środa, 4 listopada 2015


Tom III

(39) Zamiast discere - учиться

"Jak ów rozbitek, który ratując się z toni
Pada bez tchu, wyczerpany, na zbawienia brzegu
I patrzy wstecz nie wierząc, że uszedł pogoni - 
Tak duch mój, nieufny, chociaż wciąż ostrzegał,
Na drogę przebytą spoglądał straszliwą,
Jakiej nikt dotąd nie przeszedł i został wśród żywych.'
                                               
                                        Dante
                             (przekład: Jerzy Zabiełło)

   Na drugi dzień po powrocie z wrześniowej tułaczki poszedłem do szkoły. Dzięki kolegom byłem już wciągnięty na listę uczniów "Polskiej szkoły średniej" Nr 21 w klasie X, odpowiedniku przedwojennej drugiej licealnej. Dziwnym trafem klasa ta mieściła się w sali pierwszej licealnej, do której uczęszczałem przed wakacjami. Dawało to dodatkowe złudzenie ciągłości nauki szkolnej, jak gdyby cezura błyskawicznej wojny była tylko nietrwałym wydarzeniem. Jak wielkie jednak zastałem zmiany! Przede wszystkim lekcje odbywały się po południu i wieczorem - rano działała tu szkoła z rosyjskim językiem wykładowym. Przeniesienie nas na późniejsze godziny podkreślało charakter "mniejszościowy" grupy polskiej w ramach nowej państwowości - Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej. Nie byliśmy już "wiodącym" gimnazjum w mieście, ale jedną ze szkół narodowościowych w obcym kraju. Znikły też z klas emblematy państwa polskiego: krzyż, godło i wiszące dotychczas w jednym rzędzie portrety Piłsudskiego, Mościckiego i Rydza, jak też wiekopomny cytat Pierwszego Marszałka. Na razie ściana pozostała pustą - nie umieszczono na niej żadnych symboli nowej władzy. Tylko ławki pozostały te same...
   Nastąpiły również poważne zmiany personalne, zarówno w gronie nauczycieli, jak i w składzie uczniów. Zniknęli: dyrektor Nanowski, małżeństwo Nowakowscy, Łopuski, Kaus, Guściora, Radomski, Radziszewski, Dąbrowski... no i porucznik szwoleżerów Medyna; jesienią widywano go jeszcze w Brześciu, zanim przedostał się na Węgry i dalej na Bliski Wschód. Na pytanie, co porabia, odpowiadał z żołnierską lapidarnością: "Jem i pierdzę." Za jego przedmiotem nauczania tęskniliśmy chyba najgoręcej.
   Niektórzy nauczyciele zostali zmobilizowani w sierpniu i brali udział w kampanii, Kaus podobno zginął na froncie, Łopuski przekroczył granicę węgierską, walczył potem we Francji i wraz z 2 Dywizją Strzelców Pieszych został internowany w Szwajcarii.
   Zabrakło niektórych kolegów i koleżanek. Oprócz tych, którzy nie otrzymali promocji w czerwcu, nie zjawił się m. in. Wiesiek Bąk, Janka Pajkertówna, Hala Balicka. Wiesiek był synem wysokiego funkcjonariusza policji - komisarza do spraw zwalczania komunizmu. Zrozumiałe, że musiał się ulotnić z ojcem i zapewne trafił za granicę. Ojciec rodzeństwa Pajkertów, podoficer zawodowy WP, przeniósł się po kampanii wrześniowej do Terespola, gdzie przyjął narodowość niemiecką (Volksdeutche). Janka wyszła później za Niemca i wyjechała podobno do Wiednia. Tej jesieni i zimy małżeństwa nastolatków stały się niezwykle modne, jakby wojna, z konieczności rozluźniająca rodzinną i społeczną dyscyplinę, przyspieszyła osiągnięcie niecierpliwie oczekiwanej dojrzałości. Decyzje te były nad wyraz lekkomyślne - to tak, jak gdyby ktoś ustawiał namiot w samym oku cyklonu... Jesienią wyszła za mąż Hala Balicka za jakiegoś młokosa, uciekiniera z Warszawy, a Tolek Danilczyk ożenił się ze starszą od siebie tancerką.
   Starych kolegów zebrała się więc w październiku znacznie mniejsza gromadka; natomiast klasę wypełniło wielu nowych przybyszów, w większości młodzieży żydowskiej, uciekinierów z Warszawy, Siedlec i innych miejscowości, zajętych obecnie przez Niemców. Żydzi, jak zwykle łatwo przystosowujący się do sytuacji, krzykliwie manifestowali swoją satysfakcję z upadku państwa polskiego i swój entuzjazm do nowego ustroju. Prowadziło to do ostrych spięć i dyskusji z naszą grupą. Jeszcze nie nauczyliśmy się trzymania języka za zębami i maskowania swych prawdziwych uczuć. Wydaje się, że goście w znacznym stopniu przyczynili się do mających wkrótce nastąpić aresztowań wśród polskiej młodzieży, potraktowanej jako wrogi element wobec władzy sowieckiej a sprzyjający "bywszej jasnopańskoj Polszy." Hurtem wstępując do Komsomołu, Ossowiachimu i innych organizacji, starali się Żydzi podkreślać swoją lojalność wobec władz i utrwalić pozycję w obcym mieście. Nie na wiele się to zdało. W lecie 1940 roku zostali w większości przymusowo wywiezieni w głąb ZSSR. W gruncie rzeczy jednak gwałt zadany wolności obywatelskiej w tym przypadku wielu z nich uratował życie.
   Wśród tej grupy przybyszów zza Buga znajdował się Janusz Przymanowski, obecny (1974) pułkownik LWP, pisarz i publicysta wojskowy. Nie przypominam go sobie jednak. Może nosił wówczas inne nazwisko? Było bardzo wiele takich przypadków.
------------------------------------------------
Były i takie zabawne sytuacje:
 "В конце сентября в городе произошел инцидент, заставивший многих горожан снять розовые очки. Дело в том, что в Бресте находилось большое количество беженцев (до 10 тысяч), бежавших на восток из центральных и западных регионов тогда еще Польши после начала германо-польской войны. В основном, это были евреи. Оказавшись уже в чужой стране с непонятным для них укладом жизни и полным запретом заниматься частной торговлей (что просто невыносимо для настоящего еврея), они захотели вернуться обратно. «Пусть немцы к нам плохо относятся, но там можно торговать!» – говорили они. Как вспоминал местный житель Светозар Синкевич, «однажды в надежде повлиять на новые власти в воем желании легально покинуть страну, толпа еврейских беженцев собралась у здания городского управления с самодельными плакатами и потребовала отправки домой. Это был совершенно необдуманный шаг, так как такого рода демонстрация рассматривалась как антисоветское выступление. В течение нескольких минут толпа была окружена милицией и войсками НКВД, почти все демонстранты были арестованы. Очень немногим удалось проскользнуть сквозь оцепление. Помню растерянный вид и бледное лицо нашего соседа-еврея, который был в толпе больше из солидарности к своим сородичам. Он несвязно бормотал, что «это ведь наша власть… как они с нами поступают…»."
 (По материалам сборника «Брест в 1939-1941. Документы и материалы», книги В. Сарычева «В поисках утраченного», интернет-источника «Фортификатион ру».)
 -----------------------------------------------
   Wprowadzono też duże zmiany do programu nauczania. Znikły takie przedmioty, jak religia, przysposobienie wojskowe, łacina, propedeutyka filozofii, historia, a w klasach młodszych również geografia Polski. Doszły za to: język rosyjski i białoruski. Zwiększony został zakres matematyki i fizyki.
   Naszą wychowawczynią została Nina Aleksandrowna Kossakowicz, przybyła z Mińska Białoruskiego. Była to młoda, może 22-letnia dziewczyna, świeżo po ukończeniu Instytutu Pedagogicznego. Uczyła nas języka białoruskiego. Mówiła zupełnie nieźle po polsku, ale na lekcjach wymagała używania wyłącznie białoruskiego, co było nie do zrealizowania, gdyż nawet miejscowi Rosjanie nie mieli o nim pojęcia, a ci, którzy się podawali za Białorusinów, mówili po rosyjsku lub po polsku.
   Nina Aleksandrowna była przystojną szatynką z długimi warkoczami. Ładnie wyglądała zwłaszcza, gdy się śmiała. Ale uśmiech rzadko gościł na jej twarzy. W Brześciu objęła prawdopodobnie pierwszą samodzielną pracę. Musiano jej też przed wyjazdem z Mińska nakłaść do głowy wiele na temat odpowiedzialności nauczania młodzieży przesiąkniętej burżuazyjnymi wpływami. Starała się więc postępować stanowczo i surowo, co nie było łatwe wobec niemal dorosłych mężczyzn, w dodatku sfrustrowanych dramatycznymi wydarzeniami. Zabawna była jej niewiedza o naszych obyczajach i stosunkach: gdy zwracaliśmy się do niej per "proszę pani", broniła się gwałtownie ("ja nie pani'), żądając, aby mówiono "Nino Aleksandrowno". Pomijając już, że ten zwrot, poprawny w języku rosyjskim, jest zupełnie obcy duchowi języka polskiego, jej reakcja została zapewne podyktowana fałszywą przesłanką o rzekomo czołobitnym charakterze wyrażenia "pani". Od lat nie nazywano tam naszego kraju inaczej, niż "jaśniepańska Polska". Pan - to burżuj, posiadacz, ciemiężca klasy robotniczej i chłopstwa. Gwoli prawdzie należy wspomnieć, że w Polsce rewanżowano się, nadając słowu "bolszewik" znaczenie wywrotowca, zmierzającego do zniszczenia wszelkiego porządku, wymordowania wierzących, zlikwidowania rodziny i zaprowadzenia instytucji wspólnych żon.
   "Pani" Kossakowiczówna miała więc niełatwe i niewdzięczne zadanie wychowania tych, którzy w jej duchu nie chcieli być wychowywani i traktowali w dodatku tę sowiecką szkołę jako coś przejściowego, co zniknie najpóźniej na wiosnę. Z uśmieszkiem politowania słuchaliśmy jej wywodów o tym, jak byliśmy ciemiężeni i uciskani. Propaganda sowiecka była na naszym terenie dość prymitywna i dogmatyczna, odwołująca się do różnych grup społecznych przy pomocy tych samych argumentów. Trudno było jednak z nią dyskutować, zwłaszcza gdy spostrzegliśmy, że nasze sprzeciwy prowadzą do podejrzeń o wrogi stosunek do nowej władzy. Dotychczas byliśmy przyzwyczajeni do zakazu podważania jedynie prawd objawionych na lekcjach religii. Nie wiedzieliśmy jeszcze, iż także w polityce bywają tematy tabu. Mieliśmy wkrótce na własnej skórze poznać konsekwencje teorii "zaostrzającej się walki klasowej."
   Tak więc Nina Aleksandrowna uczyła nas z zapałem recytowania wierszyków białoruskich a nam program i atmosfera szkoły zaczynały się coraz mniej podobać. Grywaliśmy na lekcjach w "szewca", w "inteligenta" i w "morze". Przy lada okazji urywaliśmy się ze szkoły. Okazją taką był np. 1 listopada - Wszystkich Świętych - tradycyjnie wolny od zajęć. W Związku Sowieckim jest to oczywiście normalny dzień pracy, również w szkołach. Żadne względy religijne nie są uznawane, toteż uczniom wydano nakaz stawienia się na zajęcia, grożąc surowymi konsekwencjami. Mogliśmy co prawda uczynić zadość obyczajowi, odwiedzając cmentarz przed południem, uznaliśmy jednak, że nikt nie ma prawa odbierać nam święta i po południu, zamiast na zajęcia, gremialnie poszliśmy na groby - nawet ci, którzy nie mieli tam nikogo z bliskich. Pogoda była okropna - zimno, wiatr i deszcz ze śniegiem, zapowiedź nadciągającej srogiej zimy. Po krótkim pobycie na cmentarzu wałęsaliśmy się po mieście, spacerując wyzywająco nawet przed budynkiem szkolnym. Konsekwencji bynajmniej nie wyciągnięto. Widocznie grono pedagogów z Mińska przyjęło do wiadomości, iż wykorzenienie z nas burżuazyjnych nawyków potrwa jeszcze dłuższy czas.
   W przeddzień dwudziestej drugiej rocznicy Rewolucji Październikowej urządzono w auli gimnazjum akademię. Po zwykłych przemówieniach jakiś zespół teatralny - bodajże Armii Czerwonej - dał przedstawienie, pełne niezbyt dowcipnych ataków na niedawno rozpadłe państwo polskie.  W zamierzeniu autorów miała to być zapewne jedynie satyra na burżuazję, nie potrafiono jednak uniknąć wyskoków raniących nasze poczucie narodowe. Gdy w pewnym momencie na scenie zaczął się miotać jakiś krasnoarmiejec wołając: "... i kriczały pany: "Jeszcze Polska nie zginęła"... - na widowni rozległy się głosy protestu, gwizdy i tupania. Niezrozumienie faktu, że naród polski to nie tylko burżuazja i że szerokie masy również czuły się przywiązane do swej państwowości, pozostając wciąż w szoku po jej utracie, było charakterystyczne dla ówczesnych działaczy komunistycznych, których skostniały dogmatyzm nie raz jeszcze w przyszłości wywoływać miał gwałtowne protesty wśród ludowych mas. Szczególnym jego przypadkiem stało się niezrozumienie kwestii narodowej.
 Zakończenie roku w polskiej szkole w Brześciu, czerwiec 1940 r. Oznaczeni na zdjęciu: 1. Andrzej Wędziagolski, 2. Anatol Danilczyk, 3. Kalinowski, 4. Żmudzka, 5. Prof. W. Orsztynowicz (łacina), 6. Prof. Perdenia (rosyjski), 7. Prof. Karpowicz (biologia), 8. Nina Kossakowicz (białoruski), 9. prof. A. Kiwalle (matematyka), 10. Jawdyńska (francuski), 11. Prof. Parymończyk (matematyka), 12. Pitera (roboty ręczne), 13. Prof. M.Klimowicz (fizyka), 14. Sowiecki dyrektor szkoły, 15. Prof. M. Szubkin "Dziadzia" (matematyka), 16. Prof. A.Wrońska (fizyka), 17. Prof. Schingera (biologia), 18. Henio Klebeko, 19. J. Klimowiczówna, 20. prof. J. Zawiślan.



sobota, 31 października 2015




(38) Ucieczka i powrót

   Z rozmów w pociągu, a potem z kolegami z mojej zmiany, wyłaniał się obraz zniszczeń i strat. Zbombardowana została północna część śródmieścia między terenami dworca kolejowego i ul. 3 Maja. Rejon ten był już w tym czasie zatłoczony mnóstwem samochodów i wozów konnych, uciekinierzy z zachodnich dzielnic Polski biwakowali w parkach i na skwerach. Tam było najwięcej ofiar. Kilka bomb rozerwało się w rowach pełniących rolę schronów przeciwlotniczych, wykopanych na bulwarze Mickiewicza. Zginęły dziesiątki osób. Zniszczenia były na ul. Steckiewicza, Sadowej, Dąbrowskiego, Zygmuntowskiej, 3 Maja. Ktoś przyniósł wiadomość, że ciężko ranna została matka mojego kolegi, Henia Klebeko. Panował nastrój przygnębienia i zgrozy. Całą noc tliły się w mieście pożary: przez most na Bugu wjeżdżał do Twierdzy niekończący się sznur wozów konnych i samochodów, szły pieszo tłumy żołnierzy. Zdawało się, iż nieprzyjaciel jest tuż.
   W ciągu niedzieli krążyły nad miastem samoloty, atakowane przez artylerię, ale nie zrzucały bomb. Na ul. Jagiellońskiej znalazłem natomiast ulotkę wzywającą żołnierzy do zaprzestania walki. "Wasz rząd uciekł za granicę, armia rozbita, w ogóle nie ma już żadnego wojska polskiego!" Ze złością darłem ten haniebny świstek papieru, ale jego treść dopełniła miary rozpaczy. Zrezygnowany położyłem się na ławce w ogródku, śledząc ruchy samolotu, który bezkarnie i lekceważąco powoli przelatywał na wschód. Wojna ukazała niestety naszą bezsilność wobec wroga.
   W poniedziałek rano ojciec wrócił szybko z biura. Urzędy zostały zlikwidowane, zalecono ewakuację na wschód, na własną rękę. Pracownikom wypłacono trzymiesięczne pobory, po czym wszyscy wyżsi urzędnicy natychmiast wyjechali z Brześcia. Nakaz ewakuacji otrzymała też policja, straż pożarna i kolej. Przez cały dzień gorączkowo rozważaliśmy, co robić. Fakt rychłego nadejścia Niemców nie budził już wątpliwości. Staliśmy przed perspektywą walki o miasto i Twierdzę, nowych bombardowań i dalszego rozlewu krwi. Rodzice bali się o mnie. Wreszcie zapadła decyzja: nazajutrz rano wychodzimy z miasta w kierunku na Kowel. Będziemy się starali wsiąść do jakiegoś pociągu, gdyż niektóre z nich jeszcze kursowały w tym kierunku, a następnie przedostać się do Rybałówki, gdzie można będzie nawiązać kontakt z rodziną matki w Siedlisku.
   Rano wyszliśmy z walizkami we czwórkę, bo i pani Karolakowa postanowiła wyruszyć z nami. Gdy przechodziliśmy przez most na Muchawcu, znów zaczął się nalot. Pobiegliśmy w kierunku toru kolejowego i ścieżkami przez lasy mozolnie wędrowaliśmy na południo-wschód, do najbliższej stacji Kamienna. Nastał ciepły dzień, byliśmy spoceni w płaszczach i z bagażami. W drodze nasza znajoma  nagle zrezygnowała z dalszej wędrówki i postanowiła wrócić do miasta. Żal jej się zrobiło ubogiego mienia, pozostawionego na pastwę losu. Pożegnaliśmy ją więc i ruszyliśmy dalej. Pod wieczór dotarliśmy do Kamiennej, pół żywi ze zmęczenia. Stacja była pełna ludzi, mających - jak my - nadzieję na dalszą jazdę pociągiem. Posłałem sobie płaszcz na betonowej posadzce i zacząłem drzemać. Około północy zerwał nas gwizd parowozu - jakiś pociąg nadjechał od strony Brześcia. To skład towarowy, przeważnie odkryte lory. Wdrapaliśmy się na platformę pełną żelaznych rur. Pociąg ruszył a nam z każdym obrotem kół wydawało się, że jesteśmy coraz bezpieczniejsi. Z pewnością nie była to podróż bardzo wygodna; skąd rodzice, słabi przecież i nieprzyzwyczajeni do takiej mordęgi, brali siły? Strach i przerażenie pozwalają widocznie zapomnieć o nieludzkim zmęczeniu, gdy wierzy się jeszcze w ocalenie.
 ---------------------------------------------------------

"2 września wyższe władze wojskowe opuściły Brześć. Wszystkim młodym ludziom w wieku poborowym polecono wycofać się na wschód. Tymczasem niemieckie zagony przecięły już drogę na Baranowicze i Pińsk, zamierzając okrążyć Brześć od wschodu. Pan Zygmunt ruszył więc w kierunku Kowla. - Droga była zapchana kolumnami uchodźców - wspomina Zygmunt Kwiek. - Co jakiś czas nad drogą pojawiały się niemieckie myśliwce. Ich piloci znajdowali upiorną zabawę w strzelaniu do cywilów z broni pokładowej. Widziałem nawet atak na stado pasących się krów. Jazda szosą stała się niebezpieczna, dlatego uchodźcy w dzień kryli się w lasach a na trakt wychodzili nocą. Po dotarciu do Kowla usłyszeli, że mają ruszać dalej na Łuck. Po drodze zaatakował ich samolot. Cudem uniknęli śmierci, chowając się w przydrożnym rowie. Uradzili, że muszą schować się w lesie. Ale do lasu nie dotarli, bo panu Zygmuntowi pękła dętka w rowerze. - Ta dętka uratowała nam życie - pisze Zygmunt Kwiek. - Nie mieliśmy szans na dojście do lasu, więc schowaliśmy się w zagajniku. Z tego właśnie zagajnika oglądali później bombardowanie lasu. Kilka godzin później, kiedy przejeżdżali przez tamtą okolicę, zobaczyli makabryczny widok. Na drzewach wisiały szczątki ludzkie i zwierzęce a części rozbitych wozów rozrzucone były w promieniu kilkuset metrów. Okazało się, że w lesie schroniła się część polskiej jednostki wojskowej a bomby spadły na jej tabory."
"Z tych lat gniewnych", Wspomnienia Zbigniewa Kwieka
http://www.gs24.pl/artykuly-archiwalne/art/5356196,historia-zygmunt-kwiek-byl-w-1939-roku-swiadkiem-hitlerowskosowieckiej-defilady-w-brzesciu-po-wojnie-kazano-mu-milczec,id,t.html?cookie=1

---------------------------------------------------------
   Do Kowla dojechaliśmy wczesnym rankiem. I tu pozostawały widoczne ślady bombardowań. Wyszliśmy szybko w kierunku wschodnim, byle dalej od dworca. Na przedmieściu - o dziwo! - funkcjonował otwarty sklep spożywczy. Właściciel bez trudności sprzedał nam jakieś pieczywo i kilka tabliczek czekolady. Poszliśmy dalej piaszczystą, polną drogą w kierunku stacji Steble. Już po godzinie pojawiły się pojedyncze niemieckie samoloty, lecąc nisko i ostrzeliwując drogę, pola i wsie. Nurkowaliśmy co chwila w krzaki, przez co marsz bardzo się wydłużał. Dopiero późnym popołudniem dotarliśmy wreszcie na miejsce -  małą, cichą stacyjkę, bardzo czystą i ładnie ukwieconą. Panował tu spokój, zebrała się mała grupka podróżnych a zawiadowca, grzeczny i uśmiechnięty, zapowiedział za kilka godzin pociąg towarowy do Sarn. Rzeczywiście, o zmierzchu nadjechał. Już bez żadnych komplikacji zawiózł nas do Rafałówki, gdzie wysiedliśmy w nocy na znajomy peron. Zamieszkaliśmy w żydowskim zajeździe. Byliśmy śmiertelnie zmęczeni, mimo to matka chciała usiąść na ganku i nasłuchiwać, czy nie jadą niemieckie czołgi. Jej nastrój stanowił miarę przerażenia, w jakim żyliśmy od kilku dni. Wyperswadowaliśmy jednak jej, że to nie ma sensu - po tych bezdrożach Niemcy nie są w stanie tak szybko tu dotrzeć. Następnego dnia ojciec zatelegrafował do Huty Stepańskiej i wkrótce przybył furmanką wuj Edward, aby zabrać nas do Siedliska. Po kilku kolejnych godzinach jazdy wpadliśmy w objęcia rodziny. W Siedlisku, jak i w całej okolicy, panowała cisza i spokój niemal "przedwojenny". Samoloty wroga tu nie docierały, nie kwaterowały też żadne jednostki wojska polskiego. Po obiedzie rozłożyliśmy się na kocach i leżakach w sadzie. Jedząc świeże owoce, słuchaliśmy nowin, których tu nie brakło, gdyż dziadkowie w Hucie mieli radio a wiadomości dochodziły również innymi drogami: z poczty, z posterunku policji. Tak więc wiadomo było, że Warszawa oblężona, walki toczą się pod Lwowem i broni się Twierdza brzeska. 
   W sobotę pojechaliśmy do dziadków, a w niedzielę przybyli również Bielawscy z Omelanki. I tu, około 10 rano uderzył w nas grom najsilniejszy od siedemnastu dni. Usłyszeliśmy w radio przemówienie Mołotowa z Moskwy. Wojska sowieckie wkraczają na wschodnie tereny Polski! Odczuliśmy w jednej chwili, jakby zamykało się nad nami wieko trumny. Jeszcze krążyły sprzeczne pogłoski: ktoś przyniósł wiadomość, że Sowieci idą na pomoc, przeciw Niemcom... Audycje radia moskiewskiego rozwiały jednakże te złudzenia. Powtarzano w nich z naciskiem, iż wojska sowieckie idą "wyzwalać" tereny zachodniej Białorusi i Ukrainy, nawoływano do likwidacji polskiej administracji. Już wieczorem w Hucie znikła policja i inne władze. Miejscowy sklepik wyprzedał resztki towarów, m. in. cały zapas wódki, którą wszyscy dorośli krewniacy wypili pospołu, z rozpaczy. Ojciec zwrócił mi uwagę, bym pozdejmował z klapy marynarki wszystkie odznaki: sportową, strzelecką i PW ostrzegając, że "bolszewicy zdejmą mi je ze skórą." Nie usłuchałem jednak; było mi wszystko jedno. Nie chciałem się pozbywać tych ostatnich, symbolicznych śladów, wiążących mnie z rozpadającą się ojczyzną. Nie chciałem wierzyć, że to koniec.

   Pomimo apokaliptycznych przepowiedni, głoszonych przez co bardziej nerwowe osoby, następne dni nie przyniosły żadnych groźnych wydarzeń. Do tego zapadłego kąta, w jakim się znaleźliśmy, nie dotarły żadne sowieckie oddziały; kilkakrotnie tylko przelatywały w pobliżu eskadry srebrzystych samolotów z czerwonymi gwiazdami. W Hucie zorganizowano posterunek milicji ukraińskiej, na którym zdałem trzy nasze maski przeciwgazowe, nieużyteczne, niepotrzebnie aż tutaj przywleczone przedmioty. Otrzymałem nagryzmolone z wielkim wysiłkiem pokwitowanie. Zamieszkaliśmy u dziadków. Nie mając nic lepszego do roboty, znalazłem gdzieś podręcznik do nauki języka angielskiego i codziennie wkuwałem przez kilka godzin. Przydało mi się to siedem lat później!
   Na terenach na wschód od Bogu sytuacja ulegała stabilizacji. Rozeszła się pogłoska o rychłym otwarciu szkół. Bardzo mnie to poruszyło. Dopiero bowiem w tych dramatycznych tygodniach, gdy dawna szkolna beztroska skończyła się bezpowrotnie, odczułem brak szkoły a nawet jej nieco kostycznej, surowej atmosfery. Czułem się wytrącony z normalnego trybu życia, pozbawiony swego miejsca w uporządkowanym świecie i przez to narażony na niebezpieczeństwa niewiadomego losu. Perspektywa powrotu do szkoły stwarzała złudzenie powrotu normalnego porządku.
   Gdy tylko uruchomiono ponownie komunikację kolejową, ojciec pojechał do Brześcia. Po kilku dniach otrzymaliśmy od niego list, że mieszkanie znalazł w porządku, tylko zginęło radio i mój rower, zabrane prawdopodobnie przez Niemców. Odwiedzili też ojca moi koledzy, między innymi "Henio - sierota". Dopiero wtedy dowiedzieliśmy się, że pani Klebekowa zmarła tragicznie z powodu ran. Ojciec powiadomił nas też, iż koledzy zapisali mnie do otwierającej się wkrótce szkoły średniej - odpowiednika dotychczasowego liceum. Nie było po co dłużej zwlekać i jednego z pierwszych dni października wuj odwiózł nas z powrotem na stację w Rafałówce. Tu dopiero pierwszy raz zobaczyłem sowieckich żołnierzy, czerwone flagi i transparenty. Z trudem sylabizowałem wypisane hasła. Na jednym widniał napis: "Da zdrastwujet rabocze-krestjanskaja krasnaja armia!" Słowo "krestjanskaja" skojarzyło mi się z "chrześcijańską" i na długo zabiło ćwieka w głowę.

Propagandowy plakat sowiecki 1939 r.

Inny sowiecki plakat z 1939 r., tym razem zamiast miłości - nienawiść.
Angielska karykatura jako komentarz do działań Stalina i Hitlera

   Podróż pamiętam jako uciążliwą. Nie mogliśmy jechać krótszą drogą, gdyż między Kowlem i Brześciem zniszczono mosty. Jechaliśmy więc przez Sarny i Łuniniec - dwie przesiadki i cała noc spędzona na stacji w tym ostatnim, wśród ogromnych tłumów, tak jak my wędrujących z miejsca na miejsce koczowników. Do Brześcia dotarliśmy dopiero późnym rankiem. Ze wzruszeniem powitałem tak bardzo znajomy widok dworca. Ale tuż po wyjściu na ulicę rzuciły mi się w oczy wielkie zniszczenia: leje po bombach, gruzy, nieład i brud w zadbanym dotychczas mieście. Leje znajdowały się również wokół naszej kamienicy, która cudem ocalała. W mieszkaniu panował już jednak porządek i ... niespodzianka: zastaliśmy dwie rodziny uciekinierów z Warszawy, które ojciec przygarnął z dobrego serca, bo koczowały gdzieś na stacji w opłakanych warunkach. Zrobiło się ciasno, gdyż razem było nas dziewięć osób, w tym wiecznie kwilące niemowlę. Spaliśmy pokotem na podłodze, lada jakie posiłki spożywaliśmy kolejno. Trudno było poruszać się wśród festonów schnących pieluszek. Toteż większą część dnia spędzałem poza domem. Odwiedziłem wszystkich kolegów, którzy powitali mnie z entuzjazmem. Okazało się, iż przebywali w mieście w czasie krótkotrwałej okupacji niemieckiej. Opowiadali o trzydniowej obronie Twierdzy, dzielnie odpierającej ataki przeważających sił wroga oraz o sowiecko - niemieckiej defiladzie, jaka miała miejsce 22 września.



----------------------------------------------------------

22 września doszło w Brześciu do sytuacji bez precedensu. Tu dwóch okupantów podało sobie rękę nad trupem Polski, oficjalnie pieczętując jej czwarty rozbiór. Symbolem tego była wspólna defilada Niemców i Rosjan. Wśród obserwatorów był także Zygmunt Kwiek. Dlatego później tak trudno było mu uwierzyć w bezinteresowną walkę Armii Czerwonej o naszą wolność. - Defiladę zorganizowano na ulicy Unii Lubelskiej przed budynkiem, w którym jeszcze kilka dni wcześniej mieściły się władze województwa poleskiego - pisze. Przed wejściem ustawiono trybunę, na której stali dowódcy wojsk niemieckich i sowieckich, z generałem Heinzem Guderianem i kombrygiem Siemionem Kriwoszeinem na czele. Niemcy prezentowali się olśniewająco. W pełnej gali, z wypucowanymi butami i błyszczącymi medalami. Rosjanie wyglądali przy nich jak ubodzy krewni. Bluzy od mundurów wisiały na nich jak worki po kartoflach. Nie mieli naramienników z dystynkcjami. Przed trybuną jechały niemieckie czołgi, broń przeciwpancerna, wozy z piechotą. Przejechał nawet zmotoryzowany szpital polowy! Na koniec, na niskim pułapie, przeleciały myśliwce i bombowce. - Rosjanie zaprezentowali się dużo skromniej - wspomina Zygmunt Kwiek. - Przejechały tylko cztery czołgi oraz kilka samochodów z żołnierzami. Czołgów miało być więcej, ale zepsuły się w drodze do Brześcia. Stało ich tam aż siedemnaście! Autor wspomnień widział na samochodach zapasy benzyny przewożone w drewnianych beczkach. Z okazji defilady Niemcy wypuścili na wolność obrońców twierdzy brzeskiej. Wszyscy zostali szybko aresztowani przez Rosjan. W Brześciu do niewoli dostało się wtedy prawie dwa i pół tysiąca polskich oficerów i podoficerów oraz 34 tysiące szeregowców.
"Z tych lat gniewnych", Wspomnienia Zbigniewa Kwieka
Czytaj więcej: http://www.gs24.pl/artykuly-archiwalne/art/5356196,historia-zygmunt-kwiek-byl-w-1939-roku-swiadkiem-hitlerowskosowieckiej-defilady-w-brzesciu-po-wojnie-kazano-mu-milczec,id,t.html?cookie=1

--------------------------------------------------------
   W mieście rzucało się w oczy mnóstwo obcych twarzy i mundurów oraz wielkie ilości samochodów ciężarowych, niespotykanych przed wojną. W powietrzu czułem swąd spalin, do których nie byłem przyzwyczajony. To wszystko sprawiło, że znajome kąty wydały mi się obce i nieprzytulne. Czułem się, jak w innym, nieprzyjaznym kraju, znikło towarzyszące stale dawniej poczucie swobody i bezpieczeństwa. Nie byłem już "u siebie." Zrozumiałem, że bezpowrotnie zamknął się dotychczasowy rozdział mego życia, że nadchodzi czas trudnych zmagań z losem a przyszłość wygląda niejasno i niepewnie.

KONIEC TOMU II
CDN

czwartek, 29 października 2015




(37) Pierwsze wojenne dni

   Pisałem już, że w dniu mobilizacji zgłosiłem się jako ochotnik do służby pomocniczej, ponieważ mój rocznik nie podlegał wcieleniu. Otrzymałem przydział do jednej z drużyn pełniących służbę na posterunku obserwacyjnym obrony przeciwlotniczej, znajdującym się na Wieży Ciśnień w Twierdzy, nad bramą Saperską. Czworokątna wieża stała nad samym Bugiem. Z jej płaskiego szczytu rozciągał się rozległy widok na Twierdzę, miasto i okolice.
---------------------------------------------------------
Cytadela miała cztery bramy którymi wychodziło się na Umocnienia: Kobryńskie,Wołyńskie i Terespolskie. Nazwy bram ulegały zmianom w poszczególnych okresach.Te okresy to: carski, polski i radziecki. Brama prowadząca z cytadeli na Umocnienie Terespolskie nazywała się odpowiednio: Brama Terespolska, Brama Saperska 1919-1939 i ponownie Brama Terespolska. W czasach carskich (1830-1915) brama była dwupiętrowa,w okresie polskim dobudowano jeszcze trzy piętra.
(http://prochowniaterespol.blogspot.com/2012/11/mosty-na-bugu-i-brama-terespolska.html)
-------------------------------------------------------- 

Brama Saperska (Terespolska) 1939 r. (http://twierdza.org/budowa/cytadela)
Brama Terespolska, stan obecny. (http://prochowniaterespol.blogspot.com/2012/11/mosty-na-bugu-i-brama-terespolska.html)

   Nasza zmiana liczyła czterech chłopców w moim wieku (ok. 17 lat). Okres służby wynosił 12 godzin, po czym mieliśmy 24 godziny wolne. Pełniliśmy dyżury kolejno po 2 godziny. Nasz punkt obserwacyjny, spełniający rolę dzisiejszej stacji radiolokacyjnej, wyposażono prawdziwie po spartańsku: w lunetę i telefon, co było wymowną ilustracją ówczesnych możliwości. Przez lunetę obserwowało się horyzont a po zauważeniu jakichś samolotów zawiadamiało telefonicznie centralę, która uruchamiała syrenę alarmową i przekazywała meldunek do baterii przeciwlotniczych, rozmieszczonych wokół miasta. Na szczęście samoloty były dość powolne, choć i tak zwykle wycie syren rozlegało się niemal równocześnie z odgłosem wybuchów pierwszych bomb. Sam miałem możliwość sprawdzić w praktyce, że między dostrzeżeniem samolotów w odległości stanowiącej granicę rozdzielczą lunety a ich pojawieniem się nad miastem, upływało najwyżej pięć minut, to znaczy, że można było dojrzeć nieprzyjaciela w chwili, gdy znajdował się około 20 km od punktu obserwacyjnego. A przecież rzadko udawało się spostrzec nadlatujący samolot w momencie, gdy wyglądał jak maleńka kropka na niebie i wcale nie było pewne, czy to ptak lub nawet drobina kurzu w powietrzu. 
   Sam tekst meldunku opracowano tak, aby był możliwie krótki, prosty a zarazem wyczerpujący. Należało podać:
1. czy samolot widać, czy tylko słychać,
2. ilość maszyn,
3. własne czy nieprzyjacielskie (najczęściej podawaliśmy "nierozpoznane"),
4. nadlatują czy przeleciały,
5. kierunek lotu.

   W ciągu dnia, przy pogodnym niebie, było jeszcze pół biedy. Ale w nocy możliwości obserwacji wzrokowej sprowadzały się praktycznie do zera i pozostawał tylko nasłuch, co wcale nie było łatwe, gdyż cały czas dominował hałas wywołany turkotem nieustannie przejeżdżających w pobliżu wozów konnych, rżeniem koni, nawoływaniem ludzi, gwizdem lokomotyw i innymi odgłosami, charakterystycznymi dla niespokojnych wojennych nocy. Szczęściem, ówczesna technika nie pozwalała jeszcze na naloty przy bardzo ograniczonej widoczności. W każdym razie w nocy nigdy nie było powodów do alarmu.
   W ogóle kilka pierwszych dni upłynęło raczej w spokoju, mogliśmy więc dyżury na dachu Wieży wykorzystywać do opalania się i oglądania z tak dużej wysokości niecodziennego widoku naszego miasta. Dodać trzeba, że nie byliśmy umundurowani ani uzbrojeni. Jedynym wyposażeniem wojskowym jakie otrzymaliśmy, były maski przeciwgazowe. Takie same maski dla siebie i matki otrzymał ojciec. Nosiliśmy je przy sobie w czasie alarmów, ale nigdy nie mieliśmy okazji ich wykorzystać. 
   W wolnych chwilach pomagałem w domu przy naklejaniu pasków papieru na szyby. Większość okien w mieście przystrojono tymi paskami, naklejonymi na ukos, po przekątnej. Zdania były podzielone co do skuteczności tego środka ochronnego. Niektórzy uważali, że stanowi on dostateczne zabezpieczenie przed wypadnięciem szyb w czasie bombardowania. Inni śmiali się, uważając to za niepoważną zabawę. Prawda leżała, jak zwykle, pośrodku. Papier nie stanowił oczywiście zabezpieczenia przed rozbiciem szyb skutkiem podmuchu, ale w dużym stopniu chronił osoby znajdujące się w pobliżu okna przed poranieniem odpryskami szkła. Wielu stosowało się do tego zalecenia i widok szyb zaklejonych na krzyż papierem stał się typowym obrazkiem pierwszego okresu wojny.
   Radio często podawało komunikaty dla obrony przeciwlotniczej. Brzmiało to następująco: "Uwaga! Uwaga! Nadchodzi! Pięć koma osiem, sześć koma cztery!"  "Uwaga! Uwaga! Przeszedł!" Szczególnie denerwowaliśmy się przy słowie "nadchodzi". Komunikat dotyczył różnych stron kraju, ale nam się wydawało, iż mowa właśnie o naszym mieście.
   Pierwsze dni, jak wspomniałem, upłynęły dość spokojnie.Kilka razy pojawiły się niemieckie samoloty, zawsze jednak poza granicami miasta. Słychać było detonacje bomb i wystrzały artylerii, ponieważ jednak szkód w mieście nie było, ludzie przyzwyczaili się i nie zbiegali do prowizorycznych schronów, wykopanych na bulwarach, skwerach i w podwórzach. Sklepy pozostawały otwarte, wszystkie instytucje funkcjonowały normalnie. Początkowo nie brakowało też towarów. Dopiero około 6 września zaczęły się trudności z tłuszczem, mięsem i wyrobami tytoniowymi. W wolnych chwilach spacerowaliśmy po deptaku, jak za pokojowych czasów, nie obawiając się już surowych, szkolnych rygorów. Niektórzy koledzy, nie mając obowiązków w służbie pomocniczej, nadal plażowali nad Muchawcem. Tylko wieczorem ciemności na ulicach przypominały, iż żyjemy w wyjątkowym okresie. Zarządzenia o zaciemnieniu skrupulatnie przestrzegano i wszyscy pilnowali się nawzajem, aby w zasłoniętych czarnym papierem oknach nie błysnęła żadna szpara.

   Drogę na dyżur w Twierdzy i z powrotem odbywałem kolejką wąskotorową, kursującą normalnie, chociaż wieczorami zaciemnioną. Poczciwa brzeska ciuchcia! W tych ostatnich dniach swego pracowitego żywota również ona miała swój udział w wojennej krzątaninie. Najhardziej dramatyczne chwile przeżywali jej pasażerowie podczas nalotów. Mała lokomotywka doznawała wówczas przypływu niespotykanej energii i pędziła, kołysząc się na obie strony, co sił w kołach a za nią równie niebezpiecznie chwiały się wagoniki aby czym prędzej wjechać na odcinek toru niknący pod rozłożystymi kasztanami, dającymi jaką taką osłonę przed obserwacją lotnika. Kolejka była czynna niemal do ostatnich chwil przed oblężeniem Twierdzy. Później władze sowieckie, które po 17 września przejęły miasto i Twierdzę, już jej nie uruchomiły. Poszła zapewne na złom, gdyż taki jest nieubłagany los staroci. Przetrwała carat, ale zmarła wraz z II Rzecząpospolitą.
   W poniedziałek wieczorem, czwartego dnia wojny, usłyszeliśmy przez radio komunikat, który ostatecznie zmroził początkowe optymistyczna nastroje: "W dniu dzisiejszym, po zaciekłych walkach obronnych, nasze wojska musiały opuścić Katowice, Częstochowę i Bydgoszcz." Byłem zaszokowany - więc walki nie toczą się już na granicy? W rękach Niemców znajdują się te znane wszystkim miasta?! Wydawało się to wówczas wielką hańbą, a przecież było tylko preludium do potoku hiobowych wieści, jakie miały odtąd uderzać w nas niczym grom, niwecząc w coraz szybszym tempie nadzieję na skuteczny opór.
   Nie wiedzieliśmy nic o tym, co działo się na terenach zajmowanych przez Niemców. Dopiero w wiele lat później uświadomiłem sobie ten niezwykle tragiczny paradoks: w dniach, gdy na Pomorzu szalał hitlerowski terror, gdy w Bydgoszczy trwały od 5 września masowe egzekucje Polaków a w Katowicach Niemcy mordowali harcerzy, my w Brześciu spacerowaliśmy po spokojnych ulicach miasta, które ledwie otarło się o wojnę i wciąż jeszcze czuło się bezpieczne...
   Tego samego dnia inny komunikat radiowy poderwał nas i wlał w dusze chwilową otuchę: "Żołnierze! Słuchajcie i powtórzcie innym! Wojska alianckie przekroczyły granicę Niemiec i rozpoczęły ofensywę na szerokim froncie. Miasta niemieckie są bombardowane. Niemcy muszą prowadzić wojnę na dwa fronty!" Tę kłamliwą wiadomość przyjęliśmy z pełnym zaufaniem wierząc, że wreszcie nadchodzi oczekiwana pomoc. Skąd mogliśmy wiedzieć, iż tak szeroko reklamowana "ofensywa" sprowadzała się do działań patroli a zamiast bomb, nieliczne francuskie samoloty zrzucały na Niemcy... ulotki.
   Wkrótce komunikaty z frontu stawały się coraz bardziej lakoniczne i niejasne. Nie podawano już, ile i jakie miejscowości oddano nieprzyjacielowi, ani też, którędy przebiega linia frontu. Niepokój wśród nas narastał coraz większy.
   Piątego lub szóstego dnia wojny, gdy pełniłem dyżur na wieży, rozpętała się nagle gwałtowna strzelanina ze wszystkich luf armat i karabinów maszynowych.  Zaskoczony, gorączkowo kontrolowałem niebo, nie stwierdziłem jednak obecności żadnych wrogich samolotów. Dopiero po dłuższej chwili przemknął tuż nad dachami i nad drzewami mały samolocik, pomalowany na jasny kolor, z wysiłkiem przeskoczył Bug i wylądował gdzieś na ściernisku pod Terespolem. Jak się okazało, był to polski samolot łącznikowy, zapewne przybywający z wiadomością o rychłym przyjeździe do Brześcia naczelnego dowództwa z Rydzem - Śmigłym, które istotnie wkrótce przybyło i przez kilka dnia przebywało w naszym mieście, przed dalszą ucieczką na wschód. Tak więc samolot został ostrzelany przez własną artylerię, chociaż leciał nisko i działo się to w biały dzień. Cóż, nic dziwnego - był to pierwszy i jedyny chyba samolot polski nad Brześciem w ciągu całego września. Artyleria miała prawo mieć wątpliwości...

Stanowisko artylerii przeciwlotniczej w Brześciu (http://twierdza.org/wydarzenia/twierdza-brzeska-w-historii/62-obrona-1939)
   Siódmego września i ja wreszcie miałem okazję włączenia się aktywnie do drugiej wojny światowej. Dzień był, jak zwykle słoneczny, ciepły i bezchmurny. Pełniłem dyżur około czwartej po południu i wyjątkowy spokój rozleniwił mnie tak dalece, że postanowiłem raz tylko, dla spokoju sumienia, przejechać lornetą horyzont a później położyć się w słońcu na ostatnie pół godziny, jakie pozostawało do końca warty. "Jechałem" więc lornetą powoli po zachodnim nieboskłonie, przesuwając się stopniowo ku północy. W pewnym momencie zamajaczyło mi kilka drgających i zamazanych kropek. Zwróciłem na nie uwagę, gdyż ustawione były równo w jednym rzędzie. Przyjrzałem się im dokładniej i policzyłem: sześć. Klucz dzikich kaczek lub żurawi? W ostatnich dniach dość często widywaliśmy ptactwo odlatujące na południe, jak gdyby i one, przerażone srożącą się coraz bardziej wojną, usiłowało uciec do spokojniejszych krain. Po chwili jednak nabrałem pewności: sześć kropek powiększało się, lecąc w niezmiennym, wyrównanym szyku. To była eskadra samolotów! Inne punkty obserwacyjne widocznie jej jeszcze nie dostrzegły, gdyż syreny alarmowe milczały. Chwyciłem za słuchawkę i zawołałem, jąkając się z wrażenia" "Wieża Ciśnień, nadaję meldunek: widzę - sześć - nierozpoznane - nadlatują - kierunek 18." Odłożyłem słuchawkę i znów popatrzyłem przez lunetę: były już bardzo wyraźne, jakkolwiek nie dało się jeszcze odróżnić sylwetek. Jednak uporczywy ruch na południo-wschód nie nasuwał wątpliwości. Z niepokojem nadsłuchiwałem, ale syreny milczały. Czyżby zbagatelizowano moją wiadomość? Centrala otrzymywała podobno wiele fałszywych meldunków, będących wynikiem popełnionych w zapale omyłek. Nagle zawyła przeraźliwie syrena Twierdzy, w parę sekund później odpowiedziały jej w różnej tonacji syreny miejskie i kolejowe. Odetchnąłem - spełniłem obowiązek. Brześć został ostrzeżony. Spokojnie już teraz obserwowałem: samoloty widać było gołym okiem. Wciąż leciały w tym samym szyku i na tej samej wysokości, jakby lekceważąc sobie potężny zespół fortyfikacji zapchany wojskiem. Ale już zaczęły ujadać działa przeciwlotnicze a na niebie, wokół eskadry, pojawiły się ciemne obłoczki wybuchów szrapneli. Minęło kilkadziesiąt sekund... gdy aparaty znajdowały się kilkaset metrów od mostu kolejowego na Bugu - stało się! Za jednym z nich wykwitł nagle czarny warkocz dymu, potem płomień... Podbiegłem do włazu i zawołałem: "Chodźcie! Chodźcie prędzej!" Koledzy z grupy wybiegli na dach i oniemieli z wrażenia, podobnie jak ja. Kłęby dymu gęstniały, pilot usiłował rozpaczliwym rzutem maszyny w dół ugasić pożar, lecz nadaremnie. Następnie samolot wyrównał, zakręcił w stronę Terespola i wkrótce runął na ziemię, wśród huku eksplozji i w ogromnej chmurze dymu. Zaczęliśmy bić brawo i krzyczeć z radości. Ludzie pod wieżą, którzy nie mogli dostrzec dramatycznego zakończenia, widząc nasz entuzjazm, również zaczęli skakać i wydawać radosne okrzyki. Pozostała piątka zawróciła i zrzuciwszy bomby nad stacją w Małaszewiczach, znikła na zachodzie.
   Był to już jednak ostatni radosny akcent w tej wrześniowej wojnie. Odtąd dramatyczne wypadki prześcigały się, potęgując poczucie bezsiły, przerażenie i szok wywołany tak błyskawiczną klęską. Dla nas kulminacyjny punkt dramatu wojennego nastąpił 9 września. Siedzieliśmy właśnie w domu przy obiedzie we czwórkę, gdyż przed paru godzinami przyjechał motocyklem wraz z falą uchodźców z zachodu dawny znajomy ojca, pozostawiając pod Warszawą najbliższą rodzinę. Nagły huk i wstrząs - znacznie silniejsze niż jakiekolwiek dotychczasowe - poderwały nas od stołu. Nikt nie wymówił ani słowa; w ciągu kilku sekund znaleźliśmy się na dole, u wejścia z klatki schodowej do bramy. Nastała chwila ciszy. Wybiegłem na podwórze i spojrzałem w górę. Wysoko, bardzo wysoko, krążyły samoloty. Artyleria biła co sił, ale one były bezpieczne - na tej wysokości nasze działa nie mogły ich dosięgnąć. Ojciec błyskawicznie otworzył składzik opałowy, w którym był zamknięty motocykl gościa. Ten niemal bez słowa chwycił go i wyjechał na ulicę.



   Znów rozległy się silne detonacje, zadrżało powietrze. Wróciliśmy na klatkę schodową, wydającą się - słusznie czy nie - jedynym schronieniem. W każdym razie zabezpieczała przed odłamkami. Po chwili nastąpiło piekło. Nieustający huk mieszał się z przeraźliwym gwizdem spadających bomb. Ziemia i dom drżały konwulsyjnie, tumany pyłu ze spadającego tynku wypełniły klatkę schodową, dusiły w gardle. Patrzyłem z przerażeniem na dorosłych, którzy jakkolwiek bardziej spokojni, byli bladzi i zrezygnowani. Chciało mi się płakać ze strachu. Miałem wrażenie, że każdy gwizd to bomba spadająca na nasz dom, który za chwilę runie, grzebiąc nas pod tonami gruzu. W pewnej chwili nastąpił tak silny wybuch, iż całkiem nas ogłuszył. Ściany zarysowały się, poleciało szkło a rama okienna nad drzwiami, wyrwana podmuchem, spadła któremuś z nas na głowę. Straszliwy pęd powietrza pchnął do bramy chmurę pyłu. Zrobiło się ciemno. Usłyszałem przeraźliwe, spazmatyczne okrzyki. Ktoś wołał z przeciwnej strony bramy: "Gaz! Gaz!" Nie bacząc na nic, wybiegliśmy. Na podwórzu stał słup dymu a ogromny lej powstał w miejscu, gdzie wznosiły się wcześniej przybudówki i ubikacje. Pobiegliśmy ulicą Długą, potem Mickiewicza, uciekając, zszokowani, jak najdalej od miejsca wybuchu. Odłączyłem się od rodziców i pobiegłem ulicą Sobieskiego na południe. Zatrzymałem się gdzieś w okolicy Kościuszki. Tu było spokojniej, odgłosy detonacji dobiegały z dala. Zdyszany przysiadłem na balustradzie mostku i z trudem doszedłem do siebie. Tak przesiedziałem do końca nalotu, który trwał jeszcze około pół godziny. Dopiero gdy ujrzałem wracających z południowych dzielnic ludzi, którzy tam wcześniej uciekli, powlokłem się w kierunku domu.
   Nasza kamienica stała, na szczęście, chociaż poprzednio byliśmy pewni, że rozlatuje się na kawałki. Na ulicy, w bramie i na podwórzu panował niesamowity nieład: gruz, cegły, wszelkiego rodzaju śmiecie, wszędzie mnóstwo szkła. W mieszkaniu pełno pyłu, przedmioty pospadały ze ścian, okna zostały wyrwane a szkło pokrywało całą podłogę, nieprzyjemnie chrzęszcząc pod stopami. Rodzice już wrócili, gorączkowo pakując do walizek garderobę i pościel. Zapadał zmierzch. Wzięliśmy do ręki bagaże i opuściliśmy dom, aby udać się do spokojniejszej dzielnicy, nad Muchawcem. Poszliśmy do znajomej, pani Karolakowej, której mąż został zmobilizowany. Przyjęła nas gościnnie, sama przerażona i zapłakana. Zostawiwszy rodziców, udałem się ulicą Jagiellońską na przystanek kolejki, żeby pojechać na nocny dyżur do Twierdzy.

sobota, 17 października 2015




(36) Wrzesień - wojna!



   Pierwszego września, wkrótce po piątej rano, zbudził nas kilkakrotny huk, przytłumiony, ale dość silny, gdyż ziemia i cały dom lekko zadrżały. Nie wywołało to na nas większego wrażenia. W ostatnich tygodniach przeprowadzano próbne alarmy przeciwlotnicze, przy czym artyleria grzmociła na potęgę. Przewróciliśmy się więc w łóżkach na drugi bok, klnąc z cicha pod nosem, że tak wczesną porę wybrano sobie tym razem na ćwiczenia.
   Wstałem po godzinie szóstej i przed śniadaniem poszedłem na plac gimnazjalny, aby pogłębić schron przeciwlotniczy, który od kilku dni kopaliśmy na miejscu dawnej skoczni, w rogu dziedzińca. Machałem pracowicie łopatą blisko godzinę. Około ósmej przelazłem przez dziurę w ogrodzeniu, aby udać się na śniadanie. Gdy przechodziłem przez ulicę, usłyszałem głos matki. Stała na balkonie i wyraźnie poruszona, zawołała: "Wojna! Właśnie był komunikat przez radio!" I dodała: "Podobno rano bombardowano lotnisko w Małaszewiczach."
   Mimo woli rozejrzałem się dokoła z niedowierzaniem. Był cichy poranek późnego lata. Niebo pogodne, trochę zamglone, ludzie szli ulicą zwykłym krokiem, w dali turkotał wóz, dymy wznosiły się spokojnie z kominów. Jakoś nie tak wyobrażałem sobie tę dramatyczną chwilę, chociaż rozumiałem, że znajdujemy się na głębokich tyłach, daleko od linii frontu.
   A przecież wybuch wojny nie był tak wielkim zaskoczeniem. Mówiono o niej od wielu miesięcy. W marcu miałem swój niewielki udział w próbnej mobilizacji. Potem wszystko wróciło do stanu normalnego, ale gazety wciąż przedstawiały niepokojące wiadomości i groźne przepowiednie. Napięcie utrzymywało się, jednak wyczuwali je głównie dorośli. My, nastolatki, mieliśmy mnóstwo naszych własnych, ważnych spraw. Najpierw był koniec roku szkolnego i związany z tym wysiłek oraz zdenerwowanie. Potem wakacje - pełne odprężenie i chęć doznania jak największej ilości przyjemnych wrażeń. Tych nie brakowało; stawałem się coraz bardziej samodzielny, coraz odważniej i coraz pewniejszym krokiem wkraczałem w życie. Gazet prawie nie czytałem, ważniejsze wydawały się rower i kajak. Wycieczki, nowe znajomości, flirty, żarty w gronie kolegów, odurzenie nadmiarem wolnego czasu, który trzeba było jak najpełniej wykorzystać - wszystko to nie zostawiało miejsca na ponure rozmyślania o niepewnej przyszłości. Temat wojny niekiedy pojawiał się w rozmowach z kolegami, lecz traktowało się go lekko, jak sprawy szkolne, bądź jak jakieś odległe wydarzenia, które nas osobiście nie bardzo dotyczyły. Nie ogarniał nas nigdy najmniejszy niepokój. Winna temu była i beztroska młodości i uporczywa propaganda siły państwa i wojska, w którą wierzyliśmy bez zastrzeżeń. Malownicze defilady napełniały dumą i podziwem. 



   Sprężysty krok głębokich szeregów piechoty, dźwięczny tupot niezliczonych końskich kopyt i furkot chorągiewek przy lancach, głuche dudnienie dział, wreszcie przeraźliwy zgrzyt i chrzęst gąsienic małych tankietek, zmuszający do zatykania uszu - wszystko w takt dziarskich i melodyjnych marszów, granych przez dobre orkiestry wojskowe, umacniało w nas przeświadczenie, że ktokolwiek by się na Polskę porwał, odejdzie z guzem. Kult szarży pod Samosierrą i Wiedniem, czy też zwycięskich ataków piechoty pod Radzyminem, wpajała w nas szkoła, literatura i otoczenie. Nie mieliśmy najmniejszego pojęcia o potędze Niemiec, ich technice i nowoczesnym wyposażeniu. Przeciwnie, byliśmy głęboko przekonani, iż to my właśnie mamy nowoczesną, liczną i doskonale uzbrojoną armię, a Niemcy blefują, budując czołgi opancerzone tekturą. O naszych samochodach bojowych wprawdzie mało słyszeliśmy, za to głośno było o sportowych wyczynach Żwirki i Wigury, Bajana i Hynka. Jeżeli mieliśmy takich lotników - rozumowaliśmy - to musiało być i odpowiednie lotnictwo. Zresztą perspektywą nalotów bombowych mało się przejmowaliśmy; o wiele więcej grozy budziła możliwość użycia gazów. Wydawała się ona całkiem realną. Doświadczenia pierwszej wojny światowej, intensywne szkolenie w przysposobieniu wojskowym, cała szeptana i oficjalna propaganda kazały wierzyć, że takie zagrożenie jest możliwe. Ale i to niebezpieczeństwo jakoś nie wywoływało w nas bojaźni: przecież przed skutkami zagazowania chronią ponoć nawet tak podręczne środki, jak szmatka przepojona moczem...
 
Marszałek Rydz -  Śmigły
   Nade wszystko jednak nasza pewność siebie wypływała z faktu najgłębszego przekonania o niezniszczalności polskiej państwowości, w której urodziliśmy się, a więc która istniała dla nas "od zawsze". Nie nurtowały nas lęki i przeczucia rozbiorowego pokolenia. Byliśmy przeświadczeni, iż Polska została powołana do życia z woli państw sprzymierzonych przy czynnym udziale oręża Legionów i nikt nie może się temu przeciwstawić. Mit ten, jak wiele innych, wrósł głęboko w świadomość i nawet jaskrawe fakty świadczące o jego fikcji, nie mogły podważyć naszej wiary i zaufania.


   Tak więc wkroczyliśmy w wojnę przepojeni optymistyczną determinacją i ten stan ducha trwał a nawet umacniał się przez pierwsze dni września. Chciwie słuchaliśmy wieści z frontu, jakimi prasa i radio początkowo dość obficie nas częstowały. Były to informacje krzepiące i całkowicie odpowiadały naszym pragnieniom i oczekiwaniom: "Na wszystkich odcinkach trwają zacięte walki, ataki wroga zostały odparte." "Nieprzyjaciel ponosi ciężkie straty." "W rejonie Częstochowy zniszczono 70 czołgów." "Garnizon Westerplatte broni się." "Oddziały naszej kawalerii wkroczyły do Prus Wschodnich." Dobrego samopoczucia nie psuło niemieckie lotnictwo, gdyż nalotów na miasto w tych dniach nie było. Prawdziwy entuzjazm ogarnął wszystkich trzeciego września, w niedzielę po południu, gdy błyskawicznie rozeszła się wiadomość o przystąpieniu do wojny Francji i Wielkiej Brytanii. Ludzie, dotychczas poważni, choć spokojni, śmiali się odprężeni, żywo dyskutowali i rozprawiali. Tego przecież oczekiwaliśmy z niecierpliwością! Wydawało się pewne, że w ślad za wypowiedzeniem wojny ruszą wojska a przerażeni hitlerowcy, schwytani w polsko - alianckie kleszcze, zaczną gorzko żałować całej awantury. Tak, trzeciego września jeszcze wierzyliśmy w nasze czołgi i samoloty, w politykę Becka i strategię Rydza - Śmigłego.