czwartek, 2 kwietnia 2015



(8) Wojna, wojna i ... po wojnie nadal ciężko

   W okresie tej krótkiej okupacji przez Armię Czerwoną, gdy mieszkańców Żytynia dręczyły niepewność i strach, weszły w modę seanse spirytystyczne. Wieczorami, przy słabym świetle naftowego kopcika, towarzystwo, zasiadało do okrągłego stołu, trzymając ręce nad spodkiem. Spodek skakał po stole a zaznaczona na nim strzałka wskazywała narysowane na papierze odpowiednie litery alfabetu. Z liter powstawały zdania, które miał wypowiadać "duch". Najczęściej pojawiał się duch niejakiego Mariana Krzemińskiego, studenta medycyny, który pomieszkiwał jakiś czas w Żytyniu i zalecał się do Wali. Oświadczył m. in., że zmarł w szpitalu, kiedy usiłował dostać się do wojska.
   W 1921 r., gdy Mirka wracała ze szkoły w Równem, ze zdumieniem spostrzegła, iż ulicą kroczy przed nią... Marian Krzemiński we własnej osobie, roześmiany, w wojskowym mundurze. Kiedy usłyszał okrzyk: "To Pan żyje?!", śmiertelnie się obraził. Niestety, podobne okrzyki spotykał na każdym kroku.
-----------------------------------------------
Z listu Mirosławy Zabiełło:
"Nam najbardziej chodziło o wiadomości z frontu. Żyliśmy tylko tym, co nam te duchy mniej lub bardziej prawdziwie podawały. Gdzieś w końcu sierpnia, podczas takiego seansu, przyszedł "duch" lekarza naszej cukrowni, doktora Eliasza, który zmarł na tyfus. Nikt go nie wywoływał i nie pytał. Sam przez alfabet oznajmił, iż nieprzyjaciel pobity ucieka a polskie wojsko wkroczy do Cukrowni 19 września. Będzie wprawdzie bitwa, ale nam nic nie grozi, nie będziemy musieli się chować do piwnic. Ta przepowiednia spełniła się prawie dosłownie. Wojska polskie (II Pułk Ułanów Grochowieckich) oswobodziły nas 17 września."
-------------------------------------------------
   Po powtórnym wkroczeniu wojsk polskich do Żytynia, "wywoływanie duchów" odbywało się w dalszym ciągu. Brał w tych seansach udział podoficer ułanów, student z Warszawy, Stanisław Pędzicki. Tym razem ręce trzymano nad stolikiem, który wystukiwał litery nóżką. Często przychodził duch niejakiego Siergieja, zarąbanego rzekomo szablą w jakiejś bitwie przez naszego ułana. Duch wściekał się, brzydko wyrażał po rosyjsku, targał stolikiem a raz trzasnął ułana w twarz. Gdy zapalono światło, Pędzicki sprawiał wrażenie bardzo zdenerwowanego; twierdził, że bólu nie czuł a tylko dotknięcie zimnej galarety. Oj, dobre to było medium, ów dowcipny ułan! A wszyscy wówczas głęboko wierzyli w obcowanie z zaświatami i we wszystko, co opowiadał "duch". Cóż, każda epoka miała sobie właściwe rozrywki. Dziś ludzie są bardziej podejrzliwi i mniej łatwowierni.

   Wacław i Irena po pomyślnej podróży z Wołynia, przybyli do Polski centralnej. Gdy Wacław zdecydował się zgłosić do wojska, małżonka przyjęła ten fakt z oburzeniem: w kilka dni po ślubie mąż zamierza ją opuścić!  Doszło do poważnej sprzeczki, po której ojciec z rozpaczy upił się i nie nocował w domu. Irena jednak postawiła na swoim - mąż wystarał się o przydział do straży granicznej w Praszce, na granicy niemieckiej a żona towarzyszyła mu do końca wojny. Przebywali tam do wiosny 1921 r. W czasie, gdy Wacław załatwiał formalności demobilizacyjne, Irena przyjechała do teściów do Żytynia. Była już w zaawansowanej ciąży. Cieszyła się bardzo, niecierpliwie oczekując rozwiązania. Pragnęła mieć syna i już mu nawet wybrała imię "Januszek". Przed porodem wróciła do męża. Niestety, nastąpiło poronienie - synek urodził się martwy. Wkrótce po tym zdarzeniu pojechali do Łucka, gdzie Wacław rozpoczął pracę w starostwie a następnie przeniósł się do urzędu skarbowego. Tu, w kwietniu 1922 r., przyszedłem na świat. Matka ciężko przeżyła poród i stało się wiadome, iż nie będzie mogła mieć więcej dzieci.

 Łuck, główna ulica miasta, widok przedwojenny

   Po moich narodzinach Irena podjęła pracę nauczycielki w państwowym gimnazjum w Łucku. Dziwne to były czasy - rosła drożyzna, ówczesna waluta, marka polska, traciła co miesiąc na wartości.  Zachował się dokument, w którym kuratorium proponując matce posadę, informowało jednocześnie o wynagrodzeniu. Pobory kształtowały się w sposób następujący:

pensja zasadnicza........................1300 mk
dodatek drożyźniany..................27846 mk
dodatek wyrównawczy................5830 mk
dodatek kresowy..........................8354 mk

   Już to zestawienie ilustruje nienormalność sytuacji gospodarczej i chaos na rynku. Wkrótce inflacja rozszalała się na całego, pobory należało wydawać w dniu ich otrzymania; po kilku dniach można było za nie kupić jedynie pudełko zapałek. Zarobki zaczęto obliczać w milionach, ale milionerzy żyli w nędzy. Dopiero reforma walutowa z 1924 r. przywróciła porządek i pozwoliła ludziom odetchnąć. 


   Zarobki pozostawały jednak nadal bardzo niskie. Oboje rodzice pracowali i nie na najniższych przecież stanowiskach - mimo to ich standard życiowy nie pozwalał na żadne domowe inwestycje, wyjazdy na urlop, czy zwykłe odkładanie małych sum. Była to wegetacja z miesiąca na miesiąc. Kupno odzieży przedstawiało wielki problem, o lepszym mieszkaniu nie można było marzyć. Do 1929 r. ojciec miał IX grupę uposażenia, później VIII. Dopiero na kilka miesięcy przed wybuchem II wojny światowej został zaszeregowany do VII stopnia służbowego, co oznaczało wzrost poborów o kilkadziesiąt złotych i polepszenie sytuacji finansowej rodziny. Niestety, radość trwała krótko...

   W 1925 r. rodzice wyjechali do Białegostoku. Ojciec nadal pracował w aparacie skarbowym, matka zatrudniła się jako nauczycielka w V szkole powszechnej, a także udzielała lekcji polskiego i łaciny w prywatnym gimnazjum Gutmana. Już wówczas zaczęła chorować na nerki i wskutek pogłębiania się choroby w końcu zrezygnowała z pracy. Zbiegło się to z wyjazdem do Brześcia nad Bugiem, gdzie ojciec - na krótko zresztą - został naczelnikiem Urzędu Skarbowego. Od 1929 r. mieszkali z nami dziadkowie - rodzice ojca i najmłodsza jego siostra Mirosława (o czym wcześniej pisałem). Po śmierci dziadka w 1933 r. i wyjeździe babki do Równego, zostaliśmy we troje. Lata 1933 - 1939 to okres spokojnej, chociaż bardzo skromnej egzystencji. W tych czasach możliwość dorobienia do pensji - zwłaszcza w małym mieście na prowincji - praktycznie nie istniała. Żyliśmy więc z tego, co ojciec przynosił raz w miesiącu do domu z pensji podreferendarza skarbowego. Oszczędzić cokolwiek było trudno. Rodzice nieraz długo siedzieli nad kartką papieru sumując wydatki i usiłując zmniejszać niektóre pozycje. Ojciec próbował rzucić palenie, ale jakoś na dalszą metę nic z tego nie wyszło. Papieros był zresztą jego jedyną przyjemnością. Alkohol, w niewielkich ilościach, widywałem w naszym domu niezmiernie rzadko. Nigdy nie zbierało się u nas liczniejsze towarzystwo. W Białymstoku jeszcze niekiedy urządzano przyjęcia, na które przychodzili koledzy ojca z biura. W Brześciu nie pamiętam ani jednego takiego przypadku. Może dlatego ojciec tak długo nie awansował? 

Legitymacja małżonki urzędnika państwowego na lata 1936-39

Czasem przyjeżdżał ktoś z krewnych - ciotka Janka, babka Ancutowa a najczęściej ciotka Mira z Białegostoku, która bywała regularnie na Wszystkich Świętych, aby odwiedzić grób dziadka. W domu następowało wówczas pewne ożywienie, gdyż ciotka wnosiła ze sobą werwę i humor. Wraz z nią przyrządzałem wtedy mój przysmak: "pomadki" z syropu z dodatkiem kakao.

Ostatnie szczęśliwe lata przed wojną, Irena i Wacław na ulicy Brześcia, wrzesień 1938 r.


  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz