narzędzi. W wodzie z przydrożnego rowu sprawdziłem miejsce przebicia, zakleiłem, założyłem koło i po napiciu się do syta owej wody z rowu (i połknięciu przy okazji wielu milionów bakterii, które jednak nie uczyniły mi żadnej krzywdy), ruszyłem w dalszą drogę.
   Przenocowałem w hoteliku w Bielsku i około godziny dziewiątej rano następnego dnia zajechałem do Białegostoku. Spędziłem tam około dwóch tygodni. Hucznie obchodziliśmy imieniny ciotki Miry (26 lipca). Było kilka młodych panien, które obtańcowałem i wycałowałem bez żenady, zdobywając ostrogi w średnio zaawansowanym flircie. Jeździłem kąpać się w rzeczce Supraśli, odwiedzałem krewniaków oraz dawnych znajomych: Wodzyńskich (patrz tom I) i Pierzchałów, gdzie moje pojawienie się w cywilnym ubraniu wywołało pewną sensację. "Już po maturze?" - wykrzyknęli. (Rysiek, mój rówieśnik, nie dojechał jeszcze do liceum). Leszek, mały, rozpieszczony chłopczyk o długich włosach, najchętniej przesiadywał mi na kolanach. Złożyłem też wizytę stryjowi Sztachelskiemu - który bardzo się postarzał - oraz Nunie i Jurkowi. Poznałem przy okazji bardzo miłą panią - "Chinkę" (córka Chińczyka i Polki) o egzotycznych rysach. Podobała mi się niezwykle. Zapewne bawiło ją uwielbienie sztubaka i usiłowała mnie trochę uwodzić, w niewinny zresztą sposób.
   Z żalem opuszczałem Białystok, nie bardzo wiedząc, jak spędzić resztę wakacji. Przeczytałem w prasie, że w połowie sierpnia zostaną otwarte w Pińsku "Targi Poleskie" i wzięła mnie chęć zobaczyć, co to takiego a przy okazji odwiedzić stryja Lucjana. Rodzice, jak zwykle, nie mieli nic przeciwko. 13 sierpnia rano wyjechałem rowerem szosą kobryńską. Cały czas wiał silny wiatr wschodni, więc za Janowem, u kresu sił, po przebyciu trzech czwartych drogi, byłem zmuszony poszukać noclegu.
   Po raz pierwszy i ostatni w życiu zobaczyłem wówczas z bliska autentyczny dwór i autentycznego ziemianina. Zatrzymałem się przy zabudowaniach rozrzuconych w okolicy szosy i spytałem stojących w gromadce ludzi, czy nie można gdzieś przenocować w stodole. Powiedzieli na to: "A idźcie panoczku do dworu." Poszedłem. Skierowano mnie na obszerną werandę, na której siedział w trzcinowym fotelu i coś popijał tęgi jegomość w średnim wieku, w białym kitlu i z obfitymi wąsami a la Piłsudski. Przedstawiłem mu moją prośbę, wręczając jednocześnie legitymację szkolną. Obejrzał ją dokładnie i zaprosił do stołu. Wkrótce postawiono przede mną talerzyk doskonałych lodów a za pół godziny zaproszono na kolację. W wielkiej jadalni zasiadło kilkanaście osób. Kolacja składała się z wielu dań, zimnych i gorących. Tyle jedzenia wieczorem widywałem tylko na Wigilię. Położono mnie spać w pokoju gościnnym. Na drugi dzień, po śniadaniu, wyruszyłem w dalszą drogę i około południa dotarłem do Pińska.

Panorama Pińska, lata trzydzieste.
   Stryja odwiedziłem w banku. Dał mi karteczkę do swej gospodyni, Oli Terleckiej, u której też wkrótce się zameldowałem. Byłem nieco zaskoczony, zobaczywszy dziewczynę 22-letnią, zaokrągloną, ale dobrze zbudowaną. Wkrótce byliśmy w dobrej komitywie. Miała dużo sprytu życiowego i beztroski, właściwej swojemu wiekowi. Jak wszyscy Rosjanie w miastach, mówiła świetnie po polsku; chętnie też używała słów obcych, nie zupełnie rozumiejąc ich sens. Na przykład, pokazując swoje zdjęcie na plaży, powiedziała: "Prawda, jaka jestem filuterna?" Poczęstowała mnie jajecznicą. Nie chcąc odmawiać, zjadłem po raz pierwszy w życiu i odtąd polubiłem to jajeczne danie.

Lucjan Zabiełło. 1939 r.
   "Targi Poleskie" okazały się ekspozycją tych samych towarów, sprzedawanych codziennie w pińskich sklepikach żydowskich, z domieszką białoruskiego folkloru. To też zwiedziłem je tylko raz a resztę czasu spędzałem w mieszkaniu stryja, korzystając z uprzejmej gościny jego młodej gospodyni. Pod nieobecność stryjka zabawialiśmy się oboje wesoło i przyjemnie, w sytuacji całkiem dla mnie nowej. Czy stryj domyślał się? Ola twierdziła, że nie - i jestem skłonny jej wierzyć, gdyż była dobrym znawcą męskiej psychiki.



(33) Rok ostatni

   We wrześniu 1938 roku rozpocząłem naukę w liceum. Znajdowało się ono w tym samym budynku szkolnym i podlegało tej samej dyrekcji. Wykładali też w większości dotychczasowi nauczyciele. Nowym  od polskiego. łaciny i propedeutyki filozofii został Janusz Łopuski; niemieckiego - Kaus, biologii - Karpowicz. Pozostali natomiast: Szubkin, Guściora, Osuchowski, Wrońska, ks. Breczko. Przybył też nowy wykładowca przysposobienia wojskowego - porucznik szwoleżerów Piotr Medyna, przeniesiony na to stanowisko ze Lwowa.

Podanie Wacława Zabiełło ws. przyjęcia syna do liceum.
   Nasza sytuacja, jako uczniów szkoły średniej, w zasadzie nie uległa zmianie. Podlegaliśmy tym samym rygorom i dyscyplinie. Wydawało się jednak, że nauczyciele zaczęli nas traktować nieco poważniej a i my sami urośliśmy we własnych oczach. Prawda, że i poziom ogólny był wyższy niż w gimnazjum. Do liceum dostali się uczniowie czyniący postępy co najmniej średnie. Słabsi odeszli do szkół zawodowych lub do liceów niestawiających zbyt wysokich wymagań.
   Nauka ruszyła więc zwykłym trybem, sypały się piątki i dwójki. Na klasówkach z łaciny tłumaczyliśmy już klasyków (Cezar, Cycero), z matematyki wkuwaliśmy takie paskudztwa, jak trygonometria, równania kwadratowe, postępy, ciągi, permutacje... Z fizyki - pamiętam tylko, iż po nocach śniły mi się wzory, których nie umiałem zastosować. Na zajęciach z przysposobienia wojskowego uczyliśmy się dowodzić drużyną i każdemu zaczynała majaczyć coraz wyraźniej buława marszałkowska. Chociaż sierżant Falkowski nie zmniejszał swych soczystych wiązanek, przestał jednak nas traktować jak zasmarkanych rekrutów. 
Janusz Mondalski. Przez kilka lat on i autor byli nierozłączni.
Niema dyskusja z Januszem Mondalskim na klasówce z łaciny. 1938 r.

Wizja służby wojskowej stawała się coraz bardziej realna, zbiegając się z dochodzącymi z oddali pomrukami burzy dziejowej. Na razie wyglądała ona na jeszcze odległą, ale strzępy czarnych chmur widniały już na horyzoncie. W okresie Monachium wzrosła intensywność antyczeskiej propagandy a jej echo dotarło i do Brześcia. Pamiętam wieczorny wiec w październiku, przy blasku pochodni i okrzykach: "Nasza granica Ostrawica!". Z oburzeniem przyjęliśmy wiadomość o zabójstwie polskiego oficera na granicy czechosłowackiej. Z entuzjazmem oglądaliśmy w kronice filmowej wkraczanie polskich wojsk na Zaolzie. Głupota tej fanfaronady nie docierała jeszcze do naszej świadomości.




Pamiątkowe zdjęcie żołnierzy polskich i czeskich podczas przekazania Polsce Śląska Cieszyńskiego 10.1938 r. (http://odkrywca.pl/forum_pics/picsforum22/0028_copy.jpg)
   Wczesną jesienią przybył do Brześcia nowy dowódca Okręgu Korpusu, gen. bryg. Franciszek Kleeberg. Na dworcu witały go pododdziały wszystkich jednostek wojskowych garnizonu oraz kompania przysposobienia wojskowego. Stałem, jak zwykle, na prawym skrzydle i prezentując broń przed generałem dziwiłem się, że wygląda tak mizernie. Na jego pozdrowienie odkrzyknęliśmy dziarsko "Czołem, panie generale!" i z przyjemnością ujrzeliśmy nikły cień uśmiechu zadowolenia na jego twarzy.

Gen. Kleeberg dekoruje zwycięzców zawodów hippicznych 1938 r.
   Nadszedł Sylwester 1938 roku. Po raz pierwszy miałem go spędzać samodzielnie, poza domem. Och, nie była to żadna szampańska zabawa w mieszanym towarzystwie! Na to nasi rodzice na pewno by się nie zgodzili. W każdym razie nie mogło być mowy o zabawie bez nadzoru osób dorosłych. Po prostu zmówiliśmy się w kilku, iż przyjdziemy do Janusza Mondalskiego, którego matka miała spędzić wieczór na balu w Urzędzie Wojewódzkim. Namówiłem Henia Klebeko, przyszli też Jurek Maj i jeszcze ktoś - nie pamiętam. "Każdy przyniósł coś w kieszenie, żeby było do zjedzenia...". W domu pozostały jeszcze słodkie przysmaki - ze składką nie mieliśmy kłopotu. Ktoś, chyba Heniek, zorganizował nawet butelkę wina, więc gdy około dziesiątej sprowadziliśmy miejscowego żydowskiego fotografa, mogliśmy pozować z prawdziwymi, napełnionymi kieliszkami. Radio grało, nastrój panował i uroczysty i wesoły. Życzyliśmy sobie dobrego, przyjemnego Roku, spełnienia marzeń, przejścia do klasy maturalnej. Nawet największy fantasta nie mógłby przewidzieć, jaki będzie następny Sylwester...
   Karnawał 1939 roku był pechowy. 10 lutego zmarł papież Pius XI i w tym dniu ogłoszono w Polsce oficjalną żałobę, co oznaczało odwołanie wszelkich publicznych zabaw. Musieliśmy założyć na ramię czarne opaski; zdjęliśmy je dopiero po wyborze nowego papieża, Piusa XII (2 marca). Do zakończenia karnawału pozostało zaledwie pięć dni. Kraj rzucił się w wir zabaw ze zdwojonym zapałem. W sobotę 4 marca otrzymałem od Mirki Wardzińskiej zaproszenie na zabawę do Terespola. Nie mając nic lepszego do roboty, gdyż moi koledzy wyruszyli każdy swoją ścieżką, postanowiłem udać się do tego miasteczka, którego wtedy nie znałem.  Żeby było bardziej oryginalnie, a także ze względów oszczędnościowych, pomaszerowałem pieszo, siedem kilometrów szosą wokół Twierdzy. Dziś tą drogą jadą turyści z Warszawy do Moskwy. Na szczęście mróz nie ściskał zbyt mocno, śniegu też wiele nie napadało. Miejsce zabawy odnalazłem łatwo - kręciło się tam sporo młodzieży. Spotkałem Mirkę, Mietka Lorenca i innych terespolskich kolegów. Zaczęły się tańce przy orkiestrze, którą stanowili: jeden skrzypek i jeden harmonista. Repertuar mieli niezbyt urozmaicony, właściwie grali w kółko jedną melodię, modne wówczas tango "Lolita", fałszując przy tym co niemiara. Ale młodzież nie jest wybredna, zwłaszcza w małym miasteczku, żyjącym w cieniu brzeskiej metropolii. W przerwie zabawy miejscowy zespół harcerski odtańczył na ludowo "zasiali górale żyto." Jedna z harcerek szczególnie wpadła mi w oko - szczupła blondynka z warkoczami, o delikatnej buzi i zgrabnych ruchach. Wpatrywałem się w nią tak długo, aż zwróciłem na siebie jej uwagę. Po zakończeniu przedstawienia Mirka zapoznała nas ze sobą. Moja nowa flama nazywała się Lilka Czapska, miała 15 lat i uczęszczała do gimnazjum krawieckiego w Brześciu. Jej rodzice prowadzili małą knajpkę w Terespolu. Tańczyliśmy potem, rzucając sobie długie, nieśmiałe spojrzenia. Mówiliśmy mało, przeżywając bez zbędnych słów rodzące się uczucie.



   Od tego dnia miałem nowy temat do marzeń. Nawiązaniu bliższego kontaktu stała na przeszkodzie odległość - no i nasz młody wiek. Trudno było się spotykać, gdyż wieczorami panienka nie miała okazji przyjeżdżać do Brześcia. Zresztą przyznaję, że wykazywałem w tym wszystkim znaczną nieporadność. Można było przecież wykorzystywać na spotkania niedziele. Nie przejawiałem jednak większej inicjatywy i właściwie tylko raz byliśmy na randce, spacerując poważnie w parku i ulicami miasta, między jednym pociągiem a drugim. Raz, chcąc się z nią umówić, napisałem list na adres szkoły, sądząc w swej naiwności, iż taka korespondencja to przecież nic złego. Nie doceniłem jednak dyscypliny, w jakiej trzymano adeptki kunsztu krawieckiego. Dyrektorka otworzyła list, po czym zrobiła adresatce awanturę, jakby dziewczyna została przyłapana co najmniej na tańczeniu kankana w pryncypalnej brzeskiej kawiarni. Oczywiście, nie przyszło mi do głowy, że powinienem jej te przykrości wynagrodzić zaproszeniem na ciastka. Stanowczo nie dorosłem jeszcze wówczas do spacerów z dziewczynami.
   Wzdychałem więc do mej bogdanki, a nie potrafiąc inaczej dać upust uczuciom, zgodnie z tradycją całych pokoleń sztubaków, pisałem na jej cześć wiersze... po łacinie - było łatwiej, gdyż nie trzeba było rymować!
Nigdy się o tym zresztą nie dowiedziała. Nie jestem pewien, czy wierszyki te znalazłyby w jej oczach uznanie, była bowiem osóbką raczej trzeźwo patrzącą na świat. Z tego też zapewne powodu w 1946 roku delikatnie, ale stanowczo, odrzuciła oświadczyny skromnego porucznika LWP, bez majątku i sławy... co chyba wyszło na dobre dla obojga.

Lilka Czapska
   Warto podkreślić, że w tym czasie bynajmniej nie przerwałem westchnień do mej pierwszej miłości - Eli Romanowskiej i kochałem się w obydwu, sprawiedliwie dzieląc uczucia, albowiem serce miałem pojemne i wszystkie sympatie mieściły się w nim swobodnie i bez konfliktów.
   7 marca - "ostatki". W sali "Świt" odbyła się zabawa szkolna naszego gimnazjum i liceum. Poszedłem tam, ale myślami byłem w Terespolu... Nie czułem się dobrze również z tego powodu, iż spodnie miałem już niebezpiecznie przetarte i bałem się okropnej kompromitacji - gdyby na zadku wyjrzały białe kalesony... To też w przerwach między tańcami spacerowałem po sali trzymając ręce założone do tyłu - na wszelki wypadek. Po raz pierwszy tańczono wówczas modny taniec"lambeth-walk". Był on trochę udziwniony - jedna z figur polegała na okręcaniu się wkoło ze wzniesionym do góry palcem. Pary chodziły trochę jak w polonezie. O północy wniesiono na wielkiej tyczce tekturowego śledzia, symbolizującego nadchodzący post - i zabawa się skończyła.

   W marcu czarne chmury dziejowe zebrały się nagle w zenicie. Pewnego dnia wieczorem wszyscy junacy z przysposobienia wojskowego otrzymali wezwanie do stawienia się w sali "Świt", gdzie powiadomiono nas, że będziemy pomagać w próbnej mobilizacji. Ja i kilku kolegów zostaliśmy przydzieleni do posterunku informacyjnego, który usytuowano na skrzyżowaniu dróg za lotniskiem, na peryferiach przedmieścia Grajewskiego. Tam pełniłem dyżury po cztery godziny dziennie. Był to prawdziwy wygwizdów - brakowało nawet drzewa, aby się schować przed dokuczliwym wiatrem i deszczem. Prawdziwą udrękę stanowił dyżur nocny. Zresztą ani w dzień ani w nocy nikt nie oczekiwał ode mnie pomocy. Choć bowiem moim zadaniem było kierowanie pieszych i furmanek do punktu mobilizacyjnego, to na ogół nikt takich wskazówek nie potrzebował i chyba tylko raz lub dwa miałem okazję spełnić swoją funkcję. Poza tym nudziłem się i marzłem. Czemu nie postawiono nam chociażby zwykłej budki wartowniczej? Cóż, pewnie władze obawiały się, że po odwołaniu ostatniego dyżuru okoliczna ludność natychmiast ukradnie budkę, jako że w tych okolicach szczególnie ochoczo naruszano siódme przykazanie a również wszystkie inne.




czwartek, 1 października 2015




(32) Interludium - życie rodzinne

   Oszczędności w używaniu prądu i panująca wówczas moda na wielki abażur wiszący na środku pokoju powodowały, że życie rodzinne koncentrowało się wieczorem wokół stołu, gdyż tam było najjaśniej. To tam ojciec przeglądał akta przyniesione z biura, mama czytała leżąc na tapczanie, ja przesiadywałem z książką w głębokim fotelu. Tam też słuchaliśmy radia, najchętniej słuchowisk, doskonale reżyserowanych i w dobrej obsadzie aktorskiej, które mimo braku wizji pozwalały przeżywać wielkie emocje. Szczególnie lubiliśmy niedzielną audycję "Na wesołej lwowskiej fali" - dowcipne skecze dwóch kupców: Aprikozenkranca i Kutenbauma (przesycone nieraz zjadliwą satyrą polityczną), rubaszne rozmówki Szczepcia i Tońka oraz rzekomo podsłuchiwane w różnych mieszkaniach jednego domu rozmowy,. których urywki łączono w zabawną całość, dającą efekt komicznego paradoksu. Powodzeniem cieszyły się również piosenki w wykonaniu chóru Dana (modnych wówczas "rewelersów"), Zimińskiej, Mankiewwiczówny, Ordonki. Mama słuchała z zajęciem gawęd "Starego Doktora" (słynnego pedagoga i działacza Janusza Korczaka, zamordowanego podczas wojny w Treblince) na tematy wychowania dzieci i młodzieży. Radio już wówczas po części zastępowało gazety, przynosząc najświeższe wiadomości ze świata. W ogóle audycje słowne były w tamtym czasie słuchane z daleko większą uwagą niż dziś, przez co kształtowały opinię publiczną i gusty, podnosiły ogólny poziom kultury.
---------------------------
Wesoła Lwowska Fala - Szczepcio i Tońcio
--------------------------
   Prowadząc siedzący tryb życia, ojciec odczuwał potrzebę ruchu. Rzadko jednak wychodzili oboje z matką na spacer. Widocznie po zgiełku wielu godzin spędzonych w biurze atmosfera spokoju domowego była szczególnie ważna dla regeneracji sił. Toteż w domu, po obiedzie i przed kolacją, ojciec codziennie spacerował po pokoju, z założonymi do tyłu rękoma, mrucząc jakąś melodię. Obraz ten głęboko utkwił mi w pamięci.
   Moi rodzice nie mieli łatwego życia. Urodzeni i wychowani w niewoli, pochodzili z niezamożnych i wielodzietnych rodzin i z trudem zdobywali wykształcenie. Rozwój ich kariery życiowej zatrzymał się na samym początku pracy zarobkowej. Przeżyli dwie ciężkie wojny, z których zwłaszcza druga zabrała im cały ubogi dobytek i poważnie podkopała zdrowie. Mimo to zachowali zawsze pogodę i optymizm. Nie żądając wiele od życia, nauczyli się cieszyć z drobnych przyjemności, dzięki czemu atmosfera w domu tchnęła zawsze spokojem i ciepłem, tak niezbędnym dla trwałości i mocy domowego ogniska. Podłoże tej korzystnej atmosfery stanowiła miłość i przywiązanie rodziców. Ich wzajemny stosunek był zawsze nacechowany wysoką kulturą. Nigdy nie rozmawiali ze sobą podniesionym głosem, nie słyszałem też kłótni, wyrzutów czy pretensji - ani do siebie, ani do ludzi i losu. Zdarzały się oczywiście drobne nieporozumienia i tak zwane ciche dni, ale mijały szybko. Ojciec odnosił się do matki zawsze z wielką delikatnością i dbałością. Stosunek ten nie zmienił się w ciągu lat. Role w życiu rodziny zostały podzielone tradycyjnie: ojciec zajmował się głównie dostarczaniem środków utrzymania, matka prowadziła dom i budżet domowy a w mych wczesnych latach szkolnych czuwała nad przebiegiem mojej edukacji. Oboje byli religijni i w tym duchu wychowywali również mnie. Ich fideizm był jednak pozbawiony zarówno bigoterii jak i fanatyzmu, nie wyrażali zgorszenia wobec cudzych, odmiennych poglądów, wcześnie przestali kontrolować moje zewnętrzne objawy wyrażania uczuć religijnych, pozostawiając mi w tym względzie całkowitą swobodę. Unikali też natrętnego moralizowania, które było tym bardziej niepotrzebne, iż sami stanowili dostateczny wzór do naśladowania, nie zachodziła więc żadna sprzeczność między ich postawą życiową a głoszonymi poglądami. Podobna swoboda towarzyszyła wprowadzaniu mnie na zawiłe ścieżki dojrzałego życia. Nie przeszedłem w domu żadnego uświadomienia seksualnego - tematy te byłe widocznie krępujące dla obojga. Okrężną drogą starali się jednak przekonać mnie o przestrzeganiu właściwej kolejności etapów życiowych: najpierw nauka i zdobycie zawodu, potem dopiero poważne zaangażowanie uczuciowe i założenie rodziny. Rozumiałem to zresztą dobrze, mając otwarte oczy i pilnie obserwując otoczenia.

Irena i Wacław Zabiełłowie, Brześć 1938 rok.
   Wobec rodziców zawsze odczuwałem głęboki szacunek i pewną nieśmiałość, jakkolwiek nigdy nie byli wobec mnie nadmiernie surowi. Ich miłość do mnie nie przejawiała się w żywiołowym rozpieszczaniu, ale raczej w serdeczności, która jednak nie pozwala mi na przekraczanie pewnych granic poufałości.Była to tradycja wielu pokoleń i chociaż dawne rygory, kojarzące absolutną dyscyplinę dzieci niemal z czołobitnością wobec starszych, zostały już bardzo w owych czasach złagodzone, rodzice starannie dbali  o to, abym znał swoje miejsce w hierarchii rodzinnej i wiedział, co mi wolno a czego nie. To powodowało, że nigdy przez myśl mi nie przeszło odezwać się do rodziców niegrzecznie, wtrącać się do ich dyskusji, gdy mnie o to nie proszono lub gwałtownie domagać się jakichś swoich wyimaginowanych praw czy realizowania zachcianek. Obowiązek posłuszeństwa i kulturalnego odnoszenia się do rodziców miałem wpojony od wczesnego dzieciństwa. Toteż ich polecenia wykonywałem bezwzględnie, nawet gdy czasami wątpiłem w ich słuszność. Przekonałem się jednak z czasem, iż zawsze były głęboko uzasadnione i miały na względzie jedynie moje dobro. Wzmacniało to zaufanie do ojca i matki a chociaż nie ze wszystkich ich doświadczeń chciałem korzystać - przekora jest przecież typową cechą młodości - nie uzewnętrzniałem przynajmniej swojej dezaprobaty. Miałem naturę raczej skrytą, szczególnie w okresie dojrzewania, wcześnie też zacząłem unikać zwierzania się z wewnętrznych przeżyć. Mimo wszystko łączyło nas wszystkich głębokie przywiązanie i zrozumienie.
   Dość wcześnie - chyba już od 17 roku życia - traktowano mnie w domu jako dorosłego członka rodziny; przynajmniej takie wrażenie sprawiali rodzice. Nie kontrolowali mych lektur ani towarzystwa, w którym się obracałem, nie mieli nic przeciwko mym randkom ani samotnym wycieczkom rowerowym do innych miast, ufając najwyraźniej mej rozwadze a może też uważając, że i tak muszę w końcu zacząć samodzielnie zdobywać doświadczenia.
   W takich warunkach i w takiej atmosferze wzrastałem i dojrzewałem, kształtował się mój charakter, rozwijała osobowość. Spokój tego domu i prawdziwe ciepło rodzinne odegrały wybitnie dodatnią rolę w tych procesach. Prawość charakteru rodziców i ich bezkompromisowa uczciwość nie mogły nie wywrzeć głębokiego wpływu i na mnie. Dom stanowił zawsze dla mnie ostoję, w której czułem się bezpieczny i szczęśliwy. Chętnie w nim przebywałem, nabierając już w dzieciństwie zamiłowań domatorskich. Ciepło własnego ogniska domowego pozwoliło przetrwać późniejsze ciężkie lata, a dziś wracam pamięcią do tego okresu ze wzruszeniem przeświadczony, iż wówczas właśnie rozpoczynający się start życiowy wyprowadził mnie na drogę, której tylko nieliczne zakręty wyprostowałbym, gdyby dane mi było przejść nią od nowa.

wtorek, 15 września 2015




(31) Interludium: home, sweet home...

Miałem swój dom rodzinny od urodzenia do - umownie licząc - dwudziestego drugiego roku życia, to znaczy do momentu rozpoczęcia służby wojskowej, podczas której stałem się ostatecznie samodzielny. Oczywiście, wyrażenie "dom rodzinny" należy rozumieć w pewnej przenośni. W ciągu omawianego okresu osiemnaście razy zmienialiśmy mieszkanie, nie licząc przymusowego pobytu u krewnych na Wołyniu, trudno więc mówić o domu w sensie dosłownym i tradycyjnym, gdzie spędza się dzieciństwo i młodość, gdzie wszystkie kąty są tak dobrze znane a w latach "późno dojrzałych" wspomina się z rozrzewnieniem to jedno miejsce na świecie. A jednak, mimo tylokrotnych przeprowadzek, mogę z pełnym przekonaniem pojęcie ogniska domowego rozciągnąć na wszystkie te prowizoryczne i prymitywne pomieszczenia służące nam za mieszkanie. Wraz z ojcem i matką tworzyliśmy bowiem rodzinę wewnętrznie zwartą, połączoną silnymi więzami uczucia, która nie wyobrażała sobie życia bez jednego z trzech tworzących ją elementów. Przy takim poczuciu wzajemnej potrzeby oprawa zewnętrzna, czyli dom w sensie dosłownym, nie miała już większego znaczenia. Dlatego zapewne szczególnie często powracam wspomnieniami do lat 1937-39 spędzonych w mieszkaniu przy ul. Długiej 10 w Brześciu, gdyż tam właśnie rozwinęła się we mnie świadomość owej rodzinnej więzi.
   W wytwarzaniu atmosfery domowej ma swój udział zarówno stan emocjonalny osób, jak również przedmioty, niezależnie od ich cenności i wartości użytkowej. Część przywiązania do osób bywa przelana w jakiejś mierze na rzeczy, zwłaszcza, jeżeli istnieją obok nas nieprzerwanie i biorą udział w naszym życiu codziennym. Czy również dlatego, że są naszą własnością? Nie sądzę. Łatwo się przecież przywiązać do określonego miejsca w parku, do ławki, czy nawet pnia, z którym łączą nas pewne wspomnienia. Przedmioty domowe miewają tę emocjonalną wartość, gdyż wiążą się ze wspomnieniem osób bliskich, bądź z własnymi przeżyciami.
   Kamienica przy Długiej 10 należała do największych czynszówek w mieście. Od frontu miała tylko jedno piętro i małą nadbudówkę - pokój z kuchnią - w której mieszkała pani Smolnicka z córka Wiką. Od podwórza za to znajdowały się dwie dwupiętrowe oficyny; w sumie było tam co najmniej 18 mieszkań, dających gospodarzowi Rosjaninowi, skromnie licząc, przynajmniej 700-800 zł dochodu miesięcznie.
   Nasze mieszkanie składało się z małego przedpokoju, dość ciemnej kuchni i dwóch pokojów w amfiladzie. Było tu też urządzenie luksusowe, jak na warunki brzeskie - maleńka ubikacja, wprawdzie bez zbiornika z wodą (po użyciu trzeba było zalewać pomyjami z wiadra) - ale dla nas była to cenna nowość, gdyż w żadnym z dotychczasowych dziesięciu lokali, wliczając Łucki i Białystok, nie posiadaliśmy w mieszkaniu klozetu. Skończyły się więc wędrówki do ustępu w podwórku, co w okresie słot i mrozów nie należało do przyjemności. W następnym roku po sprowadzeniu się, gospodarz przyłączył kamienicę do sieci wodociągowej. W związku z tym podwyższył oczywiście czynsz, ale mieliśmy odtąd pod dostatkiem czystej wody w kranie. Kto nie znał warunków życia w małych, zaniedbanych miastach ówczesnej Polski, nie może zrozumieć, jak bardzo to wszystko ułatwiło nam życie. A przecież do minimum wymaganego dziś powszechnie komfortu było daleko - nie mieliśmy ani łazienki, ani gazu, ani centralnego ogrzewania. Trudno było w tych warunkach mówić o codziennej higienie. Myliśmy się w jednej misce, w zimnej wodzie, a kąpiel w stojącej w kuchni wanience odbywała się najwyżej raz na tydzień. Mały żeliwny zlew pod kranem nie pozwalał na mycie w nim naczyń, zakopcona i zagracona kuchnia nie nadawała się do spożywania posiłków; do tego celu wykorzystywaliśmy pierwszy pokój, pełniący jednocześnie kilka funkcji: jadalnego, sypialni rodziców i "saloniku" na wypadek wizyty gości. Stał tam duży, prostokątny stół (można go było przedłużyć, wstawiając do środka deskę, co pozwalało go używać również jako stołu do ping-ponga, przy czym siatkę zastępował kij od szczotki, ułożony na oparciach krzeseł), szeroki tapczan, niski, głęboki fotel, o którym wspomniałem na początku, komódka z lustrem, stolik z radiem i czarna szafa, odgrywająca rolę kredensu. Nad tapczanem wisiał kilim, a na nim obrazek Chrystusa modlącego się w Ogrójcu.
   W drugim pokoju, który stanowił moje królestwo, stało białe, żelazne łóżko z wypchanym słomą siennikiem, kulawe biurko po dziadku, krzesło i drewniana etażerka na książki. We wnęce umieszczono dwudrzwiową szafę - mieściły się tutaj bez trudu ubrania całej rodziny. Na szafie leżało kilka starych walizek. Wzdłuż ściany, na przeciw łóżka, trzymałem mój rower "Łucznik", wychuchany, wypielęgnowany, zawsze idealnie czysty i gotów do drogi. Oto i całe wyposażenie, niezmienne przez wiele lat, które nam całkowicie wystarczało do życia. Nigdy nie słyszałem, aby rodzice w swych głośno wypowiadanych marzeniach pragnęli nowego umeblowania czy innych domowych przedmiotów. Marzyli natomiast o łazience i snuli ostatnio przed wojną plany wynajęcia mieszkania w nowo budowanej kamienicy przy ul. Unii Lubelskiej róg Mickiewicza, gdzie taki komfort miał być zapewniony. Podwyżka pensji ojca od czerwca 1939 roku umożliwiłaby płacenie wyższego czynszu.
   W naszym domu znajdowało się kilka przedmiotów, które dziś stanowiłyby zapewne przedmiot pożądania zbieraczy modnych staroci: mosiężny moździerz z tłuczkiem, całkiem serio używany do mielenia cynamonu, pieprzu, cukru czy orzechów, ciężki, mosiężny świecznik w kształcie skrzydlatego smoka, trzymającego w zadartej do góry paszczy jedną świecę. Na ścianie wisiał szafkowy zegar z rzymskimi cyframi i długim wahadłem, wybijający godziny i kwadranse.  Na moim biurku stał z kolei metalowy przypór do pisania: owalna tacka z dwoma szklanymi kałamarzami, zabytek z połowy XIX w. W kałamarzach tych moczono kiedyś gęsie pióra. W kącie szafy tkwiła w zapomnieniu szabla ojca, a nad łóżkiem wisiał mały sztylet w niklowanej pochwie. Mama posiadała pękaty neseser, niezwykle pakowny, z doskonale zachowanej skóry, przypominający kolejarską torbę. Podejrzewam, że była to istotnie torba dziadka Ancuty, który pracował przecież kiedyś jako maszynista kolejowy. Wszystko to zaginęło lub zostało wyprzedane w pierwszych miesiącach wojny. Ach, byłbym zapomniał o aparacie fotograficznym. Skrzynia wielkości pudełka do butów z kwadratowym okienkiem - lustrzanką, klisze ustawione rzędem pionowo. Po zrobieniu zdjęcia i przekręceniu dźwigni każda po kolei spadała z wielkim hałasem na dno pudła. Aparatem tym robiło się całkiem niezłe zdjęcia, choć już wówczas stanowił on zabytek, z którym wstydziłem się wyjść na ulicę. 
   Książek prawie nie kupowaliśmy - były za drogie. Posiadaliśmy jednak kilka pięknych wydań, jak Trylogię Sienkiewicza sprzed I wojny, jeszcze z rosyjskim nadrukiem "dozwolone cezuroju" oraz pomnikowe, czterotomowe wydanie "Dzieje porozbiorowe narodu polskiego" z mnóstwem znakomitych litografii, zwłaszcza scen batalistycznych. Jakże żałuję, że księgi te zostały gdzieś porzucone, gdyż nie nadawały się do naszych przymusowych wojennych wędrówek... Zaginięcie tych i kilku innych książek zaliczam do największych, bo niepowetowanych, strat materialnych, poniesionych przez moją rodzinę podczas wojny.
Trylogia, wydanie z 1896 r. (źródło: http://sprzedajemy.pl/trylogia-sienkiewicza-1896-wydanie-jubileuszowe,15623087)

   W każdym pomieszczeniu mieszkania znajdowała się jedna żarówka o mocy od 20 do 60 wat. Pilnie zwracaliśmy uwagę na to, aby nie paliły się na raz więcej niż dwie lampy. Prąd w Brześciu był wyjątkowo drogi. Jedna kilowatogodzina kosztowała 1 (jeden!) złoty. Staraliśmy się więc nie wypalać więcej, jak 10 kW miesięcznie. Nawet, gdyby istniała wówczas elektryczna lodówka i gdyby stać było rodziców na jej zakupienie, koszty eksploatacji przekroczyłyby nasze możliwości!
-------------------------------------------
"Prąd elektryczny był przed wojną drogi. Za jedną kilowatogodzinę płaciło się na Pomorzu 60 groszy. w Warszawie 90 groszy. Tak wysoką cenę utrzymywały małe zakłady energetyczne będące w sporej mierze w rękach prywatnych, zagranicznych właścicieli. Z uwagi na ograniczoną w czasie koncesję, owe małe elektrownie wcale nie dążyły do rozbudowy a przez to potanienia produkcji."
(Jan Jakubowski, Czas Nr(234)29, 22 VII 1979)
------------------------------------------
   W budżecie rodzinnym, po stronie przychodów widniała tylko jedna pozycja: pensja ojca, wynosząca nieco ponad dwieście złotych miesięcznie. Suma ta pozwalała żyć na bardzo skromnym poziomie - jeść nie głodując, nabywać najniezbędniejsze ubrania i bieliznę, opędzić wydatki związane z utrzymaniem domu (czynsz 55 zł, opał i światło ok. 20 zł, pranie, porządek i higiena - ok. 20 zł). Natomiast nie zostawało ani grosza na domowe inwestycje, jakieś oszczędności czy wyjazdy na urlop. Było to typowe życie z miesiąca na miesiąc, od pierwszego do pierwszego. Rodzice nie mogliby nawet zaciągać tak modnych i dziś pożyczek, bo nie byłoby z czego spłacać. Duże obciążenie stanowiła konieczność odpowiedniego ubierania ojca - jako urzędnik państwowy musiał dysponować na co dzień przyzwoitym ubraniem, chodzić w koszuli, krawacie, palcie i kapeluszu. Tego wymagali zwierzchnicy. 



Niestaranny wygląd mógł się stać powodem zwolnienia z pracy, podobnie jak niewywiązywanie się z obowiązków służbowych. Widmo redukcji i bezrobocia było największą zmorą naszej cichej i spokojnej egzystencji. Kolejni ministrowie skarbu zaczynali zazwyczaj swe urzędowanie od nowych cięć oszczędnościowych, oczywiście drogą zwalniania pracowników i likwidacji etatów. Rodzice z trwogą omawiali nieraz kursujące na ten temat wieści. Ojciec ciężko pracował nie tylko z wrodzonego poczucia obowiązku - ze wszystkich sił starał się utrzymać opinię wzorowego pracownika, aby nie trafić na listę przewidzianych do zwolnienia.

Przeciętne miesięczne zarobki pracowników umysłowych objętych ubezpieczeniem emerytalnym w Z. U. S.* według płci i gałęzi pracy w 1935 roku (w złotych) (http://wynagrodzenia.pl/artykul.php/wpis.2706)

   Moja sytuacja "ubraniowa" przedstawiała się prosto. Otrzymywałem raz na rok szkolny mundur, raz na kilka lat płaszcz i parę pantofli, często pracowicie remontowanych potem przez szewca. W podobnej sytuacji funkcjonowała wtedy większość ludzi pracy w Polsce. Nic dziwnego, że sklepy odzieżowe, obuwnicze i konfekcyjne nigdy nie cierpiały na brak towarów, zaś kupcy narzekali na zastój w interesach. Należało to nawet do żelaznego repertuaru rozmów tego środowiska i stawało się tematem niezliczonych dowcipów.
   Odżywianie nasze również nie można nazwać luksusowym. Na śniadanie - kawa zbożowa ("Enrilo"), chleb ze smalcem lub twaróg, szprotki. Drugie śniadanie (wpadałem do domu podczas dużej przerwy) - herbata, bułka z plasterkiem kiełbasy. Obiad - zupa, drugie danie (mięso rosołowe, kotlet z ziemniakami, placki kartoflane, kluski z makiem czy twarogiem, pyzy, kotlety ziemniaczane, kasza ze skwarkami, jakaś zarzyna). Czasem na deser kompot lub kisiel. Kolacja - herbata, chleb, odgrzane resztki z obiadu. 
 
Przedwojenna reklama kawy "Enrilo"

Ciasto wypiekało się jedynie z okazji większego święta. Wódkę widywałem w naszym domu bardzo rzadko, w minimalnej zresztą ilości i tylko przy gościach. Słodycze kupowano też niezbyt często, głównie ciastka. W młodszym wieku dostawałem czasem garść landrynek. Pamiętam też przedwojenny przysmak, cukier "lodowaty", czyli kawałki włóknistej, twardej masy cukrowej, podobne do sopli lodu. W braku kupowanych słodyczy robiłem sobie kogel-mogel albo wodę z cukrem i kakao, w której maczało się kawałki chleba. W ogóle chleba jadaliśmy dużo - najchętniej tak zwany "półsitkowy", pośredni między białym i razowcem. Z suszonego razowca wypiekało się smakowity tort; plastry chleba smażone w tłuszczu stanowiły czasem podstawowe danie śniadaniowe lub kolacyjne. Chlebem dopychało się zupę a nawet drugie danie. Dżemy fabryczne nie były mi znane. Jesienią smażyliśmy konfitury (zajmował się tym najczęściej ojciec podczas urlopu), które zresztą szybko znikały, gdyż obaj dobieraliśmy się do tych specjałów bardzo łakomie. Mama wypiekała niezły piernik z marchwi. Pomarańcze, figi, rodzynki jadaliśmy tylko w większe święta.
   Pranie, prasowanie, sprzątanie... Te prace domowe wykonywano, jak od wieków w każdej rodzinie, różniły się jednak nieco od współczesnych. Podłogi z desek zaciągano od czasu do czasu czerwoną pastą. Ta czynność, jak i froterowanie, należała do mnie. Matka była zawsze słabego zdrowia, więc do prania wynajmowało się praczkę. Przez cały dzień panowało wówczas w domu zamieszanie, powietrze wypełniała woń mydlin. Dzisiejszą elektryczną pralkę zastępowała balia, kocioł do gotowania bielizny, blaszana tarka i para silnych rąk. Zamiast proszków, używało się zwykłego mydła "Jeleń" Schichta a dla odświeżenia  białego koloru - niebieskiej farbki, zwanej w Białymstoku "sinką". Maglowanie też odbywało się ręcznie: bieliznę nawijano na wałek, który następnie toczono tam i z powrotem, przyciskając ciężkim kawałem drewna z wyciętymi korbami. 
Przedwojenna reklama mydła "Jeleń"

Żelazko do prasowania rozgrzewano węglem drzewnym, na który długo trzeba było dmuchać, aby się rozżarzył. Wszystkie te czynności, wraz z codziennym kilkakrotnym rozpalaniem ognia pod kuchnią, czyszczeniem popielnika i okopconych garnków były niezwykle pracochłonne i niezmienne od pokoleń. Dopiero wspominając te wszystkie szczegóły można sobie uzmysłowić, jak daleko odeszliśmy od tych czasów - przynajmniej w większych miastach - i jak szybki jest postęp obecnie, chociaż wiele w tej dziedzinie pozostało jeszcze do zmodernizowania.