czwartek, 7 kwietnia 2016




(60) Warszawa annis 1946 - 1948

   Jest to dziś miasto zwyczajne, tyle że nowe i w zasadzie pozbawione ruder. Mój kuzyn z Kalifornii, Leszek Mąkiewicz, uważa nawet, że ciekawsze od Paryża, bo "takie nowoczesne". Ale w pierwszych latach powojennych, gdy przyjechałem tu, aby zamieszkać na stałe, Warszawa była najdziwniejszym miastem świata. Na lewym brzegu Wisły w sensie urbanistycznym istniały właściwie tylko jezdnie ulic i gdzieniegdzie  pojedyncze domy lub grupy domów, przy czym na północ od Królewskiej aż do mostu Gdańskiego rozciągała się kamienista pustynia. Mimo to wszyscy mieszkańcy, nie umawiając się, usiłowali robić wrażenie, że żyją i działają w normalnym mieście. W ubiorach obowiązywał swoisty szyk i elegancja, kawiarnie były pełne o każdej porze, podobnie jak dwa lub trzy nocne lokale. Zawsze komplet widzów w teatrach i kinach. Co do tych ostatnich, to też był fenomen na skalę światową: Warszawa stanowiła jedyne miasto, w którym ilość teatrów przewyższała liczbę kin! Teatrów było bowiem ponad dziesięć, kin zaś początkowo cztery ("Polonia", "Atlantic", "Syrena" i "Tęcza"). Później otworzono kilka innych, ale przez kilkanaście lat stosunek ten praktycznie nie ulegał zmianie. Dlatego, jakiejkolwiek chały by nie wyświetlano, na każdym seansie siedział komplet. Długie kolejki do kas kinowych stały się nieodłącznym elementem pejzażu Warszawy a "koniki" - spekulanci biletami - stanowili przedmiot ataków prasowych i żartów. Ostatnio czytałem w "Życiu Warszawy", iż na nowym polskim filmie w kinie "Atlantic" na seansie przedpołudniowym doliczono się ... dwunastu widzów! Oto droga, jaką przeszliśmy od owych lat. Na byle zakalec nikt już warszawiaka nie nabierze. Wówczas jednak byliśmy znacznie mniej wybredni. 

Inauguracja Kina "Polonia", 2 kwietnia 1945 r.
-------------------------------------------------------------------------------------
"Otwarcie drugiego kina w Warszawie zapowiadano już od końca lutego 1945 r. I tym razem o jego wskrzeszeniu zadecydowała determinacja i zapał kilku ludzi, którzy remontowali oficynę kamienicy przy Marszałkowskiej 56, gdzie kilka lat przed wojną powstało nowoczesne kino Imperial. Z ulicy wchodziło się do niego przez bramę.
W 1945 r. Imperial zamienił się w Polonię. Ekran został zszyty ze skrawków ekranów wydobytych z ruin kilku innych kin. Podobnie było ze sprzętem. Monterzy składali je z części zbieranych po całym mieście. Łatwiej było z krzesłami. 2 kwietnia, widownia mogła już pomieścić 700 osób. Gdy otwierano Polonię, na Marszałkowską przyszedł nieprzebrany tłum. Tylko nielicznym udało się dostać do środka.
Niebawem odżyło też luksusowe przedwojenne kino Palladium znajdujące się w kamienicy przy Złotej 5/9. W czasie okupacji zajęli je Niemcy, zmieniając jego nazwę na Helgoland. W czasie powstania warszawskiego w Palladium wyświetlane były powstańcze kroniki. Po wojnie urządzano w nim premiery filmowe.
Tłumy stawiły się również 19 września 1945 r. na otwarciu kina Atlantic. Kamienica przy Chmielnej, w której się znajdowało, spłonęła w 1944 r. Ocalała jednak oficyna, w której mieściło się kino. I do niego przed wojną - tak jak do Imperialu - wchodziło się przez bramę i podwórko. Premierowych gości witano o godz. 18. Wyświetlano Polską Kronikę Filmową, barwny film "Parada zwycięstwa" i radziecki "Berlin". Następnego dnia anonimowy recenzent "Życia Warszawy" pisał: "Można tylko żałować, że operatorzy nie pokazali nam żołnierza polskiego, który przecież w zdobywaniu Berlina miał również swój udział".
Generalnie jednak panował zachwyt. Mamy już cztery kina w Warszawie i trzeba przyznać, że najgustowniejsze Atlantic odnowiono z nowoczesną prostotą. Ściany w podwójnej tonacji niebieskiej i żółtej. I dużo światła, pogodnie rozproszonego po szerokich płaszczyznach sufitów, ścian i bieli ekranu, albo też intensywnie skupionego w rzędach kinkietów - czytamy."
Jerzy S. Majewski, "Kina dawnej Warszawy. Film na ekranie wyjętym z ruin." (http://warszawa.wyborcza.pl/warszawa/1,34862,17701292,Kina_dawnej_Warszawy__Film_na_ekranie_wyjetym_z_ruin.html).
-------------------------------------------------------------------------------------
   Na Marszałkowskiej, Chmielnej i kilku innych ulicach, w parterach zburzonych i spalonych kamienic, prywatna inicjatywa wyremontowała lokale sklepowe i zapełniła je towarami z UNRRA oraz z branży galanteryjnej i tekstylnej. Podstawowe artykuły żywnościowe wydawano na kartki, istniał jednak równoległy wolny rynek. W Alejach Ujazdowskich, róg I Armii WP (Szucha) znajdował się prywatny kiosk żywnościowy. Jako najmłodszy wiekiem i stopniem w pokoju, byłem często delegowany po zakupy drugiego śniadania dla wszystkich: bułek z masłem i z szynką. Co to były za bułki i co za szynka!
   Pomimo ruin i zgliszcz ruch na głównych ulicach panował do późnej nocy. Kiedyś na rogu Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej kupiłem o godzinie pierwszej w nocy lody u wędrownego sprzedawcy. Niech ktoś dziś spróbuje załatwić taki sprawunek o tej porze!
Ruiny dworca Warszawa - Główna, 1946, widok od strony Al. Jerozolimskich.
   Na dworzec główny zaadoptowano pomieszczenia magazynowe. Już w 1946 roku odchodziły stamtąd pociągi do Karpacza, Kudowy, Szklarskiej Poręby, Krynicy i innych miejscowości wypoczynkowych. Pociągi przejeżdżały nieraz przez tereny, na których działała antykomunistyczna partyzantka. Na miejscu Dworca Gdańskiego postawiono drewniany baraczek, który pełnił funkcję budynku stacyjnego przez kilkanaście lat. Jedyny budynek, jako tako przypominający stację kolejową miała Warszawa Wschodnia. Za to dojazd do niego kocimi łebkami ulicy Kijowskiej kojarzył się nie tyle ze stolicą, ile z Garwolinem lub Kutnem. Ale to nie wojna była temu winna.

   Dokładnie oczyszczone z gruzu zostały na początku arterie przelotowe: Aleje Jerozolimskie, Marszałkowska, Nowy Świat i kilka innych ulic. Pozostałe przez długi czas umożliwiały poruszanie się tylko środkiem jezdni. Pewnego dnia szedłem Królewską w kierunku Zachęty. Z prawej strony, tam, gdzie powinien być chodnik i fronton kamienic, wznosiła się pionowo hałda gruzu a nad nią ocalałe mury oficyn. W pewnym momencie z któregoś tam piętra sfrunęła na gruzowisko - bo trudno powiedzieć, że zeszła - dziewczyna, ubrana według ostatnich wskazań mody, w kapelusiku, kostiumie i pantofelkach, koronkowych rękawiczkach i z białą torebką. Wyglądała na tle tych ruin jak zjawisko z innego świata. Gdybym ją ujrzał w tej sytuacji na fotografii, posądziłbym wykonawcę zdjęcia o fotomontaż. Ale takie właśnie były warszawskie kontrasty. Dziewczyna szła być może do kawiarni lub do teatru, gdyż wśród tego gruzowiska życie toczyło się normalnie. Do dobrego tonu należało nie dostrzegać ruin ani o nich nie mówić. Dla warszawiaków miasto istniało nadal, tylko "niektóre" domy zostały chwilowo wyłączone z użycia. Prawdę mówiąc jednak, każdy miał w głębi duszy wątpliwości, czy dożyje tych lat, gdy z miasta znikną całkowicie zgliszcza a puste posesje zapełnią nowe budynki.
Marszałkowska, róg Królewskiej, widok od strony Zielnej, 1946 r. (www.odkrywca.pl)
   W obliczu straszliwych zniszczeń odruch solidarności, a może zwykła chęć dodania sobie otuchy, powodowały, że wytworzył się nieznany przedtem zwyczaj tłumnych zabaw na placach, zwłaszcza w dzielnicach odbudowywanych. Na betonie i asfalcie, w takt wzmacnianych przez megafon dźwięków orkiestr zakładowych, puszczali się w pląsy starzy i młodzi, nawet dzieci, przy czym stroje noszono dowolne.
(http://weldon-warszawa.blogspot.com)
   W miarę napływu do miasta elementu wiejskiego i małomiasteczkowego, stopniowo zaczęła zanikać elegancja pierwszych lat powojennych. A ludności przybywało: między 1945 i 1950 liczba mieszkańców wzrosła do 800.000! Budownictwo mieszkaniowe nie nabrało jeszcze wtedy rozmachu. Ukończono maleńkie osiedle Mariensztat, rozpoczęto budowę Muranowa i odbudowano Żoliborz. 

Mariensztat, 1945 r.

Mariensztat, 1950 r.
Było to w sumie jednak bardzo niewiele, toteż ludzie gnieździli się wszędzie, gdziekolwiek ocalał kawałek dachu nad głową. Znane było z tych lat zdjęcie wielopiętrowej kamienicy na rogu Pięknej i Mokotowskiej. Dom ten nie miał na wyższych pietrach ściany frontowej, ale ponieważ pozostałe ściany i sufity przetrwały w dobrym stanie, mieszkańcy, nie dbając o to, że całe ich życie jest widoczne z ulicy, zapełnili te pomieszczenia. Nierzadko można było ujrzeć przy dużym stole całą rodzinę, beztrosko siedzącą o krok od niebezpiecznej przepaści. Gdzie tylko było możliwe, strychy, piwnice, różne zakamarki zamieniały się w mniej lub bardziej przytulne mieszkania.
Słynne zdjęcie, o jakim wspomina autor.
   Po przeniesieniu służbowym do Warszawy w listopadzie 1946 r. zamieszkałem chwilowo w tak zwanym Hotelu Oficerskim, który mieścił się w ocalałym budynku u zbiegu Karowej i Wybrzeża Kościuszkowskiego w Wojskowej Komendzie Miasta (po 1949 powrócił do funkcji szpitala). Dla oficerów starszych i generałów przeznaczono kilka pokojów na piętrze, natomiast oficerowie młodsi otrzymywali jedno z kilkudziesięciu łóżek w wielkiej sali na parterze. W owych czasach rozdawano gwiazdki dość niefrasobliwie wszystkim, którzy tego zapragnęli a zwłaszcza pochwalili się "pochodzeniem robotniczo - chłopskim", choć często przed i po promocji pozostawali zwykłymi lumpami. Toteż portfele trzeba było mocno przyciskać pod poduszką a buty przywiązywać do ręki przed zaśnięciem. Walizkę trzymało się w przechowalni i za każdym razem, kiedy wynikła potrzeba wyjąć lub schować pidżamę albo zmienić bieliznę, należało załatwić wszystkie biurokratyczne formalności. Nie pozwalano trzymać walizki pod łóżkiem (innego miejsca nie było), gdyż kradzieże zdarzały się nagminnie. 
Szpital Kliniczny, w latach 1945-49 Wojskowa Komenda Miasta. Stan w 2005 r., fot. R.Mączewski.
   Po miesiącu przeniesiono mnie na ulicę Wrońskiego, gdzie pracownicy mojej instytucji zajmowali całą willę na rogu Górnośląskiej. Tu w jednym pokoju przebywało nas tylko sześciu. Przez sypialnię defilowały do łazienki mieszkające obok dziewczyny. Bywało wcale wesoło... 
Willa Czesława Domaniewskiego przy Górnośląskiej 33 i Hoene Wrońskiego (http://stolicaiokolica.blogspot.com/2012/02/gornoslaskiej-odslona-na-razie-ostatnia.html).
   Ulicami w okolicy Belwederu ćwiczyła marsz ze śpiewem kompania podchorążych Szkoły Oficerów Politycznych, w takt piosenki: 


"Młodości żaru nic w nas nie ostudzi,
Nie pożałujem krwi czerwonej z żył,
My zbudujemy Polskę wolnych ludzi,
A jeśli zginiem - duch nasz będzie żył!"


   W 1947 roku funkcjonowały już prawie wszystkie przedwojenne szkoły wyższe. Tłumy studentów w różnym wieku - pamiętajmy, że wielu miało siedem lat opóźnienia - zapełniły sale wykładowe. Pęd do nauki stymulowała zarówno radość z odzyskanej możliwości swobodnego studiowania po pięciu latach koszmaru "czasów pogardy", jak też fakt zniesienia wszelkich opłat za studia. Warunki pracy na uczelniach były spartańskie, podobnie jak całe nasze ówczesne życie. W zimie brakowało opału, więc studenci siedzieli w płaszczach. Rozgrabione i zniszczone laboratoria odtwarzano stopniowo od zera. Charakterystyczny zewnętrzny akcent studenta tamtych czasów stanowiła czapka odpowiedniego kształtu i barwy: Uniwersytet nosił białe, miękkie rogatywki, Politechnika - okrągłe, brunatne, Akademia Nauk Politycznych - fioletowe, Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego - zielone, itd. Studenci chętnie manifestowali swoją przynależność do danej uczelni, pragnąc widocznie nacieszyć się prawem, którego podczas okupacji ich pozbawiono. Zresztą czapki pamiętam jako bardzo twarzowe, szczególnie w przypadku studentek. Dziś nakłada je tylko poczet sztandarowy podczas uroczystej inauguracji roku akademickiego - a szkoda.
Studentki polonistyki UW odgruzowują Warszawę (https://polonistyka.amu.edu.pl/ifp/ifp/z-dziejow-polonistyki-poznaskiej/biae-czapki-zawsze-wiod-prym....-polonistyka-tu-po-wojnie)
   Bodajże w 1947 roku zapoczątkowano w zorganizowany sposób społeczne odgruzowywanie stolicy, którego kulminacyjny okres przypadał we wrześniu. Porządkowanie ulic i rozbieranie zburzonych, wypalonych kamienic stanowiło jedyną skuteczną formę pracy tysięcy osób - niefachowców budowlanych. Pracowaliśmy z niekłamanym zapałem, nie szczędząc sił, ale odchodząc po kilku godzinach z placu budowy i oglądając skutki swej działalności, stwierdzaliśmy z rozczarowaniem, że udało się uprzątnąć tylko maleńką zatoczkę w tym oceanie gruzów. Mimo to nikt nie patrzył na rumowisko ze zniechęceniem i rozpaczą. Rozlegały się wesołe rozmowy i przyśpiewki, atakowaliśmy miliony ton pokruszonych cegieł z energią, wierząc głęboko, iż wola odbudowy zwycięży. Z wielkim zainteresowaniem czytaliśmy tygodnik "Skarpa", przemianowany później na "Stolicę". Podawał on ilustrowane licznymi fotografiami relacje ze stanu odbudowy i publikował coraz to nowsze wizje  przyszłości różnych fragmentów miasta - w miarę upływu czasu coraz bardziej monumentalne i wspaniałe, z ogromnymi bramami w budynkach, na kształt łuków Tytusa lub Konstantyna. Te pompatyczne, bizantyjskie colossea wywoływały jednak mało entuzjazmu, gdyż przypominały wszystko, tylko nie Warszawę. Część tych dziwacznych "budowli socjalizmu" zrealizowano, dziś jednak patrzymy na nie już innym okiem. Zdążyły obrosnąć patyną a poza tym, w porównaniu ze stawianymi później setkami jednakowych pudełek bez wyrazu, tamte budynki były przynajmniej zróżnicowane i nawet ich eklektyzm nadawał jakieś piętno indywidualizmu. Obecnie w nowych osiedlach Warszawa nie różni się od Częstochowy, Lublina czy Grójca. Wyrównanie standardu - owszem, tylko czy wszystko musi się kryć za tą samą fasadą? Cóż, taka jest zapewne "moralna" cena wielkoprzemysłowego budownictwa. Wytwórczość rzemieślnicza obejmuje coraz bardziej artykuły zbytku. Któż by się spodziewał tego przed czterdziestu laty?
Wizja ul. Marszałkowskiej (http://www.bryla.pl/bryla/56,85301,14713948,palac-kultury-sercem-kraju,,5.html)
   Wspominając Warszawę lat powojennych, nie mogę pominąć jeszcze jednej cechy jej ówczesnych mieszkańców: byli wśród ruin i biedy pogodni, dowcipni, nie narzekali na rzeczywiście trudne warunki bytu. O ileż ciekawiej rozmawiało się wtedy niż dzisiaj! I oto ci sami ludzie, trzydzieści lat później, zmienili się nie do poznania. Już po kilku minutach każdej rozmowy jej tematem staje się narzekanie i biadolenie - tym zawziętsze, im dany osobnik zamożniejszy. Stało się to jakąś szczególną manierą, wzorowaną na obyczajach kmiotków - ci również uważają taki styl towarzyskiej rozmowy za przejaw savoir vivre'u i bon tonu. U żydowskich kupców w przedwojennej Polsce, składających zeznania w urzędzie skarbowym, był to odruch samoobrony. U inteligentów Polski Ludowej, wywodzących się w większości z małomiasteczkowego drobnomieszczaństwa, stało się narzekanie manifestacją megalomanii, parawanem dla własnego niedołęstwa, lenistwa czy prostactwa. Dziwne, że ludzie skądinąd wykształceni, nie zdają sobie sprawy z tego, iż takie zachowanie jest w złym guście a człowiek dobrze wychowany nie narzeka i nie przeklina w towarzystwie, stara się natomiast mówić interesująco i w miarę możliwości dowcipnie. Niestety, dawna umiejętność prowadzenia rozmowy w sposób lekki, łatwy i przyjemny ustąpiła miejsca manierze chóralnego krytykanctwa i zjadliwego biadolenia. Wszystko jest źle i będzie coraz gorzej - oto konkluzja, do jakiej z zadowoleniem dochodzą rozmówcy, po zmarnowaniu kilku godzin na jałową "rozmowę". Słuchając tego, odczuwam nudności. Ludzie ci są syci i ubrani, mają gdzie mieszkać, jeżdżą za granicę, kształcą dzieci, na wszystko ich stać - a mimo to nie potrafią cieszyć się życiem i w dodatku zatruwają je innym. Jeśli tak jest po 30 latach, to co będzie w roku 2000? Dobrze, że nie dożyję. Zginąłbym wówczas śmiercią najstraszliwszą: z nudy.

   W tym miesiącu upłynęło właśnie trzydzieści lat od mego przyjazdu do Warszawy. Późniejsze lata przyniosły wiele wrażeń i przeżyć, nie opisuję już ich jednak, gdyż wierny powziętemu na wstępie postanowieniu, starałem się przede wszystkim ukazać epokę tak bardzo różną od czasów obecnych, a która skończyła się na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Poza tym do czasów najnowszych brak jest wystarczającego dystansu, zaś ścisłe przeplatanie się przeżyć osobistych ze służbowymi, nie pozwala na takie ich rozgraniczenie, aby pominąć sprawy zawodowe, z których większość należała do zakresu poufnych. Ale i te wspomnienia, jeżeli przetrwają, być może po latach zabawią nieco przypadkowego czytelnika, gdy moje pokolenie znajdzie się już "po tamtej stronie marzeń". W każdym razie informacje o rodzinie w I tomie są unikalne. To jedyne źródło wiadomości o dziejach przodków i krewnych. Tak więc przynajmniej pod tym względem notatki te mają jakąś wartość, albowiem nullus est liber tam malus, ut non aliqua parte prosit...


Jerzy Zabiełło

Warszawa, niedziela 28 listopada 1976 r.




Dalsze losy autora - po dłuższej przerwie i uzyskaniu dostępu do akt IPN.




piątek, 1 kwietnia 2016




(59) Jak sfałszowałem referendum

   Zbliżało się referendum - pamiętne głosowanie, w którym społeczeństwo miało odpowiedzieć "tak" lub "nie" na trzy pytania: czy ma być zniesiony senat, czy powinny być utrwalone reformy socjalno-gospodarcze dokonane od lipca 1944 i czy naród akceptuje granicę na Odrze i Nysie. Propaganda Rządu Tymczasowego, PPR i związanych z partią stronnictw zaleciła głosowanie "trzy razy tak". Hasło to (3xtak) wypisywano we wszystkich widocznych miejscach. Polskie Stronnictwo Ludowe Mikołajczyka domagało się odpowiedzi "nie" na pierwsze pytanie i "tak" na dwa pozostałe.

   Do agitacji politycznej włączyło się antykomunistyczne podziemie, szczególnie na wsiach i w małych miasteczkach. Nawet w Wielkopolsce, dzielnicy dotychczas stosunkowo spokojnej, pojawiły się zbrojne grupy. Pewnej nocy poderwał nas z łóżek alarm: niezidentyfikowana grupa napadła na patrol pułku piechoty w Krotoszynie. Kilku żołnierzy zginęło. Natychmiast wyruszyliśmy do tego miasta, ale partyzanci znikli. Kilka dni później znów wyruszyliśmy przed świtem, tym razem w okolice Środy. Nie mieliśmy doświadczenia w tego rodzaju akcjach. Przygotowując tyralierę na skraju lasu, pułk narobił takiego harmideru, że poszliśmy przez pokryte rosą zarośla bez złudzeń, iż kogokolwiek tam zastaniemy. Tak też się stało.

   Na tydzień przed referendum zostałem wraz z porucznikiem Fuczkiewiczem wydelegowany do pułku czołgów w Śremie, do pomocy przy organizowaniu i przeprowadzaniu referendum.  Pracy miałem tam niewiele - organizacją i agitacją zajął się tamtejszy zastępca dowódcy pułku do spraw politycznych, młody kapitan, wyraźnie zaniepokojony stanem moralno-politycznym swych żołnierzy. Korzystając z wolnego czasu, wraz z patrolem objeżdżałem okoliczne wsie, wizytując lokale przygotowywane do głosowania. Zdarzały się przedziwne przypadki. W jednym miejscu na przykład przestraszeni mieszkańcy powiadomili nas, że pół godziny temu była tu zbrojna grupa i udzielała swoich "zaleceń" co do głosowania, popartych obietnicą połamania kości komisji, jeżeli okaże się, że głosowano niezgodnie z żądaniem PSL. W innej miejscowości też rozminęliśmy się z "leśnymi". Tym razem to oni przybyli po nas, jak się później okazało.
--------------------------------------------------------------
        Władze PSL zalecając głosowanie „nie” na pierwsze pytanie uzasadniały swą decyzję następująco: „Wypowiedzi oficjalnych osób dają podstawę do przyjęcia, ze wyniki głosowania ludowego chcą stronnictwa zblokowane uważać za wyraz zaufania do ich metod rządzenia. (…) Głosowanie „tak” na pytanie pierwsze mogłoby być uważane jako zgoda narodu na wyeliminowanie drugiej Izby już przy nadchodzących wyborach i zgoda na dokonywanie zmian konstytucyjnych w trybie sprzecznym z przepisami obowiązującej konstytucji z 1921 roku”.
         Spośród wszystkich organizacji podziemnych najaktywniej w akcję referendum zaangażowało się  Zrzeszenie Wolność i Niezawisłość, zwracając uwagę w swoich broszurach, iż w pytaniach referendum brakuje pytań dotyczących stacjonowania w Polski jednostek Armii Czerwonej, ustroju komunistycznego, istnienie służby bezpieczeństwa. Kierownictwo WiN uważało, że przy braku niezależnej kontroli w komisjach okręgowych i obwodowych wyniki referendum zostaną sfałszowane. W takiej sytuacji priorytetem dla WiN była akcja zbierania rzeczywistych wyników referendum – dowodów fałszerstwa. Mimo tego postulowano głosowanie „nie” na dwa pierwsze pytania, na trzecie zaś „tak”. Wśród członków organizacji byli również zwolennicy bojkotu referendum.

       Dowództwo NSZ natomiast wskazywało konieczność głosowania „3 razy nie”.

         W ustawie o głosowaniu ludowym duże kontrowersje wzbudziły artykuły 28 i 33, zgodnie z którymi słowo „tak” można zastąpić znakiem „+”, a „nie” znakiem „-„, natomiast niewypełnione karty do głosowania są ważne, przy czym uważa się, że głosujący udzielił odpowiedzi „tak”. Te zapisy ułatwiły potem sfałszowanie wyników referendum.
(http://blogpress.pl/node/4761)
---------------------------------------------------------------
Śrem, stan obecny (http://polskiemiasta.tv/pokaz_miasto.php?miasto=218)
   Nadszedł dzień głosowania, 30 czerwca 1946. Tylko niewielu żołnierzy wrzucało kartki do urny w sposób jawny. Większość wchodziła za zasłonę i przebywała tam podejrzanie długo, co wzmagało zdenerwowanie kapitana. Wieczorem wziął Fuczkiewicza i mnie na stronę i w zaufaniu zaproponował... otworzenie zapieczętowanej urny i sprawdzenie, jak głosowali jego podopieczni (oficjalne obliczanie wyników miało się odbyć następnego dnia rano). Oczywiście zdawał sobie sprawę, iż jest to naruszenie przepisów, ale argumentował to wyższą koniecznością "aby nie dopuścić do skompromitowania pułku" (no i siebie również, przy okazji...). Argument pro publico bono przekonał nas. W nocy zebraliśmy się potajemnie w pomieszczeniu, gdzie stała urna. Otworzyliśmy ją i zaczęliśmy przeglądać kartki. Obawy kapitana okazały się uzasadnione. Co najmniej połowa żołnierzy, a może i oficerów, głosowała niezgodnie z zaleceniami władz państwowych i dowództwa wojskowego. Zdarzały się dopiski; epitety szkalujące władzę ludową były tak niecenzuralne, że nawet nas, przywykłych do soczystych wyrażeń, zatykało. W tej sytuacji nie pozostało nic innego, jak wyselekcjonować głosy przeciwne, część dla niepoznaki zostawić (wybraliśmy oczywiście te bez dopisków), a resztę przerobić na pozytywne - to znaczy po prostu wypisać nowe kartki tak, aby ilość oponentów nie przekraczała 10-15%. Potem odrzucone karty do głosowania spaliliśmy, urnę zapieczętowaliśmy (pieczęć miał kapitan) i zamknąwszy pomieszczenie, chyłkiem wróciliśmy do swych kwater.

Koszary w Śremie, stan przedwojenny (fotopolska)
   W taki sposób toczyła się w owych latach bezpardonowa walka o zdobycie władzy. Posługiwano się w niej extremis rationibus, gdyż grano o wysoką stawkę a zaangażowane strony ani myślały iść na kompromis.
   Następnego dnia rano przybyła uroczyście komisja celem obliczenia głosów i sporządzenia protokołu głosowania. Urnę otworzono oficjalnie, wynik nikogo nie zaskoczył i tym bardziej nie skompromitował pułku. Postaraliśmy się w nocy pozostawić nawet kilka głosów nieważnych. Tak więc wszystko wyglądało normalnie.
   Kilka dni po powrocie ze Śremu otrzymałem skierowanie na KDO - kurs doskonalenia oficerów w Modlinie, na szczeblu dowódców kompanii. I znów zaczęły się wykłady w dawnych murach szkoły, znów długie marsze "pieszo po czołgowemu" na zajęcia z taktyki. Któż by uwierzył, że czołgiści muszą tyle chodzić na piechotę?
   Ukończyłem trzymiesięczny kurs z wynikiem pozytywnym a w mojej opinii znalazła się wzmianka: "zasługuje na awans w pierwszej kolejności."

KDO Modlin, 1946 r. Autor drugi z lewej.
   Po kursie wróciłem do pułku tylko na kilka dni, aby zdać dowództwo kompanii i zabrać rzeczy. Decyzją szefa Departamentu Kadr MON, generała Stanisława Zawadzkiego, który odbył ze mną długą rozmowę, zostałem przeniesiony do Warszawy, do Sztabu Generalnego. Nie należy wyciągać z tego wniosku, iż stałem się osobistością ważną, o którą urządzają kłótnie sztaby i dowództwa. Po prostu złożyłem raport o zwolnienie z wojska, gdyż tylko przejście do cywila pozwalało uciec z tych małych miasteczek i garnizonowej nudy. W wojsku byli jednak potrzebni oficerowie z dobrą opinią, więc generał Zawadzki skutecznie próbował mnie przekonać, abym pozostał w służbie zawodowej. A któryż porucznik nie ulegnie generalskim perswazjom? Tym bardziej, że zapewnił mi natychmiastowe przeniesienie do stolicy. Zgodziłem się więc, ponieważ otwierało to przede mną nowe możliwości i perspektywę interesujących przeżyć.
-----------------------------------------------------------------
Referendum. 30 czerwca 1946. Po głosowaniu. Od lewej: zastępca Szefa Sztabu Generalnego gen. bryg. Stefan Mossor, kierował wojskową akcją zwalczania podziemia niepodległościowego. W 1950 aresztowany, torturowany, skazany na dożywocie i degradację; marszałek Michał Rola-Żymierski, minister obrony, współodpowiedzialny za prześladowania żołnierzy podziemia (jego podpis widnieje na 100 wydanych wyrokach śmierci). W 1949 usunięty z funkcji ministra obrony narodowej. W latach 1952–1955 ponownie aresztowany i oskarżony o szpiegostwo, skazany na śmierć; gen. dyw. Marian Spychalski wiceminister obrony, zastępca naczelnego dowódcy ds. politycznych. W 1949 oskarżony o "odchylenie prawicowe", w latach 1950–1956 więziony, torturowany. Przyznał się do wszystkich zarzutów i oskarżał wskazane przez UB osoby. Prosił Bieruta o łaskę; gen. dyw. Stanisław Zawadzki. szef Departamentu Personalnego MON. Od 1925 r. był członkiem KPP. W 1935 r. ukończył w Moskwie "Komunistyczny Uniwersytet Mniejszości Narodowych Zachodu". W tym samym roku w Polsce został skazany na cztery lata więzienia za szpiegostwo. Od grudnia 1949 r. poza wojskiem.
 (Romuald Szeremietiew, http://szeremietiew.blox.pl/2012/03/Ludowe-czy-narodowe-LWP-epilog.html)
 --------------------------------------------------------------------
Jarocin, tuż przed przeniesieniem do Warszawy, 1946 r.
-----------------------------------------------------------------------
   Wedle rodzinnej legendy do przeniesienia autora przyczyniła się również jego matka, która odwiedziła w Warszawie kuzyna, Jerzego Sztachelskiego (odc. 6), ówczesnego ministra aprowizacji, i poprosiła o pomoc w przeniesieniu autora do Warszawy (red.)
   W oficjalnym życiorysie napisanym w 1949 r. autor przedstawił przesłanki przeniesienia nieco dokładniej: 
"Po ukończeniu kursu dowódców kompanii we wrześniu 1946 r., mając zamiar wstąpienia na uniwersytet, przedstawiłem swoje życzenie komisji oficerskiej Departamentu Personalnego MON, która wizytowała kurs. Zostałem skierowany w następstwie do Szefa Departamentu Personalnego gen. Zawadzkiego, który przekonał mię, że pozostając w służbie czynnej, mogę pracować z równym pożytkiem zarówno dla Kraju, jak i dla siebie. Z jego polecenia zostałem skierowany do II Oddziału Sztabu Generalnego."



Jerzy Sztachelski, 1960 r.


--------------------------------------------------------------------------
Akt przekazania 2 kompanii czołgów nowemu dowódcy

Opinia służbowa por. J. Zabiełły z 30 sierpnia 1946 r.

środa, 30 marca 2016





(58) Żołnierskie życie w Jarocinie.

   W Jarocinie rozpoczęła się służba zbliżona do normalnej. Wraz z naszymi czołgami pułk liczył już komplet maszyn bojowych - dwadzieścia jeden, ustawionych w dużym pomieszczeniu garażowym. Kompanie rozlokowały się w koszarach, sztab w oddzielnym, piętrowym budynku. Funkcjonowała tu również stołówka żołnierska, sala odpraw, izba chorych, wartownia z aresztem, warsztaty naprawcze - słowem pełne wyposażenie, jakkolwiek niezupełnie przystosowane dla jednostki pancernej. 
Autor jako oficer dyżurny pułku, Jarocin 1945.
   Kilkaset metrów od koszar, w kierunku miasta, znajdowało się kasyno oficerskie, w którym jadaliśmy posiłki. Większość młodych oficerów zakwaterowano w położonym na przeciw koszar klasztorze. Był to budynek nowoczesny, ale bez urządzeń grzewczych. W zimie musieliśmy w pokojach - celach zainstalować żelazne piecyki a drzewo i węgiel podkradać w kuchni pułkowej. Umeblowanie stanowiły prymitywne leżanki, skrzypiące poniemieckie szafy i stoliki. Ubikacje w zimie były stale zamarznięte. Wodę do mycia przynosiliśmy z zewnątrz i grzaliśmy na piecykach. Mieliśmy, można powiedzieć, warunki zbliżone do polowych.
Hotel-restauracja Kasyno w Jarocinie, stan obecny (http://www.nocowanie.pl/noclegi/jarocin_3/hotele/57844/)

   Zaczęły się zajęcia w salach wykładowych, w terenie, w parku czołgowym i na placu koszarowym. Służba w pułku, służba w garnizonie, służba wartownicza... Z tą ostatnią kłopoty były największe, gdyż wielu żołnierzy posiadało buty tak zniszczone i dziurawe, że na dobrą sprawę nie nadawały się do noszenia. Trudno bosonogich wypędzać na wartę... Naciskaliśmy kwatermistrza, ale ten w odpowiedzi pokazywał pusty magazyn.
Autor z kolegami przed kasynem. Jarocin 1945.



   W gruncie rzeczy wszyscy byliśmy obdarci i brudni. Ten sam drelichowy mundur służył jako ćwiczebny, do wyjścia i do prac parkowych. Zimą otrzymaliśmy wreszcie pierwsze w naszej karierze mundury sukienne. Było to sukno poniemieckie, przefarbowane na kolor kawowy i trawiasto-zielony. Wyglądaliśmy w tych kolorkach dość osobliwie - ni to straż przemysłowa, ni to służba leśna. Ale mieliśmy wreszcie coś, co można nazwać ubiorem wyjściowym.
   Z butami natomiast trwał klops. Moje kirzowe nie nadawały się już do chodzenia, nakładałem więc jakieś gumiaki, używane przez hydraulików. Nie przeciekały i nie uciskały, lecz dalej niż do kasyna wstydziłem się w nich chodzić - nie wyglądały reprezentacyjnie. Dopiero pod koniec zimy wyfasowałem skórę i dałem do uszycia buty kroju "angielskiego", z wysokimi zapiętkami. Szykowne, choć trudne w zakładaniu i zdejmowaniu. Za ich uszycie musiałem zapłacić szewcowi całomiesięczne pobory.
   Należy podkreślić, że w dziedzinie umundurowania panował wówczas kompletny chaos. Każdy zamawiał u krawca fason munduru, jaki dyktowała mu własna fantazja: zapinany pod szyję i do krawata, kroju polskiego, angielskiego, francuskiego... Podobnie było z otokiem na garnizonówce - w zasadzie używano przedwojenny kolor pomarańczowy, ale niektórym wydawał się zbyt krzykliwy, więc umieszczali otok czarny, jak w sowieckich wojskach pancernych. Podobnie z gwiazdkami: haftowane, blaszane polskie, blaszane sowieckie a nawet własnego wyrobu, wycięte z puszek po konserwach. Większość nosiła orzełki przedwojenne (z tarczą u dołu), z koroną lub bez. Wielu jednak w dalszym ciągu paradowało z orłami "sieleckimi", przypinając je nawet do garnizonówek, co wyglądało dość pociesznie. Jeśli dodać do tego różnorodność obuwia, pasów, koalicyjek (zdarzały się nawet esesmańskie!) i rękawiczek, pstrokacizna była, jak nie przymierzając, w partyzantce. Nikt nie zwracał na to uwagi. W naczelnym dowództwie dopiero rozważano różne projekty i wciąż brakowało ostatecznej decyzji.

Przegląd stylów umundurowania. 2 kompania czołgów. Stoją od lewej: szer. Czerniak, plut. Zbierański, plut. Pluta, ppor. Walczuk, por. Solski, ppor. Zabiełło, ppor. Grodzicki, ppor. Matczak, ppor. Delor, ppor. Kołodyński. U dołu od lewej: st. strz. Witkowski, plut. Orłowski, strz. Zając, sierż. Gabruk, plut. Klejszta. Plac koszarowy, Jarocin, 1945.


Plac koszarowy obecnie 16 Jarocińskiego batalionu remontu lotnisk, stan obecny (http://16brl.wp.mil.pl/pl/1/11.html).
   Nasza czwarta kompania, wcielona do 4 pułku, trzymała się razem i była traktowana trochę jak obca. Pułkiem dowodził wówczas pułkownik Mikołaj Janczelenko, znany z walk o Kołobrzeg, oficer sowiecki o surowym wyrazie twarzy i bezceremonialnych manierach. Gdy coś nie wychodziło w służbie, potrafił nie przebierać w słowach, czego sam doświadczyłem na sobie.  Poza tym jednak był to człowiek sprawiedliwy i obdzielał zarówno pochwałami jak i karami, zgodnie z zasługą. Nosił zazwyczaj polski mundur polowy i sowiecką furażerkę, na uroczyste okazje wkładał rogatywkę - garnizonówkę z czarnym otokiem, noszoną na sposób rosyjski, równo nad czołem i nasuniętą na oczy. Jak wspomniałem, nie był zły, musiał jednak twardą ręką trzymać towarzystwo, którego co najmniej połowa miała dość służby, wojny i koszar, czekała niecierpliwie na demobilizację, a w oczekiwaniu na nią wszelkimi sposobami okazywała, iż ma wszystko w nosie. Tylko obawa przed nadal działającym i ferującym surowe wyroki sądem wojennym, powstrzymywała najbardziej krewkich hultajów przed poważniejszymi ekscesami. Dowodzenie pułkiem i kompaniami wymagało łączenia siły autorytetu, a niekiedy nawet brutalności, z pewnego rodzaju dyplomacją, w warunkach, gdy areszt nie stanowił żadnej kary (szeregowcy i podoficerowie woleli iść do mamra, bo to zwalniało od zajęć i służby wartowniczej) a nagany przyjmowano z uśmieszkiem lekceważenia. Nie skutkowało też wstrzymywanie przepustek do miasta, bowiem jedni nie mieli rzeczywiście w czym wychodzić poza rejon koszar, inni, nie zważając na zakazy, wymykali się przez różne dziury w płocie. Sytuację poprawiło dopiero stopniowe zwalnianie do cywila weteranów i przybycie pierwszego pokojowego poboru. Nastąpiło to wiosną 1946 roku.

   W listopadzie 1945 kompania nasza uzyskała w pułku pewien rozgłos i uznanie. Stało się to po ćwiczeniach w strzelaniu z karabinu maszynowego, które odbyło się na podmokłych łąkach za miastem. Z każdej kompanii wyznaczono po jednym czołgu, który wyruszył na strzelnicę. Z początku wszystko przebiegało normalnie. Pod wieczór jednak ziemia pod ciężarem pięćdziesięciotonowych kolosów rozmiękła i maszyny poczęły grzęznąć. Najgorsza sytuacja nastąpiła na odcinku naszej kompanii, gdyż obejmował on teren najbardziej bagienny. Pod koniec strzelania czołg pogrążył się w błocie do połowy kół. Gdy usiłowaliśmy ruszyć z miejsca, nadbiegł Janczelenko i zaczął dyrygować wyciąganiem maszyny, ale robił to tak nerwowo, że zdezorientowany kierowca ugrzązł jeszcze bardziej. Dowódca pułku machnął więc ręką, kazał nam dawać sobie radę samym i odjechał. Inne kompanie nie miały takich trudności i szybko powróciły do koszar. Nasza czwarta kompania - kilkanaście osób, pozostała sama. Czołg tkwił po osie w błocie i sprawa wydawała się beznadziejna. Zapadła noc, ciemność rozjaśniały tylko reflektory maszyny. Postanowiliśmy ułożyć przed nią drewniany pomost, po którym mogłaby przejechać na twardy grunt. Po drewno musieliśmy biegać do lasu około kilometra. Był to piekielny wyścig z czasem, gdyż czołg pogrążał się coraz bardziej. Mimo dotkliwego zimna nasze koszule szybko namokły, a za nimi mundury. Zasapani, głodni i śmiertelnie zmęczeni dopięliśmy jednak swego - przód czołgu wreszcie drgnął i z wysiłkiem wtoczył się na pierwszą belkę. Wydaliśmy okrzyk radości i ulgi. Minęło jeszcze pól godziny a pięćdziesiąt ton żelastwa z rozpaczliwym chrzęstem wgramoliło się w całości na pomost. Teraz zaczęliśmy na wyścigi wybierać z bagna tylne belki i biegiem układać je przed wolno sunącym czołgiem. Od twardego gruntu dzieliło go około dwustu metrów, które przejechał w ciągu trzech kwadransów. Wreszcie zmordowani do ostateczności, obsiedliśmy wieżę jak muchy. Potępieńczy zgrzyt gąsienic na szosie brzmiał najpiękniejszą muzyką. W koszarach bez kolacji padliśmy nieżywi na łóżka. Na drugi dzień było mnóstwo roboty z oczyszczaniem maszyny, szczególnie gąsienic, ale dowództwo spojrzało na drugą kompanię całkiem innym okiem. Wielokrotnie wyrażano podziw i uznanie dla naszego uporu i wytrwałości. Odnosiło się wrażenie, że zdaliśmy jakiś egzamin: podnieśliśmy z bagna czołg, nie zostawiliśmy broni na pastwę losu. To się w wojsku liczy. W następnych miesiącach wielu oficerów kompanii powołano na różne stanowiska dowódcze w pułku, co świadczyło, iż o wartości jej kadry wyrobiono sobie wysokie pojęcie. Ja wkrótce po tych wypadkach zostałem mianowany dowódcą plutonu w mojej kompanii. Ponosiłem teraz odpowiedzialność za dwa ciężkie czołgi. W zasadzie przybyło mi niewiele obowiązków, gdyż nadal poza obręb koszar wyjeżdżał najwyżej jeden czołg z każdej kompanii.
   
   Nadszedł rok 1946 - pierwszy powojenny Sylwester. O północy wystrzeliliśmy, ile się dało, pocisków rewolwerowych i rakiet, po czym pomaszerowaliśmy do centrum miasta, do kawiarni, w której zabawa rozkręcała się w najlepsze. Miejscowi mieszczanie obrzucali ironicznym wzrokiem nasze kawowo - trawiaste mundury i kirzowe kabury do naganów, przypominających trochę kowbojskie colty. Mężczyźni w większości patrzyli krzywo, ale dziewczyny były innego zdania i niejedną jarociniankę wywieźli potem chłopcy - kresowiacy, gdy pułk przeniesiono do Elbląga. 
Rynek w Jarocinie, stan dzisiejszy (http://zabytki-jarocin.blogspot.com/2012/03/rynek.html)

   Rok zaczął się nieszczęśliwie. Jednego z pierwszych dni stycznia, wieczorem, wartownik przy bramie miał wypadek z bronią. W przewieszonej przez szyję pepeszy zerwał się pas, automat uderzył o ziemię. Nastąpił wystrzał, pocisk trafił żołnierza z dołu w brzuch, przeszedł przez cały tułów i utkwił w płucach. Stałem kilkanaście metrów od miejsca zdarzenia. Natychmiast przybiegła żona płk Janczelenki, lekarz pułku. Wszelka pomoc była jednak spóźniona - ranny zmarł tej samej nocy. Kilka miesięcy później wydarzył się następny incydent - żołnierz kompanii remontowej spawał blaszaną beczkę po benzynie. W pewnym momencie w beczce nastąpił wybuch gazu, skutkiem którego kawał blachy prawie całkowicie odciął mu głowę. Podczas wojny wypadki takie nie wywoływały większego wrażenia. Żyliśmy już jednak w okresie pokoju i każdą gwałtowną śmiercią interesowała się natychmiast prokuratura. Odpowiedzialność dowódców za życie podwładnych od czasu zakończenia działań wojennych niepomiernie wzrosła.
    W ogóle w owym czasie nie mogliśmy narzekać na brak wrażeń. Pewnego wieczoru ogłoszono w pułku alarm. Co tchu ruszyliśmy na plac apelowy. Okazało się, że przed chwilą znaleziono ciężko postrzelonego oficera finansowego, który właśnie przywiózł z Poznania pieniądze na wypłatę pułkowych poborów. Zeznał on, że gdy wrócił z torbą do mieszkania, do środka wdarł się jeden z młodych oficerów, ppor. Walczak, strzelił do niego, zrabował torbę z pieniędzmi i zbiegł. Natychmiast obstawiono wszystkie drogi i dworzec kolejowy, ale na próżno. Epilog tej sprawy rozegrał się kilka miesięcy później, gdy przebywałem na kursie w Modlinie. Walczaka dopadły władze bezpieczeństwa w Białostockiem, gdzie uczestniczył w działalności antysowieckiego podziemia. Sądzono go na terenie naszego pułku, podczas sesji wyjazdowej wojskowego sądu okręgowego. Otrzymał wyrok śmierci. Został rozstrzelany na cmentarzu w Jarocinie.
   Wcześniej, bo na wiosnę, odbyła się w pułku rozprawa sądowa przeciw kilku podoficerom, którzy po służbie przebierali się, zakładali na twarze maski i udając "ludzi z lasu" oraz grożąc bronią, rabowali mieszkańców okolicznych wsi i miasteczek. Proceder uprawiali przez szereg miesięcy, zanim ich aresztowano. Otrzymali wyroki wieloletniego więzienia. Jak widać, różni ludzie, niekiedy z własnej nieprzymuszonej woli dbali o to, abyśmy w monotonii koszarowego życia miewali rozrywkę a ciche miasteczko Jarocin - trochę sensacji.

2 kompania 4 pułku wyjeżdża na ćwiczenia. Autor pierwszy z prawej.
Jarocin, 1945.
   W marcu w mojej sytuacji zaszła poważna zmiana: zostałem mianowany dowódcą drugiej kompanii, dowodzonej dotychczas przez podporucznika Rotensteina. Flegmatyczny Żyd, krawiec z zawodu, nie miał powołania do służby zawodowej w wojsku i żadnego autorytetu u podwładnych. Kompania uchodziła za najgorszą w pułku. Objąłem jej dowództwo na miesiąc przed wyjazdem na poligon. Niewiele miałem czasu, aby się do tego wydarzenia przygotować. Prowadziłem treningi strzeleckie bez złudzeń i marzyłem tylko o nocie dostatecznej.
   Do strzelań w Biedrusku odkomenderowano, jak zwykle, po jednym czołgu z każdej kompanii. Starałem się wybrać jak najlepszy, o stosunkowo najsprawniejszych mechanizmach działa i karabinu maszynowego. Na poligonie brakowało czasu - przybyliśmy po południu a następnego dnia rano miało się odbyć strzelanie z dział. Stan przyrządów celowniczych sprawdziłem osobiście. Wyglądało to w następujący sposób: po wyjęciu iglicy z zamka działa, u wylotu lufy naklejało się na krzyż dwie czarne nitki, następnie lufę kierowano  na jakiś odległy punkt - na przykład szczyt wieży kościelnej, starając się ustawić ostry wierzchołek wieży tkwił dokładnie w skrzyżowaniu nitek. Następnie przechodziło się do przyrządu celowniczego. Jego środek powinien wypadać dokładnie w tym samym miejscu, co środek lufy działa, to znaczy na wierzchołku wieży kościelnej. Ewentualne odchylenie likwidowało się przy pomocy pokrętła.

Poligon Biedrusko, 2010 (http://sq3mka.bikestats.pl/285440,Poligon-Biedrusko.html)
   W czasie tej operacji przypomniałem sobie rady, jakich udzielał nam w szkole sowiecki kapitan, doświadczony frontowy wyga. Mówił on: "gdy będziecie robić <wywierkę>, pamiętajcie, aby położenie lufy sprawdzić przez lornetkę, a nie gołym okiem. Przecież przyrząd celowniczy, to również rodzaj lunety; i lufa i celownik powinny być nastawione z jednakową dokładnością." O lornetce na ogół zapominano lub nie chciano sobie zadawać trudu, bądź wreszcie nie zdawano sobie sprawy, że jej zastosowanie pozwala na maksymalnie precyzyjne sprzężenie lufy z przyrządem celowniczym. Najpierw więc nastawiłem lufę gołym okiem, potem sprawdziłem przez lornetkę - była dość znaczna różnica. Po wykonaniu poprawki skontrolowałem przyrząd celowniczy i również stwierdziłem odchylenie, które skorygowałem zwykłym sposobem. W ten sposób uzyskałem maksymalną dokładność sprzężenia celownika z lufą działa. Opłaciło się to na drugi dzień. Strzelałem jako pierwszy. Pocisk rozerwał się przed tarczą. Wziąłem poprawkę, podnosząc lufę o centymetr i drugim pociskiem rozbiłem tarczę w drzazgi (strzelaliśmy na odległość 1,5 km). Następni po mnie, otrzymawszy dokładny instruktaż, trafiali najczęściej pierwszym pociskiem. Wkrótce musiano ustawić nową tarczę, tę również rozbiliśmy. Potem tarcz na naszym stanowisku zabrakło, były już tylko jakieś ich strzępy - i one dostały swoją porcję odłamków. Sukces był całkowity - wszyscy odstrzelali z oceną bardzo dobrą! Dowództwo pułku nie ukrywało zdumienia. Nasza kompania pobiła na głowę nie tylko wszystkie pododdziały czwartego pułku - wkrótce okazało się, że byliśmy najlepsi również w całym okręgu wojskowym. 9 maja, w czasie uroczystego apelu na placu koszarowym, odczytano rozkaz dowódcy okręgu, gen. Strażewskiego, zawierający pochwałę dla drugiej kompanii i osobiście dla mnie, jej dowódcy, za wzorowe strzelanie z dział i zajęcie pierwszego miejsca w okręgu. Było to wielkie wyróżnienie. Sądzę, iż przyczyniło się ono do otrzymanego przeze mnie wkrótce awansu na porucznika. Wraz z drugą gwiazdką poczułem się "starym" oficerem.
Autor wkrótce po otrzymaniu awansu.

środa, 23 marca 2016




(57) Wielkie wakacje

   Jednego z ostatnich dni maja nadeszła moja kolej odjazdu ze Szkoły. Znalazłem się w sporej grupie około stu osób, oddanej do dyspozycji poznańskiego okręgu wojskowego. Odjechaliśmy z Dworca Zachodniego, jedynego, który funkcjonował w lewobrzeżnej Warszawie. Jechaliśmy całą noc. 
   Poznań zrobił na nas wrażenie wielkiej, ruchliwej metropolii, gdyż mimo zniszczeń, był miastem uporządkowanym, pełnym pięknych gmachów, parków i skwerów. Kursowały normalnie tramwaje, były otwarte sklepy, restauracje, kina, teatry.


Poznań, Zamek Cesarski, 1945
   Kilkunastu z nas otrzymało przydział do 5 samodzielnego pułku czołgów ciężkich w Stęszewie. Po kilkunastu minutach jazdy pociągiem wysiedliśmy na cichej stacji małego miasteczka. Pułk, a raczej to, co z niego zostało, stacjonował w lasku nad jeziorem, kilometr od Stęszewa. Co dziwniejsze, nie było tu żadnych czołgów. Pięć ocalałych maszyn pozostało gdzieś nad Odrą, tutaj zaś przebywał sztab, kwatermistrzostwo i po kilka osób z kompanii. Należy wyjaśnić, że pułki czołgów ciężkich w końcowym okresie wojny (dziś takie jednostki nie istnieją) miały w ogóle bardzo mały skład osobowy: w kompanii 12 oficerów i 11 podoficerów (nie było etatów szeregowców), w pułku - cztery kompanie czołgów, pluton dowodzenia, kompania obsługi technicznej, kompania zaopatrzenia - w sumie około 200 osób (bez pododdziałów przydzielanych w postaci artylerii, fizylierów, saperów itp.). 

Stęszew, stacja kolejowa (www.fotopolska.pl)
   W Stęszewie stacjonowała najwyżej połowa stanu etatowego. Początkowo mieszkaliśmy w namiotach, potem ustawiono baraki. Dowództwo rozmieściło się w domach okolicznych rolników. I tak zaczęliśmy normalne pułkowe życie, które w tym okresie wcale nie było normalnym. Pułk wyszedł z wojny silnie wykrwawiony w walkach za Nysą, stracił prawie trzy czwarte sprzętu i jedną trzecią ludzi.  Wojna się skończyła i nikt - od sztabu okręgu poczynając a na ostatnim ciurze kuchennym kończąc - nie miał ochoty brać służby na serio. Wszyscy czuli się jakby na wakacjach, na zaległym od pięciu lat urlopie. Formalnie porządek dnia był przestrzegany, lecz tylko powierzchownie. Po apelu porannym pododdziały rozchodziły się ze śpiewem na "zajęcia", które polegały głównie na odejściu kilkaset metrów w głąb lasu. Tam wszyscy kładli się na mchu i drzemali lub zabawiali rozmową. O pierwszej wracaliśmy, również ze śpiewem, na obiad, po którym, oprócz służby wewnętrznej, nie było już żadnych zajęć.

Autor jako oficer dyżurny i aresztanci. Z akt personalnych autora wynika, że w sierpniu 1945 r. otrzymał pięć dni aresztu domowego za nieoczyszczenie działa.
   Wszyscy odpoczywaliśmy, fizycznie i nerwowo. Nareszcie można było najeść się do syta. Gulaszu i ziemniaków nie żałowano. Słoneczne popołudnia spędzaliśmy nad jeziorem, wieczory - w miasteczku, gdzie weseli i szarmanccy chłopcy z Małopolski Wschodniej, jacy wśród nas przeważali, cieszyli się niebywałym powodzeniem u miejscowych dziewczyn (w następnych latach niejeden tu powracał po żonę). Jeździliśmy też do Poznania, do opery, kin, teatrów. 
Wacław Zabiełło podczas służby, 1945.
Odwiedziłem ojca w Gnieźnie, gdzie jeszcze pełnił służbę w pułku artylerii przeciwlotniczej, a później oboje rodziców w Poznaniu, kiedy ojciec został zdemobilizowany. Były to piękne i niespodziewane wakacje, ale skończyły się, jak to niestety zwykle bywa, u progu jesieni. 

Wacław i Irena Zabiełłowie, 1946.





"Wczasy" w Stęszewie. U góry od lewej: ppor. Kurtycz, ppor. Zabiełło, ppor. Iwasyna.

W październiku 5 pułk został rozformowany. Z pięciu istniejących czołgów powstała kompania, która pod dowództwem naszego szkolnego kolegi, ppor. Michała Marcinowa, została przydzielona do 4 pułku czołgów ciężkich w Jarocinie. Tak więc pewnego dżdżystego dnia, jako dowódca czołgu, opuściłem Stęszew, z żalem żegnając sympatyczny las nad jeziorem. Tak się złożyło, że nigdy więcej tam nie wróciłem.

Ppor. Zabiełło, ppor. Ostrowski.


niedziela, 20 marca 2016




(56) Twierdza Modlin i gwiazdki.

   W Modlinie, po zajęciu wyznaczonych budynków, znów przystąpiliśmy do organizowania sal wykładowych i parku maszyn. Było tu więcej miejsca niż w Chełmie i więcej ludzi do roboty. Zbliżały się egzaminy końcowe. Znów chadzaliśmy "pieszo po czołgowemu" na zajęcia z taktyki, tym razem w stronę Pomiechówka i Zakroczymia. Szła wiosna, coraz łatwiej było wytrzymać trudy szkolenia i służby. Mimo to czas dłużył się niemiłosiernie i truchleliśmy, gdy ktoś przynosił plotkę, że nasz kurs ma być przedłużony o rok, w związku z bliskim końcem wojny. Na szczęście okazało się to nieprawdą, promocję wyznaczono na drugą połowę maja. Gdyby wojna potrwała kilka tygodni dłużej, zdążylibyśmy trafić na front i niejeden jeszcze wyciągnąłby kości na polu chwały. 

Autor w maju 1945
   Wojna dobiegła końca bez naszego udziału. Ósmego maja wieczorem - pełniłem właśnie służbę w kompanii - rozeszła się wieść o zakończeniu działań bojowych. Na zewnątrz rozlegały się krzyki i wystrzały. W salach dyskutowałem z dyżurnymi o tym, czy zasłaniać okna. Nikt już nie chciał tego robić, ale zarządzenia o zaciemnianiu nie odwołano. Dowództwo znikło, chłopcy wrzeszczeli i popijali tęgo samogon, który w tajemniczy sposób wypłynął w koszarach. Panował niesamowity rozgardiasz, jakby nagle rozwiązano tę całą instytucję zwaną wojskiem.
   9 maja rano garnizon Modlina zebrał się na centralnym placu apelowym. Był ładny, bezchmurny dzień, ale wiał chłodny wiatr. Zastępca komendanta szkoły do spraw politycznych odczytał rozkaz naczelnego dowódcy Wojska Polskiego, marszałka Roli-Żymierskiego o zakończeniu wojny z Niemcami. Zdawałem sobie sprawę, że chwila jest historyczna. Mimo to nie mogłem jakoś w sobie wzbudzić odpowiedniego nastroju. Już od szeregu miesięcy przewidywaliśmy krach Trzeciej Rzeszy i koniec działań wojennych. Była to zatem znacznie mniejsza niespodzianka niż wybuch wojny 1 września 1939 roku. Poza tym od dawna przebywaliśmy w kraju wyzwolonym spod okupacji, nie przeżywaliśmy więc tego momentu tak silnie, jak ci, którzy do ostatnich dni żyli pod grozą śmierci - w obozach koncentracyjnych, czy na froncie. Wreszcie wojna trwała tak długo, iż drążąca nas przed laty niecierpliwość stępiała, przeszła niemal w przyzwyczajenie...
   Zresztą to ważne w skali świata wydarzenie nie wniosło do naszego życia żadnej zmiany. Zbliżała się promocja, poprzedzona wytężonym okresem powtórek, ostatnich ćwiczeń i wreszcie egzaminów. Dowódcy kompanii, dowódcy plutonów, wykładowcy - wszyscy wyciskali z nas siódme poty, abyśmy dobrze wypadli na egzaminach. W szkole wojskowej nie ma "drugoroczniaków", nie powtarza się kursu. Nie spotkałem się też z wypadkiem, aby ktoś otrzymał ogólny wynik niedostateczny. Jednakże w skład komisji egzaminacyjnej wchodzili oficerowie spoza szkoły, więc egzamin słuchaczy stanowił jednocześnie swego rodzaju sprawdzian kadry, stąd usilne starania o wysoki poziom.
Twierdza Modlin, stan przedwojenny.
   Dziwna rzecz, z tych przełomowych, pełnych zdenerwowania i napięcia chwil, nie utkwiło mi w pamięci prawie nic, z wyjątkiem egzaminu z techniki czołgowej, który zdałem zaledwie na trójkę. W każdym razie inne przedmioty musiały wypaść lepiej, skoro ostatecznie uzyskałem wynik ogólny dobry, dający awans do stopnia podporucznika.
   Kilka dni przed uroczystym dniem wyfasowałem nowy mundur z drelichu, płaszcz, czapkę polową, buty kirzowe (z cholewkami "tekstylnymi"), dwie koszule, dwie pary kalesonów, ręcznik, pas skórzany i torbę polową. Takie było w owym czasie całe wyposażenie młodego oficera - i w praktyce cały mój majątek, gdyż ubrania cywilne matka sprzedała, aby mieć w Białymstoku na życie.
   Nadszedł 25 maja, dzień pasowania na oficerów sporej gromady około siedmiuset podchorążych skróconego kursu Oficerskiej Szkoły Broni Pancernej. Jak zwykle w takich nerwowych dniach, wyprowadzono nas na plac apelowy o wiele za wcześnie, ale tym razem nie odczuwaliśmy zniecierpliwienia, chłonąc każdy szczegół niecodziennego widowiska, w którym graliśmy główną rolę. Na uroczystości promocyjne przybył marszałek Żymierski w towarzystwie premiera Edwarda Osóbki-Morawskiego oraz mnóstwa generałów i wyższych oficerów, wśród nich generała Mariana Spychalskiego. Zgromadziło się też wielu oficerów sowieckich, z ciekawością obserwujących nieznaną sobie ceremonię. 

Promocji dokonuje marszałek Rola-Żymierski. Z lewej gen. Spychalski i premier Osóbka-Morawski, 25 maj 1945 r.
   Na placu apelowym ustawiono drewniane podium, do którego podchodziliśmy ósemkami i przyklękaliśmy na jedno kolano. Marszałek Żymierski dotykał szablą ramienia podchorążego, wymawiając formułkę: "Mianuję was podporucznikiem  (chorążym) Wojska Polskiego". Mianowany wstawał i wymieniając uścisk dłoni z ministrem obrony, mówił: "Ku chwale ojczyzny, obywatelu Marszałku!" Po promocji ostatniego w ósemce wszyscy robili zwrot w lewo i maszerowali na koniec ustawionej na placu kolumny. Tu dopiero wybuch radości, wzajemne gratulacje i przypinanie sobie blaszanych gwiazdek do naramienników. Byliśmy oficerami! Aż uwierzyć trudno, że wreszcie mieliśmy to za sobą...
   Po promocji i defiladzie odbył się tradycyjny wspólny obiad żołnierski. Na rozległym trawniku ustawiono stoły i ławy, na których zasiedliśmy rzędami. Menu nie różniło się zasadniczo od codziennego - zupa, gulasz i ziemniaki, jakieś ciasto na deser. Dla spełnienia toastu każdy biesiadnik otrzymał "100 gramów" wódki, którą wlewano do dekli od menażek. Któż by w owych czasach dostarczył osiemset szklanek lub kieliszków!

Defilada świeżo promowanych oficerów i chorążych. W pierwszej ósemce drugi od lewej ppor. Jerzy Zabiełło.
   Rodziny i znajomi nie brali w tej uroczystości udziału. Komunikacja prawie nie istniała, zwłaszcza z dala od większych ośrodków miejskich. W wielu okolicach paraliżowały życie oddziały antysowieckiej partyzantki lub zwyczajni maruderzy. Zresztą, jak to bywa tuż po wojnie, wszyscy mieli inne sprawy na głowie, służby zawodowej w wojsku nie traktowano jako kariery życiowej, nie mówiąc już o tych wszystkich, którzy na wojsko "ludowe" patrzyli wrogo i nie chcieli mieć z nim nic wspólnego. Iluż takich było wśród rodzin promowanych dziś oficerów!
   Sami więc popiliśmy, zjedliśmy i spacerowaliśmy po pięknie zazielenionych alejach, co chwila zerkając na własne ramiona. Jakże byliśmy dumni z tych gwiazdek, symbolizujących naszą nową sytuację! W ciągu jednego dnia z najniższego szczebla wojskowej hierarchii wspięliśmy się do jednej trzeciej drabiny, mijając po drodze korpus podoficerów. Droga do buławy marszałkowskiej stała otworem...
   Chwilowo jednak w naszej sytuacji zmieniło się niewiele. Z wyjątkiem służby wartowniczej, wszystkie obowiązki pozostały, łącznie ze sprzątaniem, myciem podłóg, dyżurami w kompanii i czyszczeniem broni. Szef kompanii, przedwojenny podoficer, który aż do ostatniego dnia przed promocją dawał nam w kość, znajdując w tym  niewątpliwie złośliwą uciechę, po promocji był nieco zmieszany, ale nie tracił rezonu i komenderował nami jak dawniej, gdyż do chwili otrzymania przydziału do jednostek, podlegaliśmy dotychczasowym władzom. Musiał jednak nas tytułować zgodnie z nadanym stopniem. Wyglądało to dość zabawnie i wprowadzało nieco zamieszania, ponieważ niektórzy usiłowali odgrywać się na kompanijnym satrapie. Dowódcy plutonów nie mieli takich kłopotów, gdyż byli oficerami a my pozostaliśmy ich podwładnymi. Im jednak też trudno było się przestawić z dnia na dzień i nie wyrażali ochoty na traktowanie młodych ofoicerów jak kolegów.

27 maja 1945, świeżo upieczeni oficerowie (od lewej): ppor. Henryk Styś, ppor. Jerzy Iwasyna, ppor. Jerzy Zieliński, ppor. Jerzy Zabiełło, chor. Karol Pakulski.

   Trwało to krótko. W najbliższych dniach rozjechaliśmy się do pułków w różne strony kraju. Czekały nas nowe przeżycia, trudny początek pracy na samodzielnych stanowiskach, odpowiedzialność za ludzi i sprzęt, nowe obowiązki. Chcieliśmy wreszcie szeroko zaczerpnąć oddechu, wykazać się w działaniu i rozpocząć... życie osobiste.