środa, 15 kwietnia 2015



(17) Życie na Wołyniu

   Znalezienia lepszej pracy nie ułatwiał też niski poziom wykształcenia. Prawda, że w każdej wsi działała szkoła, mająca realizować konstytucyjne prawo chłopa do oświaty. Były to jednak tylko szkółki z jednym nauczycielem. W jedynej izbie lekcyjnej dzieci miały teoretycznie przerobić program czterech lat szkoły podstawowej. Duża absencja, spowodowana pracą dzieci w gospodarstwach rodziców, czyniły ambitne założenia fikcją. Nic dziwnego, że w kilka lat po zakończeniu nauki wiejskie dziecko stawało się wtórnym analfabetą. Ci którym się udało zakończyć szkołę siedmioklasową, stanowili miejscową "inteligencję". Nie funkcjonowało żadne szkolenie rolnicze, nie czytano prasy ani książek, nie uprawiano sportów. Wiele osób nie miało okazji podróżować pociągiem czy obejrzeć filmu w kinie. Jedyną rozrywkę stanowiły wesela, chrzciny i zabawy urządzane w stodole lub świetlicy.
   Miejscowy handel był odbiciem niedorozwoju gospodarczego wsi. Sklepiki istniały jedynie w miasteczkach i większych wioskach, zresztą nędznie zaopatrzone. Biedniejszy chłop - a takich była przecież większość - kupował przede wszystkim sól, naftę i gorsze gatunki mydła do prania (i mycia). Dobrze sprzedawały się również wódka, machorka, gwoździe, igły. Gdy dodamy do tego szkło do lamp naftowych, to wyczerpiemy podstawowy asortyment sprzedawanych towarów. Gospodarkę wiejską na wschodzie cechował w dużej mierze autarkizm i chroniczny brak pieniędzy na inwestycje. Nic dziwnego, iż w ciągu międzywojennego dwudziestolecia niewiele się tam zmieniło; poziom gospodarowania, warunki bytowe, oświata i kultura znalazły się w martwym punkcie, co stanowiło rażący kontrast w stosunku do zachodnich dzielnic Polski.
   Kilka słów warto poświęcić wsi Huta Stepańska, gdyż w jej dziejach zaznaczył się nietypowy przypadek. Była to wioska parafialna, z dużym kościołem, będącym zarazem miejscowym urzędem stanu cywilnego, siedmioklasową szkołą, pocztą i posterunkiem policji. Już to nagromadzenie instytucji stawiało ją ponad okoliczne wsie i na drugim miejscu w gminie, po miasteczku Stepań. Ale około 1936 r. nastąpiły wydarzenia, które jeszcze bardziej podniosły rangę osady. Oto obrotny proboszcz odkrył, że w okolicy znajdują się obfite złoża borowiny - czarnej, bagiennej mazi, działającej leczniczo na schorzenia stawów. Ksiądz Czaban postanowił to wykorzystać. Skoro mógł się stać sławnym uzdrowiskiem Ciechocinek, leżący na takim samym bagnie, to mogła i Huta. Zebrano więc kapitały i w odległości jednego kilometra od wsi, w kierunku Omelanki, zbudowano kilka drewnianych baraków. Największy ochrzczono mianem "Łazienek". Zainstalowano tam wanny i piec do podgrzewania borowiny. Kilka innych domków, szpetnych i byle jak skleconych, pełniło rolę pensjonatów. Wieść poszła w świat i zaczęli się zjeżdżać kuracjusze, głównie rodziny bogatszych kupców żydowskich z Równego, Łucka a nawet ponoć z samego Lwowa. Uzdrowisko, któremu miejscowa ludność nadała dosadną, ale trafną nazwę "Słone Błoto", dorobiło się jednej taksówki dla co znamienitszych gości. Mniej ważni i zamożni przybywali "bałagułą", tj. ogromnym wozem drabiniastym, na który ładowano po kilkanaście osób wraz z bagażami. Nie zapominajmy, iż od stacji należało przejść co najmniej 20 kilometrów. 

Sanatorium w Hucie Stepańskiej. Nie wygląda to tak źle, jak chce autor...

   Wioska ożyła, pojawiło się kilka nowych sklepików i zakład fryzjerski a właściciel młyna parowego zainstalował prądnicę, aby na kilka godzin dziennie dostarczać światła elektrycznego. Kto wie, gdyby nie wojna, może by nawet wybudowano jakąś drogę o twardej nawierzchni i Huta zaczęła by zdecydowanie zmierzać w kierunku Europy. Znane wydarzenia z września 1939 r. położyły kres rozkwitowi nowego kurortu. Po 17 września proboszcz-kapitalista został aresztowany i wywieziony na Białe Niedźwiedzie. Zanim nowa władza zdołała przekształcić drewniane chatki Słonego Błota w nową Jałtę, przyszli Niemcy. Potem ukraińscy rezuni w szale niszczenia wszystkiego, co wiązało się z lackim panowaniem, zrównali osadę i kurort z ziemią. Czy obecnie ekshumowano pomysł księdza Czabana w socjalistycznej formie i treści? Nic na ten temat nie wiadomo.

Miejsce po kościele w Hucie Stepańskiej (stał w miejscu krzyża), stan z 2003 r. Autor: Leszek Dawidowicz. (http://wolyn.freehost.pl/fotopo45/huta_stepanska/2.html).
  Na tle ogólnej biedy i zacofania sytuacja moich krewniaków przedstawiała się względnie korzystnie. Główną tego przyczyną była pensja ciotek, nauczycielek, które do domowego budżetu mogły co miesiąc dodawać sto kilkadziesiąt złotych swych poborów, co w tamtejszych warunkach znaczyło bardzo wiele. Ich nowe domy, wprawdzie pod względem wyposażenia prymitywne, odbijały korzystnie od sąsiednich chałup, już chociażby dlatego, że trzy-, czteropokojowe mieszkania stanowiły na wsi rzadkość. Tradycje dworków wiejskich znalazły tu reminiscencje w postaci "saloniku", urządzonego w największym pokoju: trzcinowe foteliki i kanapka, oleodruk z niedźwiadkami na ścianie i obowiązkowy... fortepian. Ten ostatni mebel miał charakter raczej prestiżowy, gdyż nikt w tych domach nie uprawiał na serio muzyki, z wyjątkiem brzdąkania kilku popularnych melodyjek tanecznych. Froterowana podłoga, firanki, pelargonie w doniczkach - i w długie, zimowe wieczory można było wygodnie usiąść, poczytać książkę lub przyjąć rzadkich gości. Bielawscy posiadali nawet bateryjny detektorek na słuchawki. Małą mieli jednak z niego korzyść z uwagi na dużą odległość od słabych wówczas stacji nadawczych.
   Wujowie gospodarowali, każdy według swych możliwości, na kilkunastu hektarach niezbyt urodzajnej ziemi. Wyniki tych zabiegów nie były identyczne. Wuj Mąkiewicz, jakkolwiek syn posiadacza ziemskiego, trudniej dawał sobie radę, pomimo ogromnej pracowitości i ciężkiej pracy od świtu do nocy. Być może nie posiadał zmysłu gospodarności albo zadania przerastały jego siły, w każdym razie już na pierwszy rzut oka dawały się zauważyć trudności: budynki gospodarskie były w złym stanie, ogrodzenie byle jakie lub żadne. Ozdobę posesji stanowił natomiast piękny sad, w którym liczne gatunki jabłoni, zdziczałe już nieco, wciąż jednak obficie owocowały, zapewniając jesienią pokarm dla trzody chlewnej.
   Z pewnością premier Sławoj-Składkowski nie interesował się tak odległym zakątkiem kraju. Widomym tego znakiem był rozpaczliwy stan sławojek w obu wujowych gospodarstwach. Rachityczne, przekrzywione, o dziurawych dachach i ażurowych ścianach, smętnie dumały nad niegłębokimi dołkami, o których ktoś ułożył taki wierszyk:

"Tu się składa leguminy,
mięso rosół i jarzyny.
Cała nasza praca
w g... się obraca."

   Trzeba było pewnej odwagi, by usiąść na tym chwiejnym tronie, zwłaszcza, gdy pod bezbronną częścią ciała bzyknęła zaciekawiona osa lub szerszeń. W porównaniu do zagród wiejskich, zabytkowe budyneczki wujostwa były i tak wzorem higieny, ponieważ gdzie indziej chodziło się po prostu za stodołę lub pod najbliższy krzaczek. A że gazeta należała na wsi do rzadkości, więc na zakończenie ceremonii używano szerokiego liścia łopianu, o ileż miększego i milszego w dotyku niż szorstki papier...
   Wuj Bielawski był rolnikiem z dziada pradziada i do tego dobrym gospodarzem. W doskonale zaplanowanym obejściu panował zawsze wzorowy porządek. Solidnie zbudowane stajnia i obora znajdowały się w najniższym miejscu podwórza, ocembrowana studnia w najwyższym. Wszystko ogrodzone niewysokim płotem ze sztachetek. Nieduży ogród owocowy a w nim dziesięć uli, przynoszących dodatkowy dochód. Całość sprawiała wrażenie schludności i nowoczesności.
   Ciotkę Marię pamiętam jako kobietę energiczną o dużym posłuchu we wsi. Z jej inicjatywy wybudowano nową szkołę, w której znalazła się również świetlica ze sceną - miejsce zebrań i zabaw miejscowej ludności. Za tę działalność społeczną ciotka, jako jedyna osoba w rodzinie, została kilka lat przed wojną odznaczona srebrnym krzyżem zasługi.
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz