środa, 8 kwietnia 2015


(11) Pajdokracja czyli ciepły wychów

   Urodziłem się 28 kwietnia 1922 r. pod znakiem Byka. Fakt ten, jak się zdaje, nie miał większego znaczenia dla moich dalszych losów, gdyż i charakter rozmija się z horoskopami i dzieje życia, porwanego przez wiry historyczne epoki, kształtowane były nie tyle przez wyrok gwiazd, ile przez pomysły ludzi, których władzy podlegałem od urodzenia do emerytury.
   Na chrzcie dano mi dwa imiona: Jerzy - Michał, jak nietrudno się domyśleć, na pamiątkę Pana Wołodyjowskiego, gdyż Trylogia była w owym czasie podstawową lekturą pokolenia moich rodziców. Niestety, do pierwowzoru literackiego mi daleko; bezwstydnie przyznaję się do braku waleczności a bohaterska śmierć imiennika napełniała mnie zawsze raczej niesmakiem niż wzruszeniem.
   Dom rodzinny w Łucku Na Krasnem pamiętam jak przez mgłę, gdyż wyjechałem stamtąd na zawsze w 1925 r. Przypominam sobie dobrze rozkład mieszkania, składającego się z kuchni i dwóch pokoi w amfiladzie. Pamiętam nawet wstawienie mebli.
   Gdy wracam myślą wstecz do tych odległych lat, jawi się w pamięci kilka obrazów w postaci oderwanych kadrów filmu: wędrówka z matką ciemnymi ulicami i przez przeraźliwie długi most na Styrze; zabawa polegająca na bieganiu w ogródku przed domem z bacikiem w dłoni; pierwszy samodzielny zakup w sklepiku na rogu, dokąd trzyletniego berbecia posłała matka po cebulę. Widzę siebie w sklepie, dokoła mnóstwo nóg, wśród których błąkam się jak między ruchomymi kolumnami. I triumfalny powrót z dzierżonym oburącz warzywem, i mama oczekująca mnie z uśmiechem koło furtki. A przeżycia mniej przyjemne? Tylko jedno mi utkwiło w pamięci: gdy w nocy zrobiłem kupkę do łóżka. O ile wiem, nie płakałem jednak, wstałem i rezolutnie pobiegłem do łóżka rodziców, aby zbudzić matkę i powiadomić ją o tym nieszczęściu.

Irena Zabiełło i Jerzy Zabiełło, Łuck, 1925 r.
   Wyjazdu z Łucka nie pamiętam - rodzice przed wyprowadzką do Białegostoku zawieźli mnie na kilka miesięcy do dziadków do Żytynia. Stamtąd też pochodzą następne kadry filmu pamięci. W kilkupokojowym mieszkaniu dziadków zapamiętałem fortepian w saloniku i marmurkowe tapety w gabinecie dziadka Adama. Przez werandę wychodziło się do dużego sadu, pełnego starych drzew, a przez dziurę w płocie można było przejść na teren sąsiedniej posesji, wówczas niezamieszkałej, gdzie wczesną wiosną zrywało się świeże owoce z ogromnego orzechowca. Dotychczas czuję charakterystyczny zapach liści tego drzewa i smak miękkich jeszcze owoców. Na poddaszu był jeszcze jeden pokoik, w którym mieszkała ciężko chora, zapewne częściowo sparaliżowana, siostra babci, Helena Ostankowiczowa. Kiedyś wdrapałem się mozolnie po schodach i zajrzałem przez drzwi - ujrzałem, jak syn babki Heleny, Mietek, wówczas kilkunastoletni chłopiec, pracowicie i cierpliwie obsługiwał zniedołężniałą staruszkę.
   Inna scena: siedzę na nocniku, zajadam placki ziemniaczane i słyszę zgorszone okrzyki mych ciotecznych wujków - Bolka i Mietka, którym ta kombinacja przyjmowania pożywienia i wydalania wydała się wielce nieestetyczna.
   Żytyń pozostał we wspomnieniach jako oaza spokoju i beztroski. Lubiłem bardzo, gdy zabierano mnie na spacer na teren nieczynnej już cukrowni. Szczególnie pociągała mnie bocznica kolejowa z kilkoma zamarłymi wagonami. Jeszcze dziś czuję w nozdrzach zapach piołunu obficie porastającego zardzewiałe torowisko, zmieszany z wonią starego żelastwa i smaru. Tory prowadziły donikąd - zamykała je w oddali wielka, drewniana brama. Dla mnie jednak kojarzyły się z wizją dalekiej, tajemniczej podróży. Szczytem szczęścia było, gdy sadzano mnie na rozklekotaną drezynę i powoli, miarowym ruchem dźwigni uruchamiano pojazd na przestrzeni kilkudziesięciu metrów. Nigdy już chyba potem nie odczuwałem takiej szalonej przyjemności, prowadząc samochód setki kilometrów po drogach Europy, jak na tym krótkim odcinku na wysłużonej, kolejowej drezynie, dudniącej na złączach i drewnianych, zbutwiałych podkładach, porosłych zielskiem.


Spacer po terenie nieczynnej cukrowni. Jerzy Zabiełło, Mirosława Zabiełło i inni. Żytyń, 1925 r.
   Wśród tego spokoju i dziecięcych igraszek przeżyłem raz chwile grozy, kiedy po wieczornej burzy wybuchł pożar we wsi Horodyszcze, znajdującej się za rozległym stawem na wschód od cukrowni. Pamiętam łunę, ciemną chmurę dymu i migoczące chwilami czerwone jęzory ognia. Zapewne niezupełnie zdawałem sobie sprawę z istoty pożaru, ale strach i smutek osób, z którymi wybiegłem przed dom, również mnie napełniły przeczuciem dziejącego się na naszych oczach nieszczęścia. Wielokrotnie później widziałem wieczorem łuny pożarów i zawsze przejmowały mnie lękiem. 
   Jako jedyny trzylatek w domu, byłem rozpieszczany przez wszystkich; uczono mnie też mniej lub bardziej zabawnych wierszyków. Jeden zaczynał się od słów:

W Berdyczowie, w wielkiej sali,
gdzie sie jedne szczane wali,
w nowe portki i czewiki,
zebrali sie urzędniki.

Kużdy przyniós cóś w kiszeni,
coby biło do zjedzeni:
jeden przyniós aż dwa nogi,
drugi sera na pierogi,
a od pana z Horodnicy
lemoniada stał w miednicy... itd.
    
   Była to żartobliwa satyra na współobywateli narodowości żydowskiej. Nauczywszy się tego wiersza, zachodziłem do mieszkającej po sąsiedzku zaprzyjaźnionej rodziny żydowskiej i deklamowałem im, ku zgorszeniu i zażenowaniu mych domowników. Ale sąsiedzi nie obrażali się, słuchali z uśmiechem i cmokali z zachwytem: "uj, jakie to mądre dziecko..."




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz