czwartek, 9 kwietnia 2015



(12) Życie w Białymstoku

   W tym samym czasie rodzice zamieszkali w Białymstoku, w dzielnicy Bojary, tej samej, w której przez szereg lat w ubiegłym wieku żyła rodzina Borkowskich i gdzie mieszkali również nasi dalsi krewni, Sztachelscy. W dzielnicy tej, w ciągu niecałych sześciu lat zmienialiśmy mieszkania cztery razy. Wszystkie one były niezwykle prymitywne, jak zazwyczaj w miastach i miasteczkach Kongresówki. Zresztą znakomita większość mieszkań w Białymstoku, należącym przecież do miast stutysięcznych, była pozbawiona elementarnych wygód a zatłoczenie 3-4 osoby na jedną izbę stanowiło objaw normalny, który nikogo nie dziwił i z którym wszyscy godzili się, jak z nieuchronnym fatum.

Miejsce położenia pierwszego mieszkania wynajmowanego przez Zabiełłów w Białymstoku (wedle mapy w google.pl)
   Dzielnica Bojary przedstawiała dziwną mieszaninę miasta i wsi. Były tu domki drewniane, niektóre z nich zmurszałe i zapadłe w ziemię, kryte gontem i dachówkami a nawet słomą - obok zaś brzydkie, często nieotynkowane kamienice czynszowe, stojące wolno lub rzędami, otaczające swymi oficynami podwórka-studnie. Gdzieniegdzie zaś, zwłaszcza bliżej krańców miasta, rozciągały się zagony żyta i ziemniaków, w porze wiosennej obficie obkładane nawozem zwierzęcym i ludzkimi odchodami, z których wiatr roznosił daleko wiercący w nosie fetor. Było też wiele sadów i ogrodów warzywnych, hodowano drób, kozy, króliki, świnie a nawet krowy i konie. Tylko kilka ulic miało bruk z kocich łbów i jakie takie chodniki; pozostałe o nawierzchni piaszczysto-gliniastej, stanowiły latem źródła niemiłosiernych tumanów kurzu, w okresie słoty zaś zamieniały się w bajora, trudne do ominięcia suchą nogą. Kilometrami ciągnęły się przedziwne płoty i parkany, ogradzające poszczególne posesje, a nie brak było i zagród z drutu kolczastego. Wśród tego wszystkiego wznosiły się tu i ówdzie zabudowania fabryczne z czerwonej cegły, otoczone murem i wysypiskami śmieci.
Urząd Wojewódzki w Pałacu Branickich, lata międzywojenne.
   Śródmieście prezentowało się bardziej okazale, jakkolwiek brak było budynków o architekturze przyciągającej oko. Ładnie położony pałac Branickich - wówczas siedziba urzędu wojewódzkiego - z zabytkową bramą wjazdową, neogotycki kościół farny i ciekawy ratusz w kształcie sześcianu ze sterczącą nad nim wierzą strażacką, stanowiły właściwie jedyne akcenty charakterystyczne wśród morza jedno- i dwupiętrowych kamienic, stłoczonych wzdłuż brzydkich ulic, biegnących we wszystkich kierunkach. A przecież i to tak zaniedbane miasto miało dwie oazy piękna i spokoju: park miejski, dawny ogród pałacowy, oraz tak zwany "Zwierzyniec", las parkowy na południowym krańcu miasta. 
Las Zwierzyniec. Stan z 1910 r.
Ogród miejski był doskonale utrzymany i spacer w nim stanowił prawdziwą przyjemność. Kilka lat przed II wojną ogród znacznie powiększono, tworząc z rozmachem planty pełne kwiatów, krzewów i fontann. Takiego parku śródmiejskiego mogła pozazdrościć niejedna metropolia.
Park miejski, data fotografii nieznana.
   Środkiem miasta przepływała kilkumetrowej szerokości rzeczka Biała. Pożal się Boże, cóż to był za rynsztok! Spływały do niej wszystkie ścieki miejskie i fabryczne, barwiąc jej wody na ciemno-stalowy kolor. Smród, zwłaszcza w porze letniej bił od niej tak przeraźliwy, że przechodząc przez mosty dostawałem zawrotu głowy. A przecież i jej brzegi były gęsto zabudowane ruderami, w których gnieździła się ludzka biedota. W porównaniu z doliną rzeczki, na Bojarach powietrze można uznać za niemal aromatyczne.
Rzeczka Biała przepływająca przez park, stan z 1910 r.
   W odróżnieniu od śródmieścia i kilku innych dzielnic, zamieszkałych niemal wyłącznie lub w większości przez ludność żydowską, Bojary były dzielnicą "chrześcijańską", w której zgodnie wegetowały rodziny polskie, rosyjskie i niemieckie. Taki polsko-niemiecki konglomerat zaludniał też kamienicę przy ul. Sobieskiego 20, która była moim pierwszym domem rodzinnym w Białymstoku. Był to budynek jednopiętrowy, wolnostojący, otoczony rozległym podwórkiem, graniczącym od południa z kartofliskiem. Kamienica miała dwa dojścia - od Sobieskiego i od małej uliczki-zaułka, bocznicy Kraszewskiego. Obie arterie, jak na Bojary przystało, nie miały bruku a i plac wokół kamienicy był właściwie wiejskim podwórkiem, porosłym nędzną trawą, którą skubały wychudłe kozy. Wzdłuż północnego skraju podwórza ciągnął się rząd komórek zwanych drewutniami, przeznaczonych na skład drewna opałowego, węgla i rupieci poszczególnych lokatorów. Był tu też śmietnik - drewniana skrzynia, z której różne odpadki i popiół wysypywały się górą i dołem, tworząc rodzaj smrodliwego kurhanu, opróżnianego jedynie przed nadejściem większych świąt.
   Kamienica była dość typowa. Nieotynkowana, z sienią pośrodku, z której prowadziły schody na piętro i drzwi wejściowe do wszystkich mieszkań. Z prawej strony sieni cały parter zajmował właściciel kamienicy, niewysoki człowieczek narodowości żydowskiej, zawsze ubrany na czarno. Na piętrze mieszkały cztery rodziny, w tym niemiecka robotnicza Wernerów. Ojciec rodziny, z siwym wąsem, chodził do pracy w fabryce w schludnym, niebieskim ubraniu roboczym. Miał dwóch synów, Edwarda i Heńka. Obaj stanowili klasyczny przykład "uliczników", czyli ówczesnych chuliganów. Ordynarni, zawsze skłonni do bójek i niewymyślnych dowcipów, stanowili utrapienie mieszkańców. Heniek był w moim wieku, toteż brałem udział we wspólnych z nim zabawach. W starszym odzywało się już chamstwo i niemiecka buta. Dzieci niemieckie traktował po koleżeńsku, Polaków ze swego podwórka tolerował, ale do dzieci z sąsiednich domów odnosił się ordynarnie. Kiedyś na nasze podwórze przyszedł bawić się  chłopiec z sąsiedztwa. Edek zwymyślał go, pobił a następnie kazał pocałować się w nogę i wypędził z podwórza. 
   Razu pewnego mój ojciec, wracając z pracy,  zauważył, że Heniek uderzył mnie w czasie zabawy. Natychmiast na to zareagował i zdzielił Henia pejczem, który stale nosił z sobą, czy to dla obrony przed chuliganami czy to dla fantazji. Wybuchła wielka awantura. Do naszego mieszkania przyszła najstarsza, już dorosła córka Wernerów, zwymyślała ojca i zagroziła sądem. Ojciec również gwałtownie replikował, że swego syna nie pozwoli bić ulicznikom. Odtąd nie pozwalano mi bawić się z Heniem. Zakaz ten jednak był dość iluzoryczny, jako że na wspólnym podwórzu stale musieliśmy się ze sobą stykać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz