sobota, 30 maja 2015



(22) Miasteczko Brześć, ciąg dalszy


    Typowo wschodni przysmak stanowiły suszone nasiona dyni i słonecznika, czyli tak zwane "pestki". Kupowało się je w sklepikach spożywczych i na straganach. Spora torebka kosztowała od kilku do kilkunastu groszy. Gryzienie pestek towarzyszyło każdej wymianie plotek i pogwarkom na ulicy, a w zimowe lub jesienne wieczory - również w mieszkaniu. Odrzucane łuski zaśmiecały niemiłosiernie ulice. Śmieci jednak w Polsce nigdy nie brakowało; walkę z nimi prowadzono przy użyciu brzozowych mioteł, bez większego zresztą przekonania.
    Na ulicy częściej niż dzisiaj noszono nakrycia głowy: uczniowie gimnazjum obowiązkowo swoje maciejówki, mężczyźni - kapelusze lub czapki ("cyklistówki", zimą "narciarki"), chłopi białoruscy - baranie czapy, starzy Rosjanie - kozackie, okrągłe czapki z małym daszkiem. Elegantki miejskie wkładały różnego kształtu kapelusze, zaś kobiety niezamożne i wiejskie - chusty i chusteczki. Rogatywka stanowiła służbowe nakrycie głowy wojska, kolejarzy, straży ogniowej, harcerzy. Wśród tłumu przechadzali się wąsaci policjanci w granatowych, wyjątkowo niezgrabnych mundurach, długich butach i okrągłych czapkach. Pary spacerowały "pod rękę", dziewczyny obejmowały się po cztery - pięć i szły całą szerokością chodnika, szepcząc i chichocząc. Za nimi ciągnęły gromadki chłopców, gryząc pestki. Oficerowie kroczyli dostojnie w swoich długich, sukiennych pelerynach i lśniących butach angielskiego kroju. Żołnierze na przepustce maszerowali sztywno, z bagnetem przy boku, co chwila energicznie salutując. W sobotę żydowskie sklepy i warsztaty zamykano, zaś w pobliżu synagogi kłębił się tłum czarno ubranych, brodatych wyznawców Mojżesza. Ulicą rzadko przejeżdżał samochód, wiele natomiast było turkocących furmanek i rowerów. Komunikację miejską stanowiły dorożki konne i kilka taksówek. Jakiś czas funkcjonowała linia autobusowa, ale szybko splajtowała - mieszkańcy woleli chodzić piechotą.
   Istniała jednak aż do wojny jedna linia komunikacji publicznej, mianowicie kolejka wąskotorowa, łącząca miasto z Twierdzą. Jej stacja końcowa w mieście, kilkakrotnie przesuwana, znajdowała się ostatnio koło strzelnicy na ulicy Unii Lubelskiej. Ciuchcia potrafiła rozwijać znaczną prędkość - 30 do 40 km na godzinę. Lokomotywka sapała, huczała, pluła dymem i parą, wagoniki podrygiwały i zataczały się chwilami jak pijane. Mała kolejka trafiała na swej pracowitej drodze na trudne przeszkody. Choćby krowa - wejdzie na tor, rozkraczy się i w zamyśleniu spogląda, wolno przeżuwając, na parowego potwora, który gwiżdże, syczy, ale w końcu posłusznie staje. Maszynista wysiada i ciągnie krowinę za ogon. Nareszcie wolny przejazd. Znów dudnią koła, ale rozchwiany wagon tym razem wypada z szyn.  Sprawa bardziej skomplikowana - tu muszą się włączyć do akcji pasażerowie i wspólnym wysiłkiem, przy pomocy przypadkowo znalezionych drągów, ustawiają skrzypiącą landarę na właściwe miejsce. 
   W wagonikach nigdy nie było tłoku. Kolejką jeździło wielu oficerów, którzy choć mieli ordynansów, nie posiadali własnych czy służbowych środków lokomocji. Bryczka przysługiwała jedynie wyższym dowódcom, a na rowerze oficer w mundurze nie miał prawa jeździć...
----------------------------------------------------------------------
Kolejka wąskotorowa łącząca Twierdzę brzeską z miastem była istotnym ele­mentem w życiu żołnierzy i mieszkań­ców zamkniętego garnizonu, jakim była Twier­dza brzeska. Jej istnienie doskonale wpisywało się w funkcjonowanie lokalnej społeczności w okresie międzywojennym, dając możliwość stosunkowo szybkiego przemieszczenia się do odległego ponad trzy kilometry miasta. Szczególnie ceniona była przez stałych mieszkańców Twierdzy udających się celem dokonania więk­szych zakupów oraz młodzież, dojeżdżającą do szkół średnich.
Historię jej powstania należy łączyć z dzia­łalnością 9. pułku saperów, który po zakończo­nej wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 r., jako stałą, pokojową siedzibę jednostki otrzymał wymagające remontu zniszczone w wyniku I. wojny światowej obiekty koszarowe położo­ne na Wyspie Centralnej.
W pierwszym etapie w latach 1923-24, poza budynkami koszarowymi remontowanymi przy współudziale Szefostwa Budownictwa OK IX realizowano odbudowę magazynów na sprzęt oraz przystąpiono do budowy kolejki wąskotorowej łączącej Twierdzę z miastem. Było to przedsięwzięcie bez precedensu, nie poparte żadnym zabezpieczeniem finansowym, które pozwoliłoby na zakup niezbędnych materiałów, sprzętu, wyposażenia. Brakowało dosłownie wszystkiego. Decydującym jednak czynnikiem okazało się zaangażowanie kadry i żołnierzy 9. pułku saperów. Korzystając z faktu, że na terenie Twierdzy istniała rozbudowana sieć torowisk zabezpieczających funkcjonowanie fortyfikacji poszczególnych umocnień oraz magazynów rozebrano ich nie eksploatowane odcinki. Pozyskane szyny, w tym rozjazdy przygotowano do ułożenia na wytyczonym szlaku. Równolegle przystąpiono do remontów elementów taboru, lokomotów oraz wykorzystując posiadane zestawy osi i kół - budowy wagonów osobowych. Wszystkie jednostki przyszłej kolejki remontowano bądź budowano modernizując zgodnie z przyszłymi potrzebami we własnym zakresie w latach 1923-24.
Bardzo istotną sprawą było wytyczenie trasy przyszłej kolejki. Po dokładnej analizie możliwości technicznych, jak również uwzględnieniu optymalnej lokalizacji przyszłych potrzeb zdecydowano się na wytyczenie trasy, której końcowy przystanek w mieście zlokalizowano w rejonie skrzyżowania ulic 3 Maja oraz Unii Lubelskiej. W kolejnych latach, w pierwszej połowie lat trzydziestych w związku z modernizacją ulicy Unii Lubelskiej, która stała się reprezentacyjną arterią miasta, trasę kolejki skrócono do skrzyżowania z Aleją Kościuszki (w rejonie Teatru „Świt"). W końcowym etapie modernizacji, trasę kolejki skrócono o dalszy odcinek - do bliskiego sąsiedztwa (ok. 150 m) ze skrzyżowaniem ulic Unii Lubelskiej z ulicą Jagiellońską, bezpośrednio za budynkiem Żeńskiej Szkoły Średniej „Macierz Szkolna".
 Zygmunt Popiel, "Kolejka wąskotorowa z Twierdzy do Brześcia" (http://www.twierdza.org/wydarzenia/twierdza-brzeska-w-historii/61-kolejka-w-twierdzy).
--------------------------------------------------------------------------------
   Młodzież, podobnie jak dziś, nie mogła się doczekać wieku dojrzałego a wraz z nim obalenia wszelkich zakazów. Jednak w przeciwieństwie do dzisiejszych czasów, usiłowała ona jak najwcześniej upodobnić się do dorosłych zarówno ubiorem jak i sposobem bycia. Nie istniało coś takiego jak "moda młodzieżowa", "muzyka młodzieżowa" i żargon. W jednym nic się nie zmieniło: była i jest ta sama niechęć do korzystania z doświadczeń starszego pokolenia i przeświadczenie o własnej nieomylności. W piosence królował sentymentalizm, tańczono walca, tango, fokstrotta - poważnie i dostojnie. 

   Wspomniałem już o rzadkiej sieci wodociągowo-kanalizacyjnej. Woda ze studni w śródmieściu najczęściej nie nadawała się do picia. Sytuację ratował więc woziwoda. Za dwa małe wiaderka płaciło się 8 groszy. Gdy mieszkaliśmy na Długiej, roznosił wodę gruby, barczysty Żyd o brązowej twarzy i czerwonych od wilgoci rękach. Mówiono, że noszeniem wiader dorobił się kilku kamienic. Ile jednak trzeba wnieść tych wiader na piętra, aby zdobyć majątek...

Żydowski tragarz
   Szamb podwórkowych nie podłączano do kanalizacji. Opróżniał je specjalny beczkowóz, zwany popularnie "gównowozem". Było to urządzenie niezwykłe a zarazem pomysłowe. Wybierania nieczystości z dołu kloacznego dokonywano na zasadzie podciśnienia: do szamba wpuszczano grubą, gumową rurę, połączoną z cysterną. W górnej części cysterny znajdował się otwór, przykryty okrągłą klapą. Woźnica wrzucał przez ten otwór do wnętrza kawałek zapalonego papieru, po czym następowała eksplozja metanu, który zdążył przeniknąć przez rurę. Po wybuchu powstawało w cysternie ciśnienie niższe niż w szambo a zawartość tego ostatniego wsysało do cysterny. Dla całkowitego opróżnienia szamba operację powtarzano kilkakrotnie; towarzyszył temu wiercący nozdrza odór. Lubiłem się przypatrywać całej operacji, gdyż błysk ognia i huk podrzucanej wybuchem klapy przypominał wystrzał z działa. Czasami wyobrażałem sobie z zachwytem, że eksplozja roznosi pełną cysternę... W naszym sennym miasteczku nawet to niezbyt wonne widowisko stanowiło atrakcję.


piątek, 29 maja 2015



(21) Interludium: miasteczko Brześć

   W okresie przedwojennym najsilniej uczuciowo byłem związany z Brześciem. Mieszkałem tam blisko trzynaście lat, od listopada 1931  do lipca 1944, z dziewięciomiesięczną przerwą w okresie 1940 - 41. Na lata spędzone w tym mieście przypada ważny okres mego życia: wiek dojrzewania, beztroskie czasy, kształtowanie się osobowości, pierwsze uczucia przyjaźni i miłości, wielki wstrząs i brutalne załamanie się wpajanych ideałów, narodziny filozofii sceptycyzmu. Wspomnienia lat wcześniejszych i późniejszych nie budzą we mnie takiego ożywienia, jak właśnie pamięć o tym trzynastoleciu.
   Miasto jako takie nie zasługiwało na szczególne przywiązanie. Było w gruncie rzeczy brzydkie, bardzo prowincjonalne, nie posiadało wielu zabytków czy chociażby ciekawych obiektów architektonicznych. Nie było tu centralnego placu lub rynku, na którym koncentruje się życie mieszkańców. Dwadzieścia kilka ulic przecinających się pok kątem prostym tworzyło śródmieście, ograniczone z trzech stron torami kolejowymi a z czwartej rzeką Muchawiec. Ulice zabudowane drewnianymi domkami i kamienicami jedno- i dwupiętrowymi, bezładnie i bezplanowo, nie stwarzały żadnych perspektyw widokowych. Jeszcze z początkiem lat trzydziestych istniały w mieście tylko bruki z kamienia polnego, tak zwane "kocie łby". Dopiero około 1935 roku wyłożono dwie ulice: Unii Lubelskiej i Jagiellońską kostką "trylinką". Zresztą wiele ulic śródmieścia w ogóle nie posiadało twardej nawierzchni, miały raczej charakter wiejskich dróg gruntowych, błotnistych lub pełnych kurzu, zależnie od pogody. Kanalizacja i wodociąg były przeprowadzone jedynie na kilku ważniejszych ulicach.

Ul. Unii Lubelskiej (nie wygląda tak źle, jak chce autor)
   Za torami kolejowymi rozciągało się kilka przedmieść: na północy Grajewskie i Adamkowo, na wschodzie Kijowskie, na południu, oddzielone rzeką i łąkami - Wołyńskie. Nazywano je potocznie: Grajewka, Kijówka, Wołynka. Były to właściwie osiedla typu wiejskiego, z ogrodami, sadami i inwentarzem żywym, wydającym swojskie porykiwania, meczenia, gruchania i gdakania a pianie kogutów mogło zastąpić w wielu domach zegary.
   Pod względem "towarzyskim" przedmieścia żyły własnym życiem. Przejawiało się to przede wszystkim w zazdrosnym strzeżeniu zamieszkałych tam dziewczyn. Gdy chłopak "z miasta" nieopatrznie odprowadzał wieczorem tamtejszą dziewczynę ze spaceru lub z kina, narażał się na nieprzyjemne szykany, z których najłagodniejszą był rozkaz wskoczenia na płot i głośnego zawołania "kukuryku!", albo trzykrotnego oznajmienia wszem i wobec: "jestem głupi". Pechowcy wracali z takich spacerów ubożsi o kilka zębów.
   Brześć nie miał żadnego przemysłu. Do zakładów tego typu nie można przecież zaliczyć jednej betoniarni, tartaku i rozlewni wódek, zatrudniających w sumie kilkadziesiąt osób. Czynnik miastotwórczy stanowiła administracja oraz usługi: transport kolejowy, handel i rzemiosło. Brześć był w dużej mierze miastem kolejarzy. Dworzec kolejowy, kilka stacji rozrządowych, warsztaty kolejowe zatrudniały parę tysięcy pracowników. 


   Drugie źródło pracy to Twierdza - siedziba dowództwa Okręgu Korpusu IX i duży garnizon, będący jednocześnie klientem miejscowego handlu. Stacjonowały tu: dwa pułki piechoty, dwa pułki artylerii ciężkiej i lekkiej, batalion czołgów, jednostki saperów, kawalerii, łączności i kwatermistrzostwa. Na krótko przed wojną powstała w Trauguttowie Szkoła Podchorążych Artylerii Przeciwlotniczej. Ludzi w mundurach wojskowych spotykało się na każdym kroku a defilady bywały malownicze i sprawnie organizowane.

Budynek sztabu IX Okręgu Korpusu (dawne kolegium jezuickie)

Garnizon Brześć

Brama wjazdowa do Twierdzy
   W tym wojewódzkim mieście, leżącym 200 km na wschód od Warszawy, Polacy stanowili około jednej piątej mieszkańców (nie licząc wojska), to znaczy do dwunastu tysięcy osób. Tyle samo było Rosjan i Białorusinów, zaś reszta to Żydzi. Przed wojną zmienialiśmy mieszkanie w Brześciu sześciokrotnie. Właścicielami trzech lokali byli Żydzi, trzech pozostałych - Rosjanie. Wydaje się, że te dwie nacje można uznać za rdzenną ludność. Polacy stanowili w większości element napływowy, głównie po 1918 roku. Narodowości polskiej byli w większości funkcjonariusze państwowi, nauczyciele, kolejarze. W rzemiośle i handlu Polaków pracowało jednak niewielu. Nic dziwnego, że na ulicach mało się słyszało język polski, a na niektórych Polak był niemal intruzem. Dziś trudno to sobie wyobrazić, ale nam ten stan wydawał się normalny. Tak przecież na Wschodzie działo się od wieków...

Żydzi w Brześciu, lata trzydzieste
   O ile Polacy i Rosjanie żyli w zgodnej symbiozie, bez konfliktów, o tyle ludność żydowska była niemal hermetycznie odizolowana. Mieszanie się "aryjczyków" z "izraelitami" praktycznie nie istniało, w sensie tworzenia więzi rodzinnych. Żyliśmy "obok siebie", ale spotykaliśmy się tylko jako przechodnie bądź podczas transakcji kupna-sprzedaży. Niewiele nawzajem o sobie wiedzieliśmy; obyczaje i styl życia Żydów tak bardzo różniły się od naszych a wzajemna pogarda i niechęć były tak głębokie, że nie mogło być mowy o zbliżeniu, czy chociażby zwykłych kontaktach towarzyskich. Dzielnice żydowskie a nawet poszczególne domy, stanowiły swoiste getto, otoczone niewidocznym murem, nie do przebicia z zewnątrz. Na całym świecie dzieci mniejszości narodowych doskonale władają miejscowym językiem, lepiej niż własnym, zwykle lepiej niż rodzice. U nas było wręcz odwrotnie: dzieci żydowskie albo nie umiały po polsku, albo mówiły bardzo źle, w każdym razie z całkowicie obcym akcentem. Już ten fakt świadczył o nienormalnej sytuacji, przypominającej stosunki w krajach kolonialnych. Trwałe zamykanie się we własnym środowisku i absolutne przywiązanie do własnych wzorów postępowania sprawiało, że Żyda odróżniało się bez trudu. Zarówno semickie rysy twarzy, jak i zła wymowa polska a w wielu wypadkach nawet strój, skutkowały powstawaniem wrażenia obcości. Wielu mężczyzn, zwłaszcza starszych, nosiło obfity zarost i tradycyjny ubiór: czarną jarmułkę na głowie, długi czarny chałat, białe pończochy. Stare Żydówki często stosowały rude peruki, które bynajmniej nie dodawały uroku. Ulice, gdzie mieszkali w zwartej masie, były pozbawione zieleni - nie rosły tam drzewa ani nawet trawa. Czyżby atawizm, odległe wspomnienie bytowania na pustyni? Mieszkania żydowskie odróżniało się już przy wejściu po tym, iż na framudze drzwi widniała przybita ukośnie blaszka, za którą umieszczano tak zwaną "mezuzę" z fragmentem tekstu Tory, mającym charakter talizmanu.

Kolonia żydowska Feliksa Warburga, Brześć.

   Życie kulturalne w naszym mieście było równie skromne jak nasze bytowanie: trzy kina i od czasu do czasu występy jakiegoś teatru objazdowego w sali "Świt". Nie istniały żadne domy kultury, kluby czy świetlice środowiskowe, wystawy, muzea, nie dawano koncertów czy występów estradowych. Pozostawały więc rozrywki "domowe" - radio, czytanie książek. Kilka bibliotek i wypożyczalni pozwalało zaspokajać potrzeby ducha za bardzo umiarkowaną opłatą.
   Sieć handlowa służyła mieszkańcom miasta i regionu, gdyż w promieniu 150 km Brześć stanowił największy ośrodek handlowy. Jednakże sklepy funkcjonowały w zasadzie przy dwóch głównych arteriach: 3 Maja i Dąbrowskiego. Na skrzyżowaniu tych ulic skupiało się całe miejskie życie. W sklepikach, na ogół niewielkich i ciasnych, można było kupić wszystko, od szpilki do samochodu. Tak, kilka lat przed wojną, powstał nawet "salon samochodowy" z wielką witryną, w której oczom tubylców jawił się jedyny egzemplarz "Polskiego Fiata 508", montowanego w Polsce z części sprowadzanych z Włoch. Podziwialiśmy zarówno modną linię pojazdu jak i cenę - 5000 zł. Na tej samej ulicy znajdowała się siedziba włoskiego towarzystwa ubezpieczeniowego "Riunione Adriatica di Sicurta". Bóg jeden wie, jakie interesy mogła ta firma prowadzić w naszym skromnym mieście...

Brześć, ul. 3 Maja, koniec lat dwudziestych (źródło: http://kresy24.pl/wp-content/uploads/2013/04/Brzesc_ulica_3_Maja_w_okresie_miedzywojennym.jpg)
   Trudno mi dziś powiedzieć, czy zaopatrzenie handlu było idealne, co lubią wspominać starsi. Zapewne, jeśli chodzi o galanterię czy biżuterię, wina i egzotyczne owoce, nabywcy nie mieli takiego wyboru jak w sklepach Warszawy. Nasze niewielkie potrzeby mogliśmy jednak zaspokajać w pełni, pod warunkiem posiadania pieniędzy. Powszechny ich brak, spowodowany niskimi zarobkami i małą liczbą zatrudnionych, stanowił jedną z głównych przyczyn małego popytu, na który uskarżali się kupcy. Nie wiedzieliśmy, co to są kolejki w sklepach, poznaliśmy je dopiero podczas wojny. Nikt nie kupował wędlin czy mięsa na kilogramy, ale na deka. Obuwie robiono na miarę, solidne, by mogło służyć kilka lat i tylko szewcy mieli wiele roboty z reperowaniem podeszew i obcasów. Uszyte u krawca ubranie również noszono przez wiele sezonów a tak zwane "niedzielne" służyło niejednemu do końca życia. Powodzeniem cieszyły się wytwórnie kapeluszy damskich, noszonych wówczas znacznie częściej niż dziś. Nie były znane, tak obecnie rozpowszechnione, kioski "Ruchu", pełne potrzebnych na co dzień drobiazgów. Mimo braku modnych w dzisiejszych czasach "znaków jakości", wiele wyrobów miało ustaloną renomę i niezmienne wartości użytkowe, np. kosmetyki Pulsa, mydło do prania Schichta, czekolady Wedla, czy też wędliny miejscowego wyrobu, których walory smakowe stanowią dziś tylko odległe wspomnienie, podobnie jak znakomite, chrupiące "kajzerki". Produkty krajowe, zwłaszcza rzemieślnicze cieszyły się dużym uznaniem, w przeciwieństwie do zagranicznych, traktowanych często jako tandeta. Żaden elegant nie nosił fabrycznego obuwia czeskiej firmy "Bata", której duży sklep znajdował się przy ul. 3 Maja ani gotowych koszul z "konfekcji". Krawców i szewców było wielu i mieli zawsze sporo roboty.
   Na rynku kupowało się nie tylko warzywa i owoce, ale również nabiał. Produkty te, podobnie jak mięso w "jatkach", sprzedawane były w warunkach niezbyt higienicznych, ale przeciętny nabywca zwracał uwagę przede wszystkim na cenę. Towar oferowano na wozach lub rozkładano wprost na bruku, na podścielonych płachtach. Masło zbite w kule lub owalne gomółki, owijano w liście łopianu. Twaróg zawijano w podejrzanej czystości szmatki. Z kolei mleko roznosiły po domach kobiety wiejskie w blaszanych konewkach. Generalnie handel ten odbywał się bez żadnej kontroli sanitarnej. Nie mieliśmy jednak wyboru - trudno przecież codziennie biegać do mleczarni na drugim końcu miasta, gdzie istniała większa gwarancja jakości i czystości produktów.
   Przez szereg lat, aż do wybuchu wojny, rodzice moi zaopatrywali się w artykuły spożywcze w sklepie Drańki, na ul. 3 Maja. Był to młody, lecz bardzo obrotny kupiec, który swój początkowo bardzo skromny sklepik rozwinął szybko w doskonale zaopatrzony magazyn. Miał tutaj wszystko - od mąki, cukru, kasz, nabiału i warzyw po pieczywo, tłuszcze, śledzie, wędliny, czekolady, alkohol, papierosy i wyroby delikatesowe. Przez pewien czas na górnej półce leżały trzy butelki szampana, na które spoglądaliśmy z szacunkiem ze względu na egzotyczna zawartość i nie byle jaką cenę - 15 zł za sztukę (!). Zwykle kupowaliśmy u niego na kredyt czyli, jak się wtedy mówiło, "na książeczkę". Był to mały zeszycik, do którego matka wpisywała potrzebne produkty a Drańko, wydając towar, dopisywał cenę. W pierwszym dniu każdego miesiąca podsumowywano i regulowano rachunek. Ten sposób sprzedaży najwidoczniej się opłacał, skoro na każde święto właściciel przysyłał nam do mieszkania koszyk z upominkami. 

Reklamy sklepów funkcjonujących na ul. 3 Maja

   W niedzielę sklep musiał być zamknięty - obowiązywał surowy zakaz sprzedaży. Niekiedy jednak właśnie w niedzielny poranek przypominaliśmy sobie o jakimś koniecznym sprawunku, po który  wysyłała mnie matka. Wchodziłem wówczas przez mieszkanie właściciela. Drańko nigdy nie odmawiał, ale wychodził razem ze mną do bramy, wyglądał ostrożnie na ulicę i dopiero przekonawszy się, że nie ma w pobliżu policjanta, wypuszczał mnie z towarem. Kupiec znał doskonale gusty i potrzeby swojej klienteli. Gdy zdarzyło się, rzadko co prawda, iż jakiegoś żądanego gatunku zabrakło, robił wszystko, aby dostarczyć go jak najszybciej. Uprzejma i szybka obsługa, fachowa porada, wszechstronny wybór towarów - taki był ten handel, znany dziś jedynie z opowiadań.



wtorek, 12 maja 2015



(20) Początki nauki

   Jesienią tego roku (1932) rozpocząłem naukę w szkole powszechnej Nr 3 im. St. Jachowicza, znajdującej się na końcu ulicy Krzywej (obecnie Dzierżyńskiego). Jeszcze w czerwcu zdałem egzamin do piątej klasy. Nie sprawił mi trudności. Jak kilkakrotnie wspomniałem, pierwsze cztery lata uczyłem się w domu, co w rodzinach niezamożnych było raczej rzadkością. Miałem wprawdzie wykwalifikowaną nauczycielkę w osobie matki, jednakże decyzja niewysyłania mnie do szkoły nie należała do szczęśliwych. Już sam fakt, że byłem jedynakiem, powodował odosobnienie i brak umiejętności życia w dużym, zorganizowanym zbiorowisku dzieci. Te trudności wystąpiły z całą ostrością w ciągu dwóch lat pobytu w szkole powszechnej. Trafiłem bowiem do zbiorowiska wyjątkowo "trudnych" dzieci, tj. uliczników i cwaniaków, gdzie tzw. dobre wychowanie stanowiło przedmiot kpin a uznanie budziły jedynie siła i bezczelność - cechy, których zupełnie nie posiadałem. Nauczyciele mieli prawdziwy krzyż pański z tą bandą warchołów, wśród których codziennie lała się krew a i noże nieraz były w robocie. Pamiętam, jak w dniu rozdania świadectw jeden z koleżków, niezadowolony z otrzymanych stopni, na oczach nauczyciela podarł cenzurkę i rzucił mu strzępy pod nogi. Pedagodzy mimo woli dostosowywali się do sposobu bycia wychowanków i używali wyrażeń bardziej przemawiających im do wyobraźni: "zamknij paszczę", "zamknij jadaczkę, bo dostaniesz po mordzie" itp.
   Co najmniej połowa uczniów miała narodowość rosyjską lub białoruską. Można ich było odróżnić właściwie tylko po brzmieniu nazwiska, np. Timofiejew, Wieliczko, Więcko, Dmitriejew, Sieńko itp., gdyż wszyscy mówili, również między sobą, doskonale po polsku. Nasza sztubacka polszczyzna zawierała jednak sporo rusycyzmów ("słychać dym"). Z kolei moje nazwisko przekręcano niemiłosiernie na "Zakidajło", co stanowiło zapewne reminiscencję rosyjsko-polskiego wykidajły.
   Otrzymywałem nieraz od kolegów potężne cięgi, jednak przystosowałem się i znajdowałem nawet przyjemność w nowym życiu. Nosiłem czapkę szkolną, granatową rogatywkę z zielono-czerwonym otokiem; polubiłem grę w palanta na lekcjach wychowania fizycznego i nabrałem umiejętności w posługiwaniu się narzędziami stolarskimi na lekcjach robót ręcznych. 
   Do szkoły uczęszczało wiele dzieci z rodzin ubogich. Opieka społeczna dokarmiała je na dużej przerwie kubkiem mleka i bułką. Fundusze na ten cel czerpano z dobrowolnych datków. Ja również wpłacałem w imieniu rodziców złotówkę miesięcznie.
   Lubiłem szczególnie uroczystości szkolne. Chór, w którym uczestniczyłem, śpiewał hymn państwowy, wnoszono sztandar szkoły, po przemówieniu kierownika następowały deklamacje i znów pieśni w wykonaniu chóru. Ze sztandarem szkolnym na czele, w dniach rozpoczynania roku szkolnego, odbywały się też przemarsze do kościoła.
   W szkole byłem członkiem PCK i wykazywałem nawet pewną aktywność. Wchodziłem m. in. w skład komisji sprawdzającej czystość młodszych kolegów. Czynność ta nie należała do najprzyjemniejszych, ale dawała niejakie poczucie własnej ważności. Z opaską Czerwonego Krzyża na ramieniu wchodziłem podczas lekcji do klasy pierwszej lub drugiej i po zameldowaniu się u nauczyciela, zaczynałem obchód wszystkich ławek, sprawdzając czystość rąk, uszu i szyi a także obecność wszy we włosach. Maluchy poddawały się tym oględzinom z pewnym oporem i zawstydzeniem. Trzeba stwierdzić, że wielu było mocno na bakier z higieną. Zdarzały się i zawszenia, co w owych czasach nie budziło szczególnego zdziwienia.
   Szkoła była dobrze wyposażona w pomoce naukowe. Na lekcje fizyki i chemii przychodzili no nas uczniowie z innych szkół. Wędrówki te urozmaicali sobie bijatykami z chłopakami żydowskimi na ulicy Krzywej. Doszło do tego, że ulicą tą, prawie całkowicie zamieszkałą przez Żydów, niebezpiecznie było przechodzić w pojedynkę, gdyż mściwi Izraelici brali odwet na każdym "goju" - zwłaszcza małym i słabym - który nieopatrznie zapuścił się w to wrogie getto. Toteż po pewnym czasie musiałem zmienić trasę, wybierając ulice bardziej spokojne.


Ulica Krzywa, stan obecny.
   W styczniu 1933 r., kilka dni po pogrzebie dziadka, zawarłem znajomość z chłopcem w moim wieku, który mieszkał z matką i ciotką na piętrze tego samego domu. Nazywał się Janusz Mondalski. Procedura zapoznania się była bardzo prosta - właśnie zjeżdżałem na sankach z pagórka, wznoszącego się nad "loszkiem" pośrodku podwórza (loszek służył jako lodówka dla prywatnej lecznicy, zajmującej frontowy budynek), gdy Janusz wybiegł z domu w płaszczu narzuconym na ramiona i zawołał: "Ty chcesz się bawić ze mną?". "Czemu nie?" - odpowiedziałem i już za chwilę zabawa trwała w najlepsze. Znajomość przerodziła się w przyjaźń, która miała przetrwać, z małą przerwą, szereg następnych lat. Mimo odmiennych charakterów dobrze zgadzaliśmy się ze sobą i mieliśmy wiele wspólnych zainteresowań. Oczywiście, głównym tematem zabaw na podwórzu było wojsko. Ze sterty porzuconych cegieł zbudowaliśmy coś w rodzaju twierdzy, przy czym mur ten miał jedną nieprzyjemną właściwość - nigdy nie chciał stać prosto i często się rozsypywał. Prace inżynierskie nad jego poprawianiem zajmowały nam większość wolnego czasu. Do zabaw z nami garnął się również Szyja Waksman, synek gospodarza, więc wspaniałomyślnie dopuszczaliśmy go do komitywy. W czasie zabaw w wojsko my dwaj byliśmy oczywiście oficerami, Szyja zaś wieczystym szeregowcem. Wynikające stąd obowiązki traktował bardzo poważnie. Postawiony na warcie koło wychodka tkwił tam niewzruszenie z patykiem na ramieniu a na wezwanie matki odpowiadał z godnością: "Mame, nie moge, jestem na służbie."
   W szkole powszechnej miałem również innych kolegów, z którymi zżyłem się nieco bliżej. Byli to synowie robotników. Moja rodzina nie opływała w dostatki, oni jednak żyli jeszcze skromniej. Gdy zapraszałem ich do siebie, mama smażyła trochę pączków; u nich jednak częstowano mnie kaszanką i zimnymi nóżkami. Jeden z nich, Jurek Koch wyraził się nawet: "widzisz, u nas nie ma pączków, my robotnicy..." Zapewne była w tym pewna przesada a może i chęć podkreślenia różnicy "między klasami", chociaż Bogiem a prawdą, w danym przypadku granice te przebiegały nie poprzez kieszeń.
  

niedziela, 10 maja 2015


(19) Odkrywanie świata

   Późną jesienią 1931 roku przyjechaliśmy do Brześcia. W deszczowy, chłodny wieczór dorożka z nastawioną budą przewiozła nas z dworca do mieszkania przy ulicy Unii Lubelskiej 70. Miasto puste i słabo oświetlone wydało mi się małe i nieciekawe.
 
Izba Skarbowa w Brześciu przy ul. Unii Lubelskiej, miejsce pracy ojca (http://album.brzesc.prv.pl/)

   Mieszkanie składało się z trzech pokoi w amfiladzie, ale trzeci z nich był zimny i wąski, właściwie niemieszkalny. Traktowaliśmy go jako przedpokój i graciarnię. Pokój środkowy zajmowali dziadkowie, ostatni - rodzice i ja. Moje łóżeczko pozostało w Białymstoku. Obecnie sypiałem na kanapie. Również rodzice pozbyli się swego łoża i na jego miejsce zakupili szeroki tapczan zwany "bambetlem". Poza tym żadne zmiany w umeblowaniu nie nastąpiły.

Postój dorożek w Brześciu.
   Lekcje z mamą stały się dłuższe i bardziej intensywne, gdyż od nowego roku szkolnego miałem wreszcie iść do piątej klasy szkoły powszechnej, gdzie oczekiwał mnie egzamin wstępny. Przerabialiśmy też początki niemieckiego a później również łaciny, co bardzo przydało mi się w gimnazjum. Wolne chwile w dni pogodne spędzałem na podwórzu, na którym uwijała się chmara dzieci żydowskich. Z miejsca stałem się wodzirejem, zwłaszcza podczas zabaw w wojsko. Po zwycięskich bitwach odbierałem defiladę na tle śmietnika. Igraszki te odbywały się z korzyścią dla mych żydowskich rówieśników, ponieważ właściciel domu powiedział kiedyś rodzicom, iż jest bardzo zadowolony z naszych wspólnych zabaw, jako że dzieci jego i sąsiadów nauczyły sę przy okazji sporo po polsku...
------------------------------------------------------------------------------
"W roku 1936 Brześć liczył około 53 840 mieszkańców, z tego najliczniejsze grupy stanowili przedstawiciele wyznania mojżeszowego 21 116 osób, rzymskokatolickiego 21 120 osób i prawosławnego 8 285 osób. Centrum miasta przecinało 9 równoległych ulic. Najbardziej reprezentacyjną była ulica Unii Lubelskiej, przy której znajdowały się urzędowe gmachy, kościół, szkoły i dwa miejskie parki. Prowadziła ona z dworca kolejowego aż do Muchawca. Wyróżniającymi się ulicami były też Jagiellońska, Zygmuntowska, Białostocka, Pereca, Kościuszki, Steckiewicza."
 (Antoni Tomczyk, "Miasto, które wciąż gości w sercach naszych.")
-------------------------------------------------------------------------------
   Prawda, ja również poznałem wtedy sporo zwrotów w języku idisz i mogłem się od biedy porozumieć. Wykorzystywałem jednak te umiejętności tylko do "przezywania się" z jednym z chłopców, Abramem, który uchodził wśród swoich za ulicznika. Przekrzykiwaliśmy się więc przez ulicę - ja wołałem na niego "Myszigene", on na mnie "Myszigene kopf", co obu nam sprawiało wiele radości.  Z innym, lepiej wychowanym Chaimkiem, graliśmy zawzięcie w klisze, pióra a także wymienialiśmy znaczki pocztowe, przy czym koleżka ów nieraz oszkapił mnie na potęgę.
   Z tego okresu dwa wydarzenia utkwiły mi w pamięci. Pierwsze - to spowiedzi i komunia dziadków. Udzielił jej ksiądz prałat Bukrata, późniejszy biskup piński. Obrządek odbył się u nas w mieszkaniu a ksiądz przyjechał dorożką z ministrantem, który przez całą drogę dzwonił. Ludzie na ulicach odsłaniali głowy i żegnali się na widok księdza przejeżdżającego z "Panem Jezusem". W pokoju dziadków urządzono coś w rodzaju ołtarzyka zasłanego białym obrusem a wszyscy domownicy byli w bardzo podniosłym nastroju.
   Drugim wydarzeniem - w skali ogólnokrajowej - był proces Gorgonowej, oskarżonej o zabójstwo Lusi Zarębianki, córki zamożnego inżyniera z Brzuchowic, koło Lwowa. Dziewczynę zamordowano "dżaganem", tj. łomem. Proces miał charakter poszlakowy, wyraźnych dowodów brakowało, oskarżona guwernantka dzieci inżyniera nie przyznała się w ogóle do winy. Cóż, sprawa, jakich wiele, ale prasa rozdmuchała ją wyjątkowo i opinia publiczna wrzała, domagając się kary śmierci. Wyrok brzmiał: dożywocie. Pamiętam, jak w czasie rozprawy biegaliśmy po gazety i z wypiekami na twarzy czytaliśmy od deski do deski relację z przebiegu procesu. Podobno do tego zabójstwa po latach przyznał się ogrodnik inżyniera.



Rita Gorgonowa na ławie oskarżonych (http://natemat.pl/128683,wyrachowana-dzieciobojczyni-czy-koziol-ofiarny-sprawa-rity-gorgonowej-wciaz-elektryzuje-polakow)
   Z początkiem lata 1932 przenieśliśmy się do innego mieszkania, na ulicy Kościuszki. Był to mały, drewniany domek, raczej chatka. Dwa pokoiki i ciemna kuchenka, tak ciasne, że w pogodne dni wynoszono stół na dwór i tam jadaliśmy obiady. Dom stał w głębi podwórza porosłego trawą. Był to jedyny budynek na tej posesji, więc nie miałem towarzyszy zabaw. Za to latem przybyli goście: ciotka Janka z Danką i ciocia Mira. Było jeszcze ciaśniej. Nie mogę już sobie wyobrazić, jak się mieściliśmy w tych klitkach. A przecież najazd gości bynajmniej nas nie przerażał, tak jak to bywa dzisiaj... Do dziś nie wiem, dlaczego rodzice zdecydowali się na tę ruderę i po co był taki pośpiech. Być może chodziło o względy finansowe, ponieważ ojciec przestał pełnić funkcję naczelnika urzędu skarbowego, co zapewne wiązało się z obniżeniem pensji. 

Jerzy Zabiełło, Mirosława Zabiełło, Danuta Mąkiewicz, Brześć, lipiec 1932 r.
Wczesną jesienią rodzice znaleźli bardziej odpowiednie lokum, na ulicy Listowskiego, w oficynie na parterze - trzy pokoje w amfiladzie, tym razem wszystkie nadające się do zamieszkania. Dziadkowie zajmowali ostatni, środkowy odgrywał rolę stołowego. Wypada zaznaczyć, iż we wszystkich mieszkaniach, jakie zajmowaliśmy przed wojną, kuchnie nie nadawały się do spożywania posiłków, zarówno ze względu na ciasnotę jak i nieodpowiednie warunki higieniczne. Przygotowane potrawy nosiło się do pokoju: zupę w wazie, drugie danie na półmisku a kompot lub inny deser - w salaterce. Wspominam o tym, gdyż dziś naczynia te w znacznej mierze wyszły z użycia.

  

czwartek, 16 kwietnia 2015



(18) Wakacje na Wołyniu

   Wakacje letnie, które spędzałem częściowo w jednych, częściowo u drugich wujostwa, były okresem wytężonej pracy w polu. Niekiedy brałem w niej udział i jakkolwiek moja niefachowa pomoc stanowiła niewielki wkład do ogólnego wysiłku, była przyjmowana z uznaniem, gdyż każda para rąk liczyła się w gorączkowej krzątaninie przy zbiorze i zwózce zboża. "Podbierałem" więc skoszone żyto u żniwiarzy, układałem na ściernisku, nosiłem związane snopy, a po wysuszeniu w kopkach układałem na wóz i zwoziłem do stodoły. Naładowane wysoko snopy przyciskało się grubą belką zwaną "rublem", ściągniętą silnie łańcuchami. Jazda na tej górze twardej słomy nie była najwygodniejsza, ale stanowiła jakąś odmianę i chwilę wypoczynku po ciężkiej pracy. Koszenie i zwózka siana nie należały co prawda do czynności lżejszych, wolałem je jednak, ponieważ siano nie kłuło tak, jak słoma zbożowa.
   Siano układało się na zimę w "brogu". Nazywano tak cztery słupy wbite w ziemię na rogach kwadratu liczącego ok. 3x3m. Między słupami rósł stóg siana, którego każda warstwa była ubijana do twardości. Od góry brog przykrywano dachem ze słomy, opierającym się na kołkach tkwiących w słupach. Można go było obniżać w miarę ubywania siana ze stogu.
   Jak wspaniale spało się na świeżym sianie, pod owym słomianym dachem! Aromat suchej trawy zmieszany z zapachem nocnego powietrza wprost odurzał. Po pracy na polu sen przychodził natychmiast. A gdy w dodatku zaczął padać deszcz, spływając po słomie, jego jednostajny szum stanowił najbardziej melodyjną kołysankę. Jak smakował na kolację świeży razowiec ze świeżym masłem i miodem oraz kubkiem ciepłego mleka prosto od krowy! Cóż można porównać ze smakiem jabłka zerwanego z drzewa, czy truskawek zebranych bezpośrednio z grządki! Smakował nawet tamtejszy specjał - zacierka na mleku z wkrojonym ząbkiem czosnku - i zupa ze szczawiu, również przed chwilą zebranego na łące. Do tego kaczany kukurydzy pieczone w liściach na polnym ognisku. W chłodnym kącie stała zawsze beczka soku brzozowego, zebranego jeszcze wiosną. Był to napój kwaskowaty, znakomicie orzeźwiający i gaszący pragnienie. Z kolei pajda chleba razowego ze słoniną, pochłaniana w czasie południowej przerwy w pracy, stanowiła większy rarytas niż najwymyślniejsza kanapka na eleganckim przyjęciu...
   Wołowinę czy cielęcinę spożywano raczej rzadko. Nie brakowało natomiast mięsa z drobiu oraz wieprzowiny. Świnie zabijano i oprawiano na miejscu a wędzone kiełbasy, salcesony, szynki i słoninę przechowywano potem przez dłuższy czas w spiżarniach. Moi krewniacy nie znali też oczywiście przednówka, jako że mąki starczało im do następnych zbiorów. U biedniejszych gospodarzy bywało inaczej i wujowie nierzadko pożyczali zboże w zamian za odrobek na polu. Ot, jak to na wsi.

Rząd górny od lewej: Sośnicki, kierownik szkoły w Stepaniu, Edward Mąkiewicz; rząd środkowy: Sośnicka, Maria Bielawska, Irena Zabiełłowa oraz oparta na kolanach Marii Janina Mąkiewiczowa; rząd dolny: Jerzy Zabiełło, Zbigniew Bielawski, D. Sośnicka, Danka Mąkiewiczówna. Stepań 1930.

   W moich pacholęcych latach większość wakacyjnego czasu spędzałem oczywiście na zabawach. Włóczyłem się z ciotecznym rodzeństwem po polach, wdrapywałem się na drzewa, kąpałem w sadzawce pełnej pijawek (broń Boże stanąć na chwilę w wodzie - zaraz się przyczepiały!). Wraz ze Zbyszkiem budowaliśmy w piasku miasta a w nieco starszym wieku, kupiwszy w miasteczku pudełko korków (każdy z kropelką dynamitu), strzelaliśmy z korkowców, robiąc mnóstwo zamieszania wśród domowego ptactwa. Niekiedy udawało się porwać Maćka, ulubionego kota ciotki Janki. Wrzucaliśmy go w zagon zboża i napiąwszy łuki, urządzaliśmy polowanie na tygrysa w dżungli. Kocur miauczał przeraźliwie, my wydawaliśmy indiańskie okrzyki, co w końcu zwabiało ciotkę, biegnącą na ratunek męczonemu zwierzęciu. Pamiętam też moją przygodę z byczkiem, która tylko dlatego nie zakończyła się poważną kontuzją, że zwierzę było bardzo młode. Przyszedłszy kiedyś do obórki, zastałem tam cielaka, który podobnie jak ja, śmiertelnie się nudził. Patrzył na mnie spode łba w cielęcej zadumie. Stanąłem obok i trzymaną w ręku gałązką zacząłem go łechtać w nos. Nie wiem, jak to się stało - nagle wylądowałem na grzbiecie zwierzaka a zaraz potem zostałem ciśnięty w drugi koniec obórki. Z powodu oszołomienia nie wydałem żadnego okrzyku. Półprzytomny uciekłem do domu i długo nie mogłem przyjść do siebie. Szczęściem nie było świadków tej krótkiej corridy, bo niechwalebne jej zakończenie komentowano by przez wiele miesięcy.
Zbigniew Bielawski, Jerzy Zabiełło, Danuta Mąkiewicz, Stepań 1930 r.

   Dużą atrakcję stanowiły wycieczki do lasu, na jagody i grzyby. Lasy wołyńskie w owych czasach przypominały prawdziwe bory, mroczne, ciągnące się dziesiątkami kilometrów. Nie brakowało w nich runa leśnego: czarnych jagód, żurawin, brusznic, łochyni, czyli pijanicy (nazwanej tak, ponieważ po zjedzeniu większej ilości wprowadza jakoby w stan odurzenia). Przyznam się, że jej smaczne jagody pożerałem garściami, ale nigdy nie odczułem jakichś interesujących skutków. Grzybów było mnóstwo. Po całodziennej wycieczce przynosiło się ich ogromne kosze wyplatane z łyka, zwane "króbkami". Prawda, że doświadczone gospodynie po przezornym przebraniu odrzucały połowę mych zbiorów lub przeznaczały je na trutki dla much. No, ale trudno przecież znać się na wszystkim!

Borówka bagienna, zwana łochynią, pijanicą, durnicą (http://alkohole-domowe.com/wino/przepisy-na-wina-owocowe/wino-z-lochyn-borowek-bagiennych.html).
 --------------------------------------------------
Z "Ilustrowanego przewodnika po Wołyniu" (1929 r.) dra Mieczysława Orłowicza:
 "Lasy zajmowały do niedawna na Wołyniu trzecią część ogólnej przestrzeni, a w powiatach poleskich jej połowę. Silnie zostały one przetrzebione w czasie wojny, obecnie zaś ich trzebienie trwa dalej. Na Polesiu przeważają lasy sosnowe, w których żyją jelenie, wilki, łosie, borsuki i t. d. oraz mnóstwo przelotnego ptactwa, szczególnie wodnego. Południową część Polesia Wołyńskiego porastają piękne wysokopienne lasy mieszane z dużą ilością dębów i gestem podszyciem, które obserwować możemy, np. podróżując kołowo z Aleksandrji do Berestowca, stąd do Janowej Doliny lub z Aleksandrji do Gródka. W lasach tych rośnie mnóstwo jagód, grzybów i orzechów, z handlu którymi słyną Kołki." (http://wolyn.ovh.org/ippw/wyglad.htm).
---------------------------------------------------
   Latem 1936 roku, w czasie mego ostatniego pobytu na wakacjach w Siedlisku i Omelance, miało miejsce wydarzenie towarzyskie dużego kalibru: ślub nauczycielki ze wsi Temne, pani Stefy, z leśniczym, panem Jakimowiczem. Parę tę kojarzono z zapałem już od dłuższego czasu, gdyż - szczególnie dla panny - bardzo trudno było o odpowiednią partię w tej wioskowo-leśnej głuszy. W dodatku leśniczówka znajdowała się blisko wsi, więc nie zachodziła potrzeba zmiany miejsca pracy. Oboje przystojni, wysocy, zdawali się do siebie dobrze pasować. Szczególnie wiele aktywności w finalizowaniu tego małżeństwa przejawiała ciotka Janka Mąkiewiczowa, przyjaciółka Stefy i, jak każda mężatka, wykazująca duże zamiłowanie do swatów. Jedyną obiekcją, jaką Stefa wysuwała wobec narzeczonego, była różnica wieku około 12 lat, pan Jakimowicz uchodził bowiem za starego kawalera, to znaczy przekroczył połowę trzydziestki. Przyjaciele pokonali w końcu jej wahania i ślub się odbył z wielką pompą w stepańskim kościółku. Przybyło wielu gości, właściwie cała okoliczna inteligencja, na czele ze zwierzchnikiem pana młodego, nadleśniczym. Pani Stefa wyglądała uroczo w białej, długiej sukni, oblubieniec wystąpił w swym ciemno-zielonym mundurze służby leśnej. Na wesele cały korowód bryczek i furmanek udał się do leśniczówki (15 km), gdzie huczna zabawa trwała do rana. W jednej izbie zasiedli obok państwa młodych przyjaciele i miejscowi notable, w drugiej nakryto stoły dla gajowych i innych mniejszych rangą gości. W pewnej chwili, w trakcie wesołej pijatyki, pan nadleśniczy przyszedł do izby gajowych i grzmiącym głosem przemówił, surowo przypominając im o obowiązkach i ganiąc niedociągnięcia w pracy. Gajowi stali ze spuszczonymi głowami, również innych gości zmroził ten biurokratyczno-naczelnikowski akcent na weselu. Słyszałem potem komentarze, niepochlebnie oceniające to wystąpienie. Piekielnie zmęczony po dniu pełnym wrażeń, późną nocą zasnąłem w jakimś kącie na stercie płaszczy.
   Małżeństwo to okazało się potem udane, po wojnie państwo Jakimowiczowie osiedlili się w Bielsku-Białej i dochowali kilkorga dzieci.

   W ostatnich dniach sierpnia każdego roku przychodził czas powrotu do miasta. Wracałem do domu chętnie, gdyż mimo całej gościnności krewnych, tęskniłem do swych niewymyślnych miejskich rozrywek, do kolegów a nawet do szkoły. Pewnego popołudnia zajeżdżał więc przed dom wóz, na nim dwa naręcza siana przykryte kilimkami, zastępujące ławeczki. Znoszono walizki i po pożegnaniach odjeżdżałem z mamą na stację. Odwoził prawie zawsze wuj Edward. Droga była długa, szczególnie na wielokilometrowych odcinkach piasku, przez który konie ciągnęły noga za nogą. Przemykaliśmy przez ciemne wioski ukraińskie a gdy wreszcie koła wozu zastukały na przejeździe kolejowym w Rafałówce i zabłysły światła zwrotnic, czułem tchnienie cywilizacji. Na drugi dzień z radością witałem znane kąty i odtąd ani chwili nie poświęcałem wspomnieniom pobytu na wsi. Typowa, niewdzięczna natura mieszczucha.

Irena Zabiełło w uzdrowisku w Truskawcu, 1931 r.


KONIEC TOMU I. 
NASTĘPNE PO PRZERWIE.
  

środa, 15 kwietnia 2015



(17) Życie na Wołyniu

   Znalezienia lepszej pracy nie ułatwiał też niski poziom wykształcenia. Prawda, że w każdej wsi działała szkoła, mająca realizować konstytucyjne prawo chłopa do oświaty. Były to jednak tylko szkółki z jednym nauczycielem. W jedynej izbie lekcyjnej dzieci miały teoretycznie przerobić program czterech lat szkoły podstawowej. Duża absencja, spowodowana pracą dzieci w gospodarstwach rodziców, czyniły ambitne założenia fikcją. Nic dziwnego, że w kilka lat po zakończeniu nauki wiejskie dziecko stawało się wtórnym analfabetą. Ci którym się udało zakończyć szkołę siedmioklasową, stanowili miejscową "inteligencję". Nie funkcjonowało żadne szkolenie rolnicze, nie czytano prasy ani książek, nie uprawiano sportów. Wiele osób nie miało okazji podróżować pociągiem czy obejrzeć filmu w kinie. Jedyną rozrywkę stanowiły wesela, chrzciny i zabawy urządzane w stodole lub świetlicy.
   Miejscowy handel był odbiciem niedorozwoju gospodarczego wsi. Sklepiki istniały jedynie w miasteczkach i większych wioskach, zresztą nędznie zaopatrzone. Biedniejszy chłop - a takich była przecież większość - kupował przede wszystkim sól, naftę i gorsze gatunki mydła do prania (i mycia). Dobrze sprzedawały się również wódka, machorka, gwoździe, igły. Gdy dodamy do tego szkło do lamp naftowych, to wyczerpiemy podstawowy asortyment sprzedawanych towarów. Gospodarkę wiejską na wschodzie cechował w dużej mierze autarkizm i chroniczny brak pieniędzy na inwestycje. Nic dziwnego, iż w ciągu międzywojennego dwudziestolecia niewiele się tam zmieniło; poziom gospodarowania, warunki bytowe, oświata i kultura znalazły się w martwym punkcie, co stanowiło rażący kontrast w stosunku do zachodnich dzielnic Polski.
   Kilka słów warto poświęcić wsi Huta Stepańska, gdyż w jej dziejach zaznaczył się nietypowy przypadek. Była to wioska parafialna, z dużym kościołem, będącym zarazem miejscowym urzędem stanu cywilnego, siedmioklasową szkołą, pocztą i posterunkiem policji. Już to nagromadzenie instytucji stawiało ją ponad okoliczne wsie i na drugim miejscu w gminie, po miasteczku Stepań. Ale około 1936 r. nastąpiły wydarzenia, które jeszcze bardziej podniosły rangę osady. Oto obrotny proboszcz odkrył, że w okolicy znajdują się obfite złoża borowiny - czarnej, bagiennej mazi, działającej leczniczo na schorzenia stawów. Ksiądz Czaban postanowił to wykorzystać. Skoro mógł się stać sławnym uzdrowiskiem Ciechocinek, leżący na takim samym bagnie, to mogła i Huta. Zebrano więc kapitały i w odległości jednego kilometra od wsi, w kierunku Omelanki, zbudowano kilka drewnianych baraków. Największy ochrzczono mianem "Łazienek". Zainstalowano tam wanny i piec do podgrzewania borowiny. Kilka innych domków, szpetnych i byle jak skleconych, pełniło rolę pensjonatów. Wieść poszła w świat i zaczęli się zjeżdżać kuracjusze, głównie rodziny bogatszych kupców żydowskich z Równego, Łucka a nawet ponoć z samego Lwowa. Uzdrowisko, któremu miejscowa ludność nadała dosadną, ale trafną nazwę "Słone Błoto", dorobiło się jednej taksówki dla co znamienitszych gości. Mniej ważni i zamożni przybywali "bałagułą", tj. ogromnym wozem drabiniastym, na który ładowano po kilkanaście osób wraz z bagażami. Nie zapominajmy, iż od stacji należało przejść co najmniej 20 kilometrów. 

Sanatorium w Hucie Stepańskiej. Nie wygląda to tak źle, jak chce autor...

   Wioska ożyła, pojawiło się kilka nowych sklepików i zakład fryzjerski a właściciel młyna parowego zainstalował prądnicę, aby na kilka godzin dziennie dostarczać światła elektrycznego. Kto wie, gdyby nie wojna, może by nawet wybudowano jakąś drogę o twardej nawierzchni i Huta zaczęła by zdecydowanie zmierzać w kierunku Europy. Znane wydarzenia z września 1939 r. położyły kres rozkwitowi nowego kurortu. Po 17 września proboszcz-kapitalista został aresztowany i wywieziony na Białe Niedźwiedzie. Zanim nowa władza zdołała przekształcić drewniane chatki Słonego Błota w nową Jałtę, przyszli Niemcy. Potem ukraińscy rezuni w szale niszczenia wszystkiego, co wiązało się z lackim panowaniem, zrównali osadę i kurort z ziemią. Czy obecnie ekshumowano pomysł księdza Czabana w socjalistycznej formie i treści? Nic na ten temat nie wiadomo.

Miejsce po kościele w Hucie Stepańskiej (stał w miejscu krzyża), stan z 2003 r. Autor: Leszek Dawidowicz. (http://wolyn.freehost.pl/fotopo45/huta_stepanska/2.html).
  Na tle ogólnej biedy i zacofania sytuacja moich krewniaków przedstawiała się względnie korzystnie. Główną tego przyczyną była pensja ciotek, nauczycielek, które do domowego budżetu mogły co miesiąc dodawać sto kilkadziesiąt złotych swych poborów, co w tamtejszych warunkach znaczyło bardzo wiele. Ich nowe domy, wprawdzie pod względem wyposażenia prymitywne, odbijały korzystnie od sąsiednich chałup, już chociażby dlatego, że trzy-, czteropokojowe mieszkania stanowiły na wsi rzadkość. Tradycje dworków wiejskich znalazły tu reminiscencje w postaci "saloniku", urządzonego w największym pokoju: trzcinowe foteliki i kanapka, oleodruk z niedźwiadkami na ścianie i obowiązkowy... fortepian. Ten ostatni mebel miał charakter raczej prestiżowy, gdyż nikt w tych domach nie uprawiał na serio muzyki, z wyjątkiem brzdąkania kilku popularnych melodyjek tanecznych. Froterowana podłoga, firanki, pelargonie w doniczkach - i w długie, zimowe wieczory można było wygodnie usiąść, poczytać książkę lub przyjąć rzadkich gości. Bielawscy posiadali nawet bateryjny detektorek na słuchawki. Małą mieli jednak z niego korzyść z uwagi na dużą odległość od słabych wówczas stacji nadawczych.
   Wujowie gospodarowali, każdy według swych możliwości, na kilkunastu hektarach niezbyt urodzajnej ziemi. Wyniki tych zabiegów nie były identyczne. Wuj Mąkiewicz, jakkolwiek syn posiadacza ziemskiego, trudniej dawał sobie radę, pomimo ogromnej pracowitości i ciężkiej pracy od świtu do nocy. Być może nie posiadał zmysłu gospodarności albo zadania przerastały jego siły, w każdym razie już na pierwszy rzut oka dawały się zauważyć trudności: budynki gospodarskie były w złym stanie, ogrodzenie byle jakie lub żadne. Ozdobę posesji stanowił natomiast piękny sad, w którym liczne gatunki jabłoni, zdziczałe już nieco, wciąż jednak obficie owocowały, zapewniając jesienią pokarm dla trzody chlewnej.
   Z pewnością premier Sławoj-Składkowski nie interesował się tak odległym zakątkiem kraju. Widomym tego znakiem był rozpaczliwy stan sławojek w obu wujowych gospodarstwach. Rachityczne, przekrzywione, o dziurawych dachach i ażurowych ścianach, smętnie dumały nad niegłębokimi dołkami, o których ktoś ułożył taki wierszyk:

"Tu się składa leguminy,
mięso rosół i jarzyny.
Cała nasza praca
w g... się obraca."

   Trzeba było pewnej odwagi, by usiąść na tym chwiejnym tronie, zwłaszcza, gdy pod bezbronną częścią ciała bzyknęła zaciekawiona osa lub szerszeń. W porównaniu do zagród wiejskich, zabytkowe budyneczki wujostwa były i tak wzorem higieny, ponieważ gdzie indziej chodziło się po prostu za stodołę lub pod najbliższy krzaczek. A że gazeta należała na wsi do rzadkości, więc na zakończenie ceremonii używano szerokiego liścia łopianu, o ileż miększego i milszego w dotyku niż szorstki papier...
   Wuj Bielawski był rolnikiem z dziada pradziada i do tego dobrym gospodarzem. W doskonale zaplanowanym obejściu panował zawsze wzorowy porządek. Solidnie zbudowane stajnia i obora znajdowały się w najniższym miejscu podwórza, ocembrowana studnia w najwyższym. Wszystko ogrodzone niewysokim płotem ze sztachetek. Nieduży ogród owocowy a w nim dziesięć uli, przynoszących dodatkowy dochód. Całość sprawiała wrażenie schludności i nowoczesności.
   Ciotkę Marię pamiętam jako kobietę energiczną o dużym posłuchu we wsi. Z jej inicjatywy wybudowano nową szkołę, w której znalazła się również świetlica ze sceną - miejsce zebrań i zabaw miejscowej ludności. Za tę działalność społeczną ciotka, jako jedyna osoba w rodzinie, została kilka lat przed wojną odznaczona srebrnym krzyżem zasługi.
  

poniedziałek, 13 kwietnia 2015



(16)

Interludium: wsi radosna, wsi wesoła

   Należeliśmy do tej ponoć szczęśliwej kategorii mieszczan, którzy mieli krewnych na wsi - dwie siostry matki wyszły za mąż za rolników i mieszkały w dwóch sąsiednich wioskach na dalekim Wołyniu, w powiecie kostopolskim. Szczęście z posiadania rodziny na wsi polegało właściwie tylko na możliwości spędzenia wakacji za darmo (nie licząc przejazdów koleją). W latach, gdy o wczasach pracowniczych i masowych koloniach nikomu się nie śniło, miało to duże znaczenie; rodzice jednak rzadko korzystali z tej okazji. Ojciec tylko raz za mojej pamięci spędził tam parę tygodni, matka jeździła kilka razy. Ja byłem wysyłany najczęściej. Dwukrotnie w czasie wojny domy krewniaków wiejskich stały się dla nas przymusowym schronieniem. Tak więc miałem sposobność poznać życie wsi przedwojennej i zachować w pamięci jej obraz, pozwalający dokonać po latach wiele pouczających porównań. 


   Okolica, w której zamieszkiwały ciotki z rodzinami, stanowiła w całym tego słowa znaczeniu świat zabity deskami. Od najbliższej stacji kolejowej wieś Siedlisko była oddalona o 15 km, Omelanka - 20 km. Dostać się tam można było furmanką przemierzającą polne trakty biegnące przez piaski, lasy i bagniska. Nie było żadnych dróg bitych. W porze wiosennej i jesiennej droga stawała się nie do przebycia. Dla uzupełnienia obrazu dodajmy brak elektryczności i odległość kilku kilometrów do najbliższego urzędu pocztowego, 15 km do miasteczka, gdzie urzędował felczer, funkcjonowała apteka i kilka sklepów. Jak sobie dawano radę w razie choroby? W lżejszych przypadkach dawano sobie radę bez lekarza, w cięższych - umierało się również bez lekarza. Choć nie zawsze. Gdy podczas mojej bytności wuj Edward dostał ataku wyrostka robaczkowego, ciotka Janka wiozła go furką 40 km do najbliższego szpitala w Kostopolu. I cóż? Pacjent dojechał żywy, operacja się udała i po paru tygodniach wuj wrócił osłabiony, ale zdrów i wkrótce kontynuował ciężką harówkę na polu. My, rozpieszczeni przez cywilizację, z trudem możemy sobie uzmysłowić warunki, w jakich żyli ludzie na kresowych rubieżach.
----------------------------------------
"Siedlisko powstało w XVIII wieku. Na mapie austriackiej w tamtym czasie widniało pod nazwą Majdan Sieliska, w zapisach metrykalnych parafii w Stepaniu (Archiwum Akt Danych w Warszawie) figuruje pod nazwą Słoboda Sieliska. W 1943 r. było tu około 60 zagród i ponad 300 mieszkańców. Szkoła była w domu p. Mąkiewiczów. Dzieci z Siedliska uczęszczały również do szkoły powszechnej w Wyrce."


Wieś Siedlisko u progu wojny. Dom Mąkiewiczów pod numerem 33. Mapa sporządzona przez Janusza Horoszkiewicza.
(http://wolyn.ovh.org/opisy/siedlisko-03.html)
----------------------------------------

   Pod względem administracyjnym tereny te należały do Polski, ale w gruncie rzeczy był to obcy kraj. Nieliczna ludność polska żyła rozproszona w masie żywiołu ukraińskiego. Wsie polskie tkwiły jak rodzynki w cieście ukraińskim. W miasteczkach liczących około 2000 mieszkańców, osób narodowości polskiej było zwykle kilkadziesiąt: wójt i kilku urzędników gminy, paru nauczycieli, ksiądz, organista, kilku policjantów i sklepikarzy, urzędnicy poczty. Reszta to Żydzi i Ukraińcy. Szyldy były polskie, ale języka polskiego na ulicy się nie słyszało. Granica między terenami zamieszkałymi przez Polaków i Ukraińców przebiegała wyraźnie: we wsiach polskich nie mieszkali w zasadzie Ukraińcy a we wsiach ukraińskich - Polacy. Małżeństwa mieszane zawierano niezmiernie rzadko, raczej w Małopolsce Wschodniej i na Podolu. Obie narodowości traktowały się z nieufnością i niechęcią, niemal na granicy tolerancji. Ukraińcy uważali - nie bez racji - chłopów polskich za intruzów: przybyli oni tak naprawdę dopiero w drugiej połowie XIX w., po uwłaszczeniu dokonanym na obszarze Rosji. Niektóre wsie powstawały w trybie kolonizacyjnym i fakt ten pozostał w określeniu osady - wieś Omelanka na przykład, oficjalnie nosiła nazwę "Kolonia Omelanka". Wiele takich "kolonii" powstało na zachodnim Wołyniu po I wojnie, gdy władze polskie osadzały tam masowo byłych żołnierzy w ramach polonizowania terenów o zwartej ludności obcej. 

Osadnicy budują studnię, jedna z wołyńskich wsi.
We wschodniej części Wołynia nie brakowało kolonii niemieckich. Ten trzeci żywioł etniczny, podobnie jak pozostałe, zamykał się w swych osadach, ograniczając kontakty z pozostałymi narodowościami do niezbędnego minimum. Żydzi stanowili większość ludności miasteczek, tworząc hermetycznie zamknięte ghetta. Taka trwała wzajemna obcość nie sprzyjała integracji i zawierała zarodki nacjonalistycznych nienawiści, co dało w końcu upust znanym zbrodniom ukraińskim na Polakach, poprzedzonym wymordowaniem Żydów przez niemieckich okupantów. W latach 1942-44 Wołyń spłynął krwią a ponure wspomnienia rzezi będą jeszcze przez długie lata unosić się nad tą ziemią, która w czasach mego dzieciństwa tchnęła spokojem i beztroską wakacyjnych igraszek.
   Polskie i ukraińskie wsie różniły się znacznie wyglądem zewnętrznym domostw, jak też ubiorami i obyczajami mieszkańców. Chaty ukraińskie budowano według jednolitego standardu: drewniane, ze słomianych dachem i małymi, kwadratowymi okienkami, ustawiane zazwyczaj szczytem do drogi. Chłop ukraiński ubierał się zazwyczaj tradycyjnie w spodnie i koszulę z płótna tkanego w domowych warsztatach. Stopy owijane szmatami tkwiły w łapciach z lipowego łyka, tak zwanych "postołach". Zimą noszono baranie kożuchy a na głowie, o każdej porze roku, baranie czapy. Kobiety chodziły w koszulach i spódnicach wyszywanych w czarno-czerwone wzory, na głowach wiązały obowiązkowo chusteczki.  Zimą okrywały się grubą, wełniana chustą. W cieplejszej porze chadzano boso a wygląd stóp świadczył, że nieczęsto miały kontakt z mydłem.

Chłop wołyński.
   Domy chłopów polskich nie odznaczały się jakąś specyficzną architekturą. Wystrój i rozmiar zależały od zamożności właściciela. Spotykało sie tutaj jednak dość często naśladownictwo dawnych dworków (z ganeczkami). Dachy, prócz słomy, kryto też blachą, gontami i papą, ustawienie domów było bardziej zróżnicowane, okna większe, prostokątne, niekiedy nawet trzyczęściowe. Jednakże nie wszystkie izby miały drewnianą podłogę a w kuchni z reguły zastępowała ją gliniana "polepa". Kuchnia była też miejscem, gdzie się najczęściej przebywało. Tu w zimie było najcieplej, tu spożywano posiłki, gotowano karmę dla świń a w porze lęgu przesiadywały na jajach niespokojnie gdaczące kury. Zresztą drób wałęsał się po kuchni zawsze. W tych warunkach trudno było mówić o czystości i higienie. W rzadko wietrzonym mieszkaniu panował zaduch, kwaśny odór nieczęsto pranej odzieży i równie rzadko mytych ciał, zmieszany z woniami, jakie wydziela ptactwo domowe, psy, koty i "insza gadzina".

                     Odpoczynek po pracy, wieś wołyńska, lata trzydzieste.                                                                      

 (https://www.facebook.com/media/set/?set=a.164651580265689.40888.138690862861761&type=3).

   Umeblowanie należało do bardziej niż skromnych. Proste drewniane łóżka, stoły, ławy i skrzynie, sklecone przez wiejskiego stolarza. W niektórych okolicach Polski - we wsiach łowickich, kurpiowskich czy podhalańskich - meble o wystroju regionalnym stanowiły niekiedy przykład kunsztu artystycznego i były wzorem modnego do dziś stylu "rustique". Na Wołyniu nic z tych rzeczy. Odnosiło się wrażenie, że ciężki trud zdobywania codziennego chleba tłumił chęć zajmowania się estetyką życia. Może wynikało to też z faktu, iż ludzie nie czuli się całkiem pewnie? W każdym razie nie powstała tam sztuka regionalna.

Chłopi ukraińscy, Wołyń. Źródło jak wyżej.
   Ubiór codzienny chłopów polskich niewiele się różnił od ukraińskiego, jednak w niedzielę wkładano ubrania "miejskie", trzewiki lub buty z cholewami, głowy przykrywano "macie-jówką" lub zwykłą czapką z daszkiem. W dni świąteczne kobiety chętnie nosiły perkalowe sukienki i trzewiczki lub pantofle, w czasie długich wędrówek do kościoła uciskających nieprzyzwyczajone do nich stopy. W takich przypadkach podczas podróży trzymano je w rękach i nakładano dopiero przed wejściem.
   Poziom życia i warunki pracy chłopów wołyńskich nie odbiegały od warunków panujących w innych dzielnicach ówczesnej Polski. Była to ciężka, nieludzka harówka bez żadnych szans na jakąś poprawę. Nie mechanizowano najcięższych prac, prawie nie znano nawozów sztucznych; o traktorach słyszano, ale nikt ich nie widział. Wszystkie czynności w gospodarstwie wymagały siły mięśni a za podstawowe narzędzia służyły: kosa, sierp, pług jednoskibowy, drewniana brona, cep, grabie, widły i motyka. Gdzieniegdzie używano najprostsze maszyny jak sieczkarnia czy wialnia (dla oczyszczania ziarna od plewy).  W całej wsi znajdowała się jedna młockarnia kieratowa (poruszana siłą mięśni koni), którą właściciel wypożyczał dla omłotów bogatszym sąsiadom.
   Nie było też ucieczki od losu. Młody wieśniak po ukończeniu służby wojskowej wracał do wsi i obejmował gospodarkę ojca albo jej wydzieloną część, a jeśli ziemi nie starczało, zostawał parobkiem u bogatszego. Rzemiosło było mało rozpowszechnione a zawód stolarza czy kowala przechodził zwykle z ojca na syna. Rzadko trafiała się posada państwowa, np. gajowego lub policjanta. Tylko niektórzy trafiali do folwarków i majątków albo cukrowni - w ramach prac sezonowych.