(13) Życie w Białymstoku (2)
Mieszkanie na parterze przez ścianę zajmowała rodzina Wodzyńskich z trojgiem dzieci: Krysią, starszą ode mnie, Halinką w moim wieku i młodszym Zbyszkiem. Wodzyńscy mieli sklep z damskimi kapeluszami, posiadali w pobliżu działkę ziemi i zbierali fundusze na własny domek. Ich mieszkanie miało tę samą powierzchnię co nasze, ale było podzielone na dwa pokoje i kuchnię. W tych klitkach mieszkało sześć osób (ze służącą). W stosunku do innych mieszkańców domu byli to ludzie zamożni, czego wyrazem stał się zakup odbiornika lampowego, w ówczesnych czasach absolutna nowość. Odbiornik składał się z kilku części, z których najbardziej okazale prezentowała się skrzynka z lampami na wierzchu. Błyskały w nich kolorowe ogniki. Z oddzielnie umieszczonego głośnika wydobywał się chrapliwy głos, śpiewający modny wówczas szlagier:
"I popija czaj, czaj, czekoladę, czarną kawę,
I popija czaj, czaj, czekoladę, rum!"
Słuchanie tej "żywej" muzyki stanowiło dla mnie wielkie przeżycie, potęgowane tajemniczością skomplikowanej, oplątanej siecią przewodów aparatury. Wszyscy uważali to radio za szczyt nowoczesności w technice. A był to przecież rok 1928...
Odbiornik kryształkowy model D-1 sprzedawany przez Polskie Zakłady Marconi. Na rynku polskim ukazał się w 1928 roku (http://www.historiaradia.neostrada.pl/Lata1925-1929.html). |
Z dziećmi Wodzyńskich bawiłem się najczęściej. Nie byłem chyba najbardziej zgodnym towarzyszem zabaw; czubiliśmy się, nieraz dochodziło do płaczu. Pamiętam moją groźbę skierowaną do któregoś z nich: "jak ci dam, to będziesz ryczeć, jak końska mucha!" Nie wiem, skąd się wzięło to entomologiczne skojarzenie, świadczyło jednak o abstrakcyjnych skłonnościach dziecinnego sposobu myślenia. Kontakty z nimi utrzymywałem nawet wówczas, gdy wyprowadziliśmy się z tego mieszkania, a latem 1939 r. odwiedziłem w nowym domku przy ul. Kraszewskiego. Byłem już wtedy wysokim młodzieńcem w wieku 17 lat. Halinka wyrosła na dorodną dziewczynę, Krysia była po maturze, całkiem "dorosła" i traktowała mnie z przyjazną wyższością, z którą ja z kolei odnosiłem się do szczeniakowatego Zbyszka. Widziałem ich wtedy po raz ostatni. Nie wiem, czy przeżyli wojnę.
Zabawy na podwórzu były nieskomplikowane i chyba odwieczne: w chowanego, w klasy, w "kręcę". Ta ostatnia nazwa, dość osobliwa, oznaczała popularnego berka, który w Białymstoku musiał akurat nazywać się inaczej - pewnie od niemieckiego słowa "kratzen" - drapać. Chętnie też właziliśmy, ku utrapieniu rodziców, w każdą kałużę po deszczu a szczególnie wiele radości sprawiały rynsztoki, zwłaszcza gdy płynęły nimi mydliny i niebieska woda po "farbce" do bielizny. Grzebanie w śmietniku ujawniało niekiedy różne skarby w rodzaju zdechłego kota lub szczura, którymi można było straszyć dziewczynki lub obrzucać siebie nawzajem.
Autor, Białystok, 1928 r. |
Nasze mieszkanie składało się z jednego, dość dużego pokoju i wąskiej kuchenki, w której stały kuchnia węglowo-drzewna, stół roboczy, łóżko służącej a także taboret z miednicą do mycia dla wszystkich mieszkańców. Umeblowanie pokoju również nie miało nic wspólnego z luksusem; znajdowało się tu małżeńskie łoże rodziców, moje łóżeczko z siatką zabezpieczającą przed wypadnięciem, szafa imitująca kredens, szafa ubraniowa, komoda z lustrem oraz duży, prostokątny stół z krzesłami. Za jedyny mebel służący bardziej wyrafinowanej wygodzie można uznać głęboki, niski fotel na mikroskopijnych kółkach, który w późniejszych latach bardzo polubiłem. Obity zielonym pluszem, miał pęki frędzli przy okrągłych wałkach służących jako oparcie dla rąk. W braku innego zajęcia zabawiałem się rozkręcając i skręcając z powrotem owe frędzle, skutkiem czego zatraciły swój pierwotny kształt, zwisając w żałosnych strączkach.
Nie wiem do dziś, skąd się wziął u nas ten fotel, w każdym razie ojciec żywił niczym nieuzasadnione przekonanie, iż ukryto w nim pieniądze. Poszukiwanie ich jednak wymagałoby zniszczenia pokrycia i sprężyn, więc stale je odkładano na dalszą przyszłość. Fotel odbył z nami dziesięć przeprowadzek, zanim ojciec zrealizował swój zamiar w styczniu 1940 r., w Brześciu. Byliśmy wtedy zmuszeni opuścić mieszkanie i przenieść się do sąsiadów, gdzie nie było miejsca na kolejne meble. Wtedy to, razem z sąsiadem, bezlitośnie spruli staruszka, czemu przyglądałem się z daleka ze smętnym uczuciem żalu. Oczywiście, wymarzonych skarbów nie znaleziono. Pocieszyłem obu zawiedzionych poszukiwaczy, że gdyby spoza zmaltretowanych sprężyn ujrzała światło dzienne paczka papierowych sturublówek, to też by nam nic z tego nie przyszło...
W mieszkaniu znajdowały się dwa punkty świetlne: nad stołem w pokoju wisiał obowiązkowy abażur, którego druciany szkielet obciągnięto żółtą satyną i zwykła, nieosłonięta żarówka w kuchni. Przy stole koncentrowało się życie rodziny. Tu jadano wszystkie posiłki, tu matka poprawiała zeszyty swych uczniów a ojciec czytał gazetę lub przeglądał przyniesione z biura dokumenty. Tutaj też ja stawiałem pierwsze litery lub gryzmoliłem nieudolne rysunki. W ciągu dnia, gdy pogoda nie pozwoliła wybiec na podwórko, zabawiałem się z nudów obrywaniem głów zdechłym muchom, które najadły się arszeniku z trutki posypanej cukrem i wyłożonej na talerzu. Innym ciekawym miejscem był kąt pokoju, w którym miałem kilka ubogich zabawek, wśród nich ulubiony przeze mnie pociąg, składający się z blaszanej lokomotywy i kilku osobowych wagonów. Zabawa w jazdę pociągiem wywoływała we mnie zawsze wielkie podniecenie, gdyż prawdziwe podróże odbywałem niezmiernie rzadko.
Służące, zwane eufemistycznie w późniejszych latach gosposiami lub pomocnicami domowymi, były w naszych warunkach niezbędne. Dopóki oboje rodzice pracowali poza domem, ktoś musiał opiekować się dzieckiem, przygotować obiad, zrobić pranie, posprzątać. Również później, kiedy zamieszkali z nami dziadkowie, pomoc domowa okazała się konieczna, gdyż babka nie była w stanie pełnić roli gospodyni.
Kandydatek do służby domowej nie brakowało. Tysiące wiejskich dziewcząt dążyło do miasta w nadziei znalezienia nieco lepszych warunków bytu, niż nieludzka harówka na gospodarstwie wiejskim. Być może snuły też marzenia o zamążpójściu za "chłopców z miasta", cieszących się sławą lepszych mężów. Miasto zresztą zawsze było magnesem dla ludzi z kresowych wsi. Tymczasem stanowisk pracy w fabrykach czy sklepach lub warsztatach rzemieślniczych brakowało, zwłaszcza dla kobiet bez kwalifikacji, pozostawała im więc służba domowa. Za swoją całodzienna pracę "u państwa" dziewczyna otrzymywała wikt, kąt w kuchni i kilkanaście złotych miesięcznie. Czasem też jakieś używane części garderoby pani domu.
Obecność obcej osoby w domu wcale nie stanowiła gwarancji, że pod nieobecność pracodawców wszystko idzie dobrze. Rodzice z niepokojem wracali z pracy nie wiedząc, co zastaną, a szczególnie czy mnie nic się nie stało. W przypadku mniej uczciwej gosposi cukier i masło ginęły jak kamfora, a do kuchni często zaglądali "narzeczeni", osobnicy niekiedy poznani zupełnie przypadkowo, wątpliwej konduity.
Dziewczyny wiejskie, niezwykle prymitywne, niewiele zyskiwały na kontakcie z miastem. Pamiętam, miałem może osiem lat, gdy jedna z nich z płaczem poskarżyła się mojej matce, że ją nieprzyzwoicie przezywam. W wyniku przeprowadzonego dochodzenia okazało się, iż ją nazwałem... "Miss Polonia". Niezrozumiała mieszanka angielsko-łacińska nie skojarzyła się w umyśle biednej istoty z komplementem, którego jej zresztą nikt nigdy nie prawił.
One też, służące, wraz z gromadą wszędobylskich dzieci, zbiegały się zewsząd, jak stadko wróbli, na pierwszy dźwięk katarynki. O katarynkach śpiewa się dziś sentymentalne piosenki, niechybny znak, że przeszły już do historii. Ale jeszcze za mojej pamięci kataryniarze stanowili nieodłączny element pejzażu miejskich podwórek, podobnie jak wędrowni grajkowie i pieśniarze, rzemieślnicy z przenośnym, ubogim warsztatem do ostrzenia noży czy lutowania garnków. Katarynki ucieleśniały tęsknotę gminu do muzyki, do chwili rozrywki w szarzyźnie i monotonii życia wśród rynsztoków i sznurów z bielizną, kocich łbów i cuchnących wychodków, w przerwach między jednym i drugim niedzielnym nabożeństwem ze śpiewem chóralnym i podniosłą, ale mało zrozumiałą a przy tym chłodną muzyką organów.
Mechaniczny instrument zgrzytał rozpaczliwie wciąż te same melodie, bezlitośnie zniekształcał dźwięki i tempo, ale dla nas, na podwórzu, była to czarodziejska szkatułka o nieprzeniknionych tajemnicach. Daleko było wówczas do epoki tranzystorów, nawet prymitywne gramofony stanowiły rzadkość. A kataryniarz miał jeszcze jedną niezmienną atrakcję: tresowaną papugę lub świnkę morską, która na rozkaz swego dręczyciela wyciągała dziobem lub pyszczkiem ze skrzyneczki maleńką kopertkę z pierścionkiem - błyszczącym, "złotym", z czerwonym lub szafirowym oczkiem - za jedyne 10 groszy! Cóż za radość dla ubogiej dziewczyny, przymierzanie tego klejnotu... Trzeba było widzieć ten rozmarzony uśmiech i gorączkowy błysk w oczach, gdy kolorowe szkiełko zalśniło na zgrubiałej dłoni. Namiastka marzeń o bogactwie, strojach i biżuterii, które nigdy nie miały być spełnione...
------------------------------------------------
Takie same klimaty panowały w tym czasie w stolicy. Poniżej tekst piosenki charakterystycznej dla tamtej epoki:
Chodził kiedyś kataryniarz
Nosił na plecach słowików chór
I papugę ze złotym dziobem
I pierścionków sznur
Nad warszawską, starą Wisłą
Za jeden grosik, za dwa lub trzy
Modry Dunaj w takt walca płynął
I papuga ciągnęła mi
Złoty pierścionek,
złoty pierścionek na szczęście
Z niebieskim oczkiem,
z błękitnym niebem na szczęście
Złoty pierścionek
kataryniarza jedyny
Na moje szczęście,
na szczęście każdej dziewczyny
Nosił na plecach słowików chór
I papugę ze złotym dziobem
I pierścionków sznur
Nad warszawską, starą Wisłą
Za jeden grosik, za dwa lub trzy
Modry Dunaj w takt walca płynął
I papuga ciągnęła mi
Złoty pierścionek,
złoty pierścionek na szczęście
Z niebieskim oczkiem,
z błękitnym niebem na szczęście
Złoty pierścionek
kataryniarza jedyny
Na moje szczęście,
na szczęście każdej dziewczyny
(http://eela1.blox.pl/tagi_b/1177/ludzie.html)
---------------------------------------------------
Problem pomocy domowej był tym bardziej istotny, iż w owych czasach nie istniała państwowa sieć żłobków i przedszkoli. Funkcjonowały nieliczne prywatne, dość kosztowne. Przez jakiś czas, zresztą dość krótki, uczęszczałem do takiego przedszkola, zwanego "freblówką", przy ulicy Modlińskiej. Byłem odprowadzany i przyprowadzany przez matkę lub służącą i spędzałem tam około sześciu godzin. Przedszkole zajmowało trzy duże pokoje w prywatnym mieszkaniu. Na spacery nie wychodziliśmy. W pogodne, ciepłe dni wypuszczano dzieci do maleńkiego ogródka, gdzie można było grzebać się w piasku. Starsze pobierały lekcje w jednym pokoju, zamienionym na "klasę". Około Nowego Roku, wychowankowie freblówki przygotowali szopkę, którą odegrano w obecności rodziców. Ja byłem jednym z trzech Króli, ale musiałem być tego dnia silnie sfrustrowany, gdyż przez całe przedstawienie ryczałem i nie ukoiła mnie nawet torebka czekoladowych cukierków, jaką zdenerwowana matka wcisnęła mi do garści. Później przyzwyczaiłem się i chętnie brałem udział w podobnych imprezach, ale wkrótce odebrano mnie z tej wychowalni. Niewątpliwie była zbyt droga na wiecznie pustą kieszeń rodzicieli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz