(12) Życie w Białymstoku
W tym samym czasie rodzice zamieszkali w Białymstoku, w dzielnicy Bojary, tej samej, w której przez szereg lat w ubiegłym wieku żyła rodzina Borkowskich i gdzie mieszkali również nasi dalsi krewni, Sztachelscy. W dzielnicy tej, w ciągu niecałych sześciu lat zmienialiśmy mieszkania cztery razy. Wszystkie one były niezwykle prymitywne, jak zazwyczaj w miastach i miasteczkach Kongresówki. Zresztą znakomita większość mieszkań w Białymstoku, należącym przecież do miast stutysięcznych, była pozbawiona elementarnych wygód a zatłoczenie 3-4 osoby na jedną izbę stanowiło objaw normalny, który nikogo nie dziwił i z którym wszyscy godzili się, jak z nieuchronnym fatum.
Miejsce położenia pierwszego mieszkania wynajmowanego przez Zabiełłów w Białymstoku (wedle mapy w google.pl) |
Dzielnica Bojary przedstawiała dziwną mieszaninę miasta i wsi. Były tu domki drewniane, niektóre z nich zmurszałe i zapadłe w ziemię, kryte gontem i dachówkami a nawet słomą - obok zaś brzydkie, często nieotynkowane kamienice czynszowe, stojące wolno lub rzędami, otaczające swymi oficynami podwórka-studnie. Gdzieniegdzie zaś, zwłaszcza bliżej krańców miasta, rozciągały się zagony żyta i ziemniaków, w porze wiosennej obficie obkładane nawozem zwierzęcym i ludzkimi odchodami, z których wiatr roznosił daleko wiercący w nosie fetor. Było też wiele sadów i ogrodów warzywnych, hodowano drób, kozy, króliki, świnie a nawet krowy i konie. Tylko kilka ulic miało bruk z kocich łbów i jakie takie chodniki; pozostałe o nawierzchni piaszczysto-gliniastej, stanowiły latem źródła niemiłosiernych tumanów kurzu, w okresie słoty zaś zamieniały się w bajora, trudne do ominięcia suchą nogą. Kilometrami ciągnęły się przedziwne płoty i parkany, ogradzające poszczególne posesje, a nie brak było i zagród z drutu kolczastego. Wśród tego wszystkiego wznosiły się tu i ówdzie zabudowania fabryczne z czerwonej cegły, otoczone murem i wysypiskami śmieci.
Urząd Wojewódzki w Pałacu Branickich, lata międzywojenne. |
Śródmieście prezentowało się bardziej okazale, jakkolwiek brak było budynków o architekturze przyciągającej oko. Ładnie położony pałac Branickich - wówczas siedziba urzędu wojewódzkiego - z zabytkową bramą wjazdową, neogotycki kościół farny i ciekawy ratusz w kształcie sześcianu ze sterczącą nad nim wierzą strażacką, stanowiły właściwie jedyne akcenty charakterystyczne wśród morza jedno- i dwupiętrowych kamienic, stłoczonych wzdłuż brzydkich ulic, biegnących we wszystkich kierunkach. A przecież i to tak zaniedbane miasto miało dwie oazy piękna i spokoju: park miejski, dawny ogród pałacowy, oraz tak zwany "Zwierzyniec", las parkowy na południowym krańcu miasta.
Las Zwierzyniec. Stan z 1910 r. |
Ogród miejski był doskonale utrzymany i spacer w nim stanowił prawdziwą przyjemność. Kilka lat przed II wojną ogród znacznie powiększono, tworząc z rozmachem planty pełne kwiatów, krzewów i fontann. Takiego parku śródmiejskiego mogła pozazdrościć niejedna metropolia.
Środkiem miasta przepływała kilkumetrowej szerokości rzeczka Biała. Pożal się Boże, cóż to był za rynsztok! Spływały do niej wszystkie ścieki miejskie i fabryczne, barwiąc jej wody na ciemno-stalowy kolor. Smród, zwłaszcza w porze letniej bił od niej tak przeraźliwy, że przechodząc przez mosty dostawałem zawrotu głowy. A przecież i jej brzegi były gęsto zabudowane ruderami, w których gnieździła się ludzka biedota. W porównaniu z doliną rzeczki, na Bojarach powietrze można uznać za niemal aromatyczne.
Rzeczka Biała przepływająca przez park, stan z 1910 r. |
W odróżnieniu od śródmieścia i kilku innych dzielnic, zamieszkałych niemal wyłącznie lub w większości przez ludność żydowską, Bojary były dzielnicą "chrześcijańską", w której zgodnie wegetowały rodziny polskie, rosyjskie i niemieckie. Taki polsko-niemiecki konglomerat zaludniał też kamienicę przy ul. Sobieskiego 20, która była moim pierwszym domem rodzinnym w Białymstoku. Był to budynek jednopiętrowy, wolnostojący, otoczony rozległym podwórkiem, graniczącym od południa z kartofliskiem. Kamienica miała dwa dojścia - od Sobieskiego i od małej uliczki-zaułka, bocznicy Kraszewskiego. Obie arterie, jak na Bojary przystało, nie miały bruku a i plac wokół kamienicy był właściwie wiejskim podwórkiem, porosłym nędzną trawą, którą skubały wychudłe kozy. Wzdłuż północnego skraju podwórza ciągnął się rząd komórek zwanych drewutniami, przeznaczonych na skład drewna opałowego, węgla i rupieci poszczególnych lokatorów. Był tu też śmietnik - drewniana skrzynia, z której różne odpadki i popiół wysypywały się górą i dołem, tworząc rodzaj smrodliwego kurhanu, opróżnianego jedynie przed nadejściem większych świąt.
Kamienica była dość typowa. Nieotynkowana, z sienią pośrodku, z której prowadziły schody na piętro i drzwi wejściowe do wszystkich mieszkań. Z prawej strony sieni cały parter zajmował właściciel kamienicy, niewysoki człowieczek narodowości żydowskiej, zawsze ubrany na czarno. Na piętrze mieszkały cztery rodziny, w tym niemiecka robotnicza Wernerów. Ojciec rodziny, z siwym wąsem, chodził do pracy w fabryce w schludnym, niebieskim ubraniu roboczym. Miał dwóch synów, Edwarda i Heńka. Obaj stanowili klasyczny przykład "uliczników", czyli ówczesnych chuliganów. Ordynarni, zawsze skłonni do bójek i niewymyślnych dowcipów, stanowili utrapienie mieszkańców. Heniek był w moim wieku, toteż brałem udział we wspólnych z nim zabawach. W starszym odzywało się już chamstwo i niemiecka buta. Dzieci niemieckie traktował po koleżeńsku, Polaków ze swego podwórka tolerował, ale do dzieci z sąsiednich domów odnosił się ordynarnie. Kiedyś na nasze podwórze przyszedł bawić się chłopiec z sąsiedztwa. Edek zwymyślał go, pobił a następnie kazał pocałować się w nogę i wypędził z podwórza.
Razu pewnego mój ojciec, wracając z pracy, zauważył, że Heniek uderzył mnie w czasie zabawy. Natychmiast na to zareagował i zdzielił Henia pejczem, który stale nosił z sobą, czy to dla obrony przed chuliganami czy to dla fantazji. Wybuchła wielka awantura. Do naszego mieszkania przyszła najstarsza, już dorosła córka Wernerów, zwymyślała ojca i zagroziła sądem. Ojciec również gwałtownie replikował, że swego syna nie pozwoli bić ulicznikom. Odtąd nie pozwalano mi bawić się z Heniem. Zakaz ten jednak był dość iluzoryczny, jako że na wspólnym podwórzu stale musieliśmy się ze sobą stykać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz