(37) Pierwsze wojenne dni
Pisałem już, że w dniu mobilizacji zgłosiłem się jako ochotnik do służby pomocniczej, ponieważ mój rocznik nie podlegał wcieleniu. Otrzymałem przydział do jednej z drużyn pełniących służbę na posterunku obserwacyjnym obrony przeciwlotniczej, znajdującym się na Wieży Ciśnień w Twierdzy, nad bramą Saperską. Czworokątna wieża stała nad samym Bugiem. Z jej płaskiego szczytu rozciągał się rozległy widok na Twierdzę, miasto i okolice.
---------------------------------------------------------
Cytadela miała cztery bramy którymi wychodziło się na
Umocnienia: Kobryńskie,Wołyńskie i Terespolskie. Nazwy bram ulegały
zmianom w poszczególnych okresach.Te okresy to: carski, polski i
radziecki. Brama prowadząca z cytadeli na Umocnienie Terespolskie
nazywała się odpowiednio: Brama Terespolska, Brama Saperska 1919-1939 i
ponownie Brama Terespolska. W czasach carskich (1830-1915) brama była
dwupiętrowa,w okresie polskim dobudowano jeszcze trzy piętra.
(http://prochowniaterespol.blogspot.com/2012/11/mosty-na-bugu-i-brama-terespolska.html)
--------------------------------------------------------
Brama Saperska (Terespolska) 1939 r. (http://twierdza.org/budowa/cytadela) |
Brama Terespolska, stan obecny. (http://prochowniaterespol.blogspot.com/2012/11/mosty-na-bugu-i-brama-terespolska.html) |
Nasza zmiana liczyła czterech chłopców w moim wieku (ok. 17 lat). Okres służby wynosił 12 godzin, po czym mieliśmy 24 godziny wolne. Pełniliśmy dyżury kolejno po 2 godziny. Nasz punkt obserwacyjny, spełniający rolę dzisiejszej stacji radiolokacyjnej, wyposażono prawdziwie po spartańsku: w lunetę i telefon, co było wymowną ilustracją ówczesnych możliwości. Przez lunetę obserwowało się horyzont a po zauważeniu jakichś samolotów zawiadamiało telefonicznie centralę, która uruchamiała syrenę alarmową i przekazywała meldunek do baterii przeciwlotniczych, rozmieszczonych wokół miasta. Na szczęście samoloty były dość powolne, choć i tak zwykle wycie syren rozlegało się niemal równocześnie z odgłosem wybuchów pierwszych bomb. Sam miałem możliwość sprawdzić w praktyce, że między dostrzeżeniem samolotów w odległości stanowiącej granicę rozdzielczą lunety a ich pojawieniem się nad miastem, upływało najwyżej pięć minut, to znaczy, że można było dojrzeć nieprzyjaciela w chwili, gdy znajdował się około 20 km od punktu obserwacyjnego. A przecież rzadko udawało się spostrzec nadlatujący samolot w momencie, gdy wyglądał jak maleńka kropka na niebie i wcale nie było pewne, czy to ptak lub nawet drobina kurzu w powietrzu.
Sam tekst meldunku opracowano tak, aby był możliwie krótki, prosty a zarazem wyczerpujący. Należało podać:1. czy samolot widać, czy tylko słychać,
2. ilość maszyn,
3. własne czy nieprzyjacielskie (najczęściej podawaliśmy "nierozpoznane"),
4. nadlatują czy przeleciały,
5. kierunek lotu.
W ciągu dnia, przy pogodnym niebie, było jeszcze pół biedy. Ale w nocy możliwości obserwacji wzrokowej sprowadzały się praktycznie do zera i pozostawał tylko nasłuch, co wcale nie było łatwe, gdyż cały czas dominował hałas wywołany turkotem nieustannie przejeżdżających w pobliżu wozów konnych, rżeniem koni, nawoływaniem ludzi, gwizdem lokomotyw i innymi odgłosami, charakterystycznymi dla niespokojnych wojennych nocy. Szczęściem, ówczesna technika nie pozwalała jeszcze na naloty przy bardzo ograniczonej widoczności. W każdym razie w nocy nigdy nie było powodów do alarmu.
W ogóle kilka pierwszych dni upłynęło raczej w spokoju, mogliśmy więc dyżury na dachu Wieży wykorzystywać do opalania się i oglądania z tak dużej wysokości niecodziennego widoku naszego miasta. Dodać trzeba, że nie byliśmy umundurowani ani uzbrojeni. Jedynym wyposażeniem wojskowym jakie otrzymaliśmy, były maski przeciwgazowe. Takie same maski dla siebie i matki otrzymał ojciec. Nosiliśmy je przy sobie w czasie alarmów, ale nigdy nie mieliśmy okazji ich wykorzystać.
W wolnych chwilach pomagałem w domu przy naklejaniu pasków papieru na szyby. Większość okien w mieście przystrojono tymi paskami, naklejonymi na ukos, po przekątnej. Zdania były podzielone co do skuteczności tego środka ochronnego. Niektórzy uważali, że stanowi on dostateczne zabezpieczenie przed wypadnięciem szyb w czasie bombardowania. Inni śmiali się, uważając to za niepoważną zabawę. Prawda leżała, jak zwykle, pośrodku. Papier nie stanowił oczywiście zabezpieczenia przed rozbiciem szyb skutkiem podmuchu, ale w dużym stopniu chronił osoby znajdujące się w pobliżu okna przed poranieniem odpryskami szkła. Wielu stosowało się do tego zalecenia i widok szyb zaklejonych na krzyż papierem stał się typowym obrazkiem pierwszego okresu wojny.
Radio często podawało komunikaty dla obrony przeciwlotniczej. Brzmiało to następująco: "Uwaga! Uwaga! Nadchodzi! Pięć koma osiem, sześć koma cztery!" "Uwaga! Uwaga! Przeszedł!" Szczególnie denerwowaliśmy się przy słowie "nadchodzi". Komunikat dotyczył różnych stron kraju, ale nam się wydawało, iż mowa właśnie o naszym mieście.
Pierwsze dni, jak wspomniałem, upłynęły dość spokojnie.Kilka razy pojawiły się niemieckie samoloty, zawsze jednak poza granicami miasta. Słychać było detonacje bomb i wystrzały artylerii, ponieważ jednak szkód w mieście nie było, ludzie przyzwyczaili się i nie zbiegali do prowizorycznych schronów, wykopanych na bulwarach, skwerach i w podwórzach. Sklepy pozostawały otwarte, wszystkie instytucje funkcjonowały normalnie. Początkowo nie brakowało też towarów. Dopiero około 6 września zaczęły się trudności z tłuszczem, mięsem i wyrobami tytoniowymi. W wolnych chwilach spacerowaliśmy po deptaku, jak za pokojowych czasów, nie obawiając się już surowych, szkolnych rygorów. Niektórzy koledzy, nie mając obowiązków w służbie pomocniczej, nadal plażowali nad Muchawcem. Tylko wieczorem ciemności na ulicach przypominały, iż żyjemy w wyjątkowym okresie. Zarządzenia o zaciemnieniu skrupulatnie przestrzegano i wszyscy pilnowali się nawzajem, aby w zasłoniętych czarnym papierem oknach nie błysnęła żadna szpara.
Drogę na dyżur w Twierdzy i z powrotem odbywałem kolejką wąskotorową, kursującą normalnie, chociaż wieczorami zaciemnioną. Poczciwa brzeska ciuchcia! W tych ostatnich dniach swego pracowitego żywota również ona miała swój udział w wojennej krzątaninie. Najhardziej dramatyczne chwile przeżywali jej pasażerowie podczas nalotów. Mała lokomotywka doznawała wówczas przypływu niespotykanej energii i pędziła, kołysząc się na obie strony, co sił w kołach a za nią równie niebezpiecznie chwiały się wagoniki aby czym prędzej wjechać na odcinek toru niknący pod rozłożystymi kasztanami, dającymi jaką taką osłonę przed obserwacją lotnika. Kolejka była czynna niemal do ostatnich chwil przed oblężeniem Twierdzy. Później władze sowieckie, które po 17 września przejęły miasto i Twierdzę, już jej nie uruchomiły. Poszła zapewne na złom, gdyż taki jest nieubłagany los staroci. Przetrwała carat, ale zmarła wraz z II Rzecząpospolitą.
W poniedziałek wieczorem, czwartego dnia wojny, usłyszeliśmy przez radio komunikat, który ostatecznie zmroził początkowe optymistyczna nastroje: "W dniu dzisiejszym, po zaciekłych walkach obronnych, nasze wojska musiały opuścić Katowice, Częstochowę i Bydgoszcz." Byłem zaszokowany - więc walki nie toczą się już na granicy? W rękach Niemców znajdują się te znane wszystkim miasta?! Wydawało się to wówczas wielką hańbą, a przecież było tylko preludium do potoku hiobowych wieści, jakie miały odtąd uderzać w nas niczym grom, niwecząc w coraz szybszym tempie nadzieję na skuteczny opór.
Nie wiedzieliśmy nic o tym, co działo się na terenach zajmowanych przez Niemców. Dopiero w wiele lat później uświadomiłem sobie ten niezwykle tragiczny paradoks: w dniach, gdy na Pomorzu szalał hitlerowski terror, gdy w Bydgoszczy trwały od 5 września masowe egzekucje Polaków a w Katowicach Niemcy mordowali harcerzy, my w Brześciu spacerowaliśmy po spokojnych ulicach miasta, które ledwie otarło się o wojnę i wciąż jeszcze czuło się bezpieczne...
Tego samego dnia inny komunikat radiowy poderwał nas i wlał w dusze chwilową otuchę: "Żołnierze! Słuchajcie i powtórzcie innym! Wojska alianckie przekroczyły granicę Niemiec i rozpoczęły ofensywę na szerokim froncie. Miasta niemieckie są bombardowane. Niemcy muszą prowadzić wojnę na dwa fronty!" Tę kłamliwą wiadomość przyjęliśmy z pełnym zaufaniem wierząc, że wreszcie nadchodzi oczekiwana pomoc. Skąd mogliśmy wiedzieć, iż tak szeroko reklamowana "ofensywa" sprowadzała się do działań patroli a zamiast bomb, nieliczne francuskie samoloty zrzucały na Niemcy... ulotki.
Wkrótce komunikaty z frontu stawały się coraz bardziej lakoniczne i niejasne. Nie podawano już, ile i jakie miejscowości oddano nieprzyjacielowi, ani też, którędy przebiega linia frontu. Niepokój wśród nas narastał coraz większy.
Piątego lub szóstego dnia wojny, gdy pełniłem dyżur na wieży, rozpętała się nagle gwałtowna strzelanina ze wszystkich luf armat i karabinów maszynowych. Zaskoczony, gorączkowo kontrolowałem niebo, nie stwierdziłem jednak obecności żadnych wrogich samolotów. Dopiero po dłuższej chwili przemknął tuż nad dachami i nad drzewami mały samolocik, pomalowany na jasny kolor, z wysiłkiem przeskoczył Bug i wylądował gdzieś na ściernisku pod Terespolem. Jak się okazało, był to polski samolot łącznikowy, zapewne przybywający z wiadomością o rychłym przyjeździe do Brześcia naczelnego dowództwa z Rydzem - Śmigłym, które istotnie wkrótce przybyło i przez kilka dnia przebywało w naszym mieście, przed dalszą ucieczką na wschód. Tak więc samolot został ostrzelany przez własną artylerię, chociaż leciał nisko i działo się to w biały dzień. Cóż, nic dziwnego - był to pierwszy i jedyny chyba samolot polski nad Brześciem w ciągu całego września. Artyleria miała prawo mieć wątpliwości...
Siódmego września i ja wreszcie miałem okazję włączenia się aktywnie do drugiej wojny światowej. Dzień był, jak zwykle słoneczny, ciepły i bezchmurny. Pełniłem dyżur około czwartej po południu i wyjątkowy spokój rozleniwił mnie tak dalece, że postanowiłem raz tylko, dla spokoju sumienia, przejechać lornetą horyzont a później położyć się w słońcu na ostatnie pół godziny, jakie pozostawało do końca warty. "Jechałem" więc lornetą powoli po zachodnim nieboskłonie, przesuwając się stopniowo ku północy. W pewnym momencie zamajaczyło mi kilka drgających i zamazanych kropek. Zwróciłem na nie uwagę, gdyż ustawione były równo w jednym rzędzie. Przyjrzałem się im dokładniej i policzyłem: sześć. Klucz dzikich kaczek lub żurawi? W ostatnich dniach dość często widywaliśmy ptactwo odlatujące na południe, jak gdyby i one, przerażone srożącą się coraz bardziej wojną, usiłowało uciec do spokojniejszych krain. Po chwili jednak nabrałem pewności: sześć kropek powiększało się, lecąc w niezmiennym, wyrównanym szyku. To była eskadra samolotów! Inne punkty obserwacyjne widocznie jej jeszcze nie dostrzegły, gdyż syreny alarmowe milczały. Chwyciłem za słuchawkę i zawołałem, jąkając się z wrażenia" "Wieża Ciśnień, nadaję meldunek: widzę - sześć - nierozpoznane - nadlatują - kierunek 18." Odłożyłem słuchawkę i znów popatrzyłem przez lunetę: były już bardzo wyraźne, jakkolwiek nie dało się jeszcze odróżnić sylwetek. Jednak uporczywy ruch na południo-wschód nie nasuwał wątpliwości. Z niepokojem nadsłuchiwałem, ale syreny milczały. Czyżby zbagatelizowano moją wiadomość? Centrala otrzymywała podobno wiele fałszywych meldunków, będących wynikiem popełnionych w zapale omyłek. Nagle zawyła przeraźliwie syrena Twierdzy, w parę sekund później odpowiedziały jej w różnej tonacji syreny miejskie i kolejowe. Odetchnąłem - spełniłem obowiązek. Brześć został ostrzeżony. Spokojnie już teraz obserwowałem: samoloty widać było gołym okiem. Wciąż leciały w tym samym szyku i na tej samej wysokości, jakby lekceważąc sobie potężny zespół fortyfikacji zapchany wojskiem. Ale już zaczęły ujadać działa przeciwlotnicze a na niebie, wokół eskadry, pojawiły się ciemne obłoczki wybuchów szrapneli. Minęło kilkadziesiąt sekund... gdy aparaty znajdowały się kilkaset metrów od mostu kolejowego na Bugu - stało się! Za jednym z nich wykwitł nagle czarny warkocz dymu, potem płomień... Podbiegłem do włazu i zawołałem: "Chodźcie! Chodźcie prędzej!" Koledzy z grupy wybiegli na dach i oniemieli z wrażenia, podobnie jak ja. Kłęby dymu gęstniały, pilot usiłował rozpaczliwym rzutem maszyny w dół ugasić pożar, lecz nadaremnie. Następnie samolot wyrównał, zakręcił w stronę Terespola i wkrótce runął na ziemię, wśród huku eksplozji i w ogromnej chmurze dymu. Zaczęliśmy bić brawo i krzyczeć z radości. Ludzie pod wieżą, którzy nie mogli dostrzec dramatycznego zakończenia, widząc nasz entuzjazm, również zaczęli skakać i wydawać radosne okrzyki. Pozostała piątka zawróciła i zrzuciwszy bomby nad stacją w Małaszewiczach, znikła na zachodzie.
Był to już jednak ostatni radosny akcent w tej wrześniowej wojnie. Odtąd dramatyczne wypadki prześcigały się, potęgując poczucie bezsiły, przerażenie i szok wywołany tak błyskawiczną klęską. Dla nas kulminacyjny punkt dramatu wojennego nastąpił 9 września. Siedzieliśmy właśnie w domu przy obiedzie we czwórkę, gdyż przed paru godzinami przyjechał motocyklem wraz z falą uchodźców z zachodu dawny znajomy ojca, pozostawiając pod Warszawą najbliższą rodzinę. Nagły huk i wstrząs - znacznie silniejsze niż jakiekolwiek dotychczasowe - poderwały nas od stołu. Nikt nie wymówił ani słowa; w ciągu kilku sekund znaleźliśmy się na dole, u wejścia z klatki schodowej do bramy. Nastała chwila ciszy. Wybiegłem na podwórze i spojrzałem w górę. Wysoko, bardzo wysoko, krążyły samoloty. Artyleria biła co sił, ale one były bezpieczne - na tej wysokości nasze działa nie mogły ich dosięgnąć. Ojciec błyskawicznie otworzył składzik opałowy, w którym był zamknięty motocykl gościa. Ten niemal bez słowa chwycił go i wyjechał na ulicę.
Znów rozległy się silne detonacje, zadrżało powietrze. Wróciliśmy na klatkę schodową, wydającą się - słusznie czy nie - jedynym schronieniem. W każdym razie zabezpieczała przed odłamkami. Po chwili nastąpiło piekło. Nieustający huk mieszał się z przeraźliwym gwizdem spadających bomb. Ziemia i dom drżały konwulsyjnie, tumany pyłu ze spadającego tynku wypełniły klatkę schodową, dusiły w gardle. Patrzyłem z przerażeniem na dorosłych, którzy jakkolwiek bardziej spokojni, byli bladzi i zrezygnowani. Chciało mi się płakać ze strachu. Miałem wrażenie, że każdy gwizd to bomba spadająca na nasz dom, który za chwilę runie, grzebiąc nas pod tonami gruzu. W pewnej chwili nastąpił tak silny wybuch, iż całkiem nas ogłuszył. Ściany zarysowały się, poleciało szkło a rama okienna nad drzwiami, wyrwana podmuchem, spadła któremuś z nas na głowę. Straszliwy pęd powietrza pchnął do bramy chmurę pyłu. Zrobiło się ciemno. Usłyszałem przeraźliwe, spazmatyczne okrzyki. Ktoś wołał z przeciwnej strony bramy: "Gaz! Gaz!" Nie bacząc na nic, wybiegliśmy. Na podwórzu stał słup dymu a ogromny lej powstał w miejscu, gdzie wznosiły się wcześniej przybudówki i ubikacje. Pobiegliśmy ulicą Długą, potem Mickiewicza, uciekając, zszokowani, jak najdalej od miejsca wybuchu. Odłączyłem się od rodziców i pobiegłem ulicą Sobieskiego na południe. Zatrzymałem się gdzieś w okolicy Kościuszki. Tu było spokojniej, odgłosy detonacji dobiegały z dala. Zdyszany przysiadłem na balustradzie mostku i z trudem doszedłem do siebie. Tak przesiedziałem do końca nalotu, który trwał jeszcze około pół godziny. Dopiero gdy ujrzałem wracających z południowych dzielnic ludzi, którzy tam wcześniej uciekli, powlokłem się w kierunku domu.
Nasza kamienica stała, na szczęście, chociaż poprzednio byliśmy pewni, że rozlatuje się na kawałki. Na ulicy, w bramie i na podwórzu panował niesamowity nieład: gruz, cegły, wszelkiego rodzaju śmiecie, wszędzie mnóstwo szkła. W mieszkaniu pełno pyłu, przedmioty pospadały ze ścian, okna zostały wyrwane a szkło pokrywało całą podłogę, nieprzyjemnie chrzęszcząc pod stopami. Rodzice już wrócili, gorączkowo pakując do walizek garderobę i pościel. Zapadał zmierzch. Wzięliśmy do ręki bagaże i opuściliśmy dom, aby udać się do spokojniejszej dzielnicy, nad Muchawcem. Poszliśmy do znajomej, pani Karolakowej, której mąż został zmobilizowany. Przyjęła nas gościnnie, sama przerażona i zapłakana. Zostawiwszy rodziców, udałem się ulicą Jagiellońską na przystanek kolejki, żeby pojechać na nocny dyżur do Twierdzy.
W poniedziałek wieczorem, czwartego dnia wojny, usłyszeliśmy przez radio komunikat, który ostatecznie zmroził początkowe optymistyczna nastroje: "W dniu dzisiejszym, po zaciekłych walkach obronnych, nasze wojska musiały opuścić Katowice, Częstochowę i Bydgoszcz." Byłem zaszokowany - więc walki nie toczą się już na granicy? W rękach Niemców znajdują się te znane wszystkim miasta?! Wydawało się to wówczas wielką hańbą, a przecież było tylko preludium do potoku hiobowych wieści, jakie miały odtąd uderzać w nas niczym grom, niwecząc w coraz szybszym tempie nadzieję na skuteczny opór.
Nie wiedzieliśmy nic o tym, co działo się na terenach zajmowanych przez Niemców. Dopiero w wiele lat później uświadomiłem sobie ten niezwykle tragiczny paradoks: w dniach, gdy na Pomorzu szalał hitlerowski terror, gdy w Bydgoszczy trwały od 5 września masowe egzekucje Polaków a w Katowicach Niemcy mordowali harcerzy, my w Brześciu spacerowaliśmy po spokojnych ulicach miasta, które ledwie otarło się o wojnę i wciąż jeszcze czuło się bezpieczne...
Tego samego dnia inny komunikat radiowy poderwał nas i wlał w dusze chwilową otuchę: "Żołnierze! Słuchajcie i powtórzcie innym! Wojska alianckie przekroczyły granicę Niemiec i rozpoczęły ofensywę na szerokim froncie. Miasta niemieckie są bombardowane. Niemcy muszą prowadzić wojnę na dwa fronty!" Tę kłamliwą wiadomość przyjęliśmy z pełnym zaufaniem wierząc, że wreszcie nadchodzi oczekiwana pomoc. Skąd mogliśmy wiedzieć, iż tak szeroko reklamowana "ofensywa" sprowadzała się do działań patroli a zamiast bomb, nieliczne francuskie samoloty zrzucały na Niemcy... ulotki.
Wkrótce komunikaty z frontu stawały się coraz bardziej lakoniczne i niejasne. Nie podawano już, ile i jakie miejscowości oddano nieprzyjacielowi, ani też, którędy przebiega linia frontu. Niepokój wśród nas narastał coraz większy.
Piątego lub szóstego dnia wojny, gdy pełniłem dyżur na wieży, rozpętała się nagle gwałtowna strzelanina ze wszystkich luf armat i karabinów maszynowych. Zaskoczony, gorączkowo kontrolowałem niebo, nie stwierdziłem jednak obecności żadnych wrogich samolotów. Dopiero po dłuższej chwili przemknął tuż nad dachami i nad drzewami mały samolocik, pomalowany na jasny kolor, z wysiłkiem przeskoczył Bug i wylądował gdzieś na ściernisku pod Terespolem. Jak się okazało, był to polski samolot łącznikowy, zapewne przybywający z wiadomością o rychłym przyjeździe do Brześcia naczelnego dowództwa z Rydzem - Śmigłym, które istotnie wkrótce przybyło i przez kilka dnia przebywało w naszym mieście, przed dalszą ucieczką na wschód. Tak więc samolot został ostrzelany przez własną artylerię, chociaż leciał nisko i działo się to w biały dzień. Cóż, nic dziwnego - był to pierwszy i jedyny chyba samolot polski nad Brześciem w ciągu całego września. Artyleria miała prawo mieć wątpliwości...
Stanowisko artylerii przeciwlotniczej w Brześciu (http://twierdza.org/wydarzenia/twierdza-brzeska-w-historii/62-obrona-1939) |
Był to już jednak ostatni radosny akcent w tej wrześniowej wojnie. Odtąd dramatyczne wypadki prześcigały się, potęgując poczucie bezsiły, przerażenie i szok wywołany tak błyskawiczną klęską. Dla nas kulminacyjny punkt dramatu wojennego nastąpił 9 września. Siedzieliśmy właśnie w domu przy obiedzie we czwórkę, gdyż przed paru godzinami przyjechał motocyklem wraz z falą uchodźców z zachodu dawny znajomy ojca, pozostawiając pod Warszawą najbliższą rodzinę. Nagły huk i wstrząs - znacznie silniejsze niż jakiekolwiek dotychczasowe - poderwały nas od stołu. Nikt nie wymówił ani słowa; w ciągu kilku sekund znaleźliśmy się na dole, u wejścia z klatki schodowej do bramy. Nastała chwila ciszy. Wybiegłem na podwórze i spojrzałem w górę. Wysoko, bardzo wysoko, krążyły samoloty. Artyleria biła co sił, ale one były bezpieczne - na tej wysokości nasze działa nie mogły ich dosięgnąć. Ojciec błyskawicznie otworzył składzik opałowy, w którym był zamknięty motocykl gościa. Ten niemal bez słowa chwycił go i wyjechał na ulicę.
Nasza kamienica stała, na szczęście, chociaż poprzednio byliśmy pewni, że rozlatuje się na kawałki. Na ulicy, w bramie i na podwórzu panował niesamowity nieład: gruz, cegły, wszelkiego rodzaju śmiecie, wszędzie mnóstwo szkła. W mieszkaniu pełno pyłu, przedmioty pospadały ze ścian, okna zostały wyrwane a szkło pokrywało całą podłogę, nieprzyjemnie chrzęszcząc pod stopami. Rodzice już wrócili, gorączkowo pakując do walizek garderobę i pościel. Zapadał zmierzch. Wzięliśmy do ręki bagaże i opuściliśmy dom, aby udać się do spokojniejszej dzielnicy, nad Muchawcem. Poszliśmy do znajomej, pani Karolakowej, której mąż został zmobilizowany. Przyjęła nas gościnnie, sama przerażona i zapłakana. Zostawiwszy rodziców, udałem się ulicą Jagiellońską na przystanek kolejki, żeby pojechać na nocny dyżur do Twierdzy.