(15) Ostatnie chwile w Białymstoku
Monotonię letnich dni urozmaicały wycieczki do lasu. Były to wyprawy całodzienne a odbywały się w niedziele lub święta, wyłącznie pieszo, kiedy tylko dopisała pogoda. Od dzielnicy Bojary odległość do lasu wynosiła kilka kilometrów. Wędrowaliśmy wzdłuż torów kolejowych na wschód, w kierunku Wołkowyska. Okolica wyglądała dość malowniczo, sosnowe i mieszane laski z trawiasto-krzaczastym podszyciem porastały morenowe pagórki. Wybieraliśmy się dużą gromadą, najczęściej wraz z całą rodziną Sztachelskich. Sportowych ubiorów nie noszono, wszyscy wbijali się w "niedzielne" ubrania, np. mężczyźni w marynarki z obowiązkowymi krawatami. Jedynym wycieczkowym akcentem bywały spodnie "pumpy" (spinane pod kolanami). Taszczono koce, torby i koszyki z prowiantem i napojami, a także aparat fotograficzny w postaci pokaźnej skrzynki i nieodzowny statyw. Doszedłszy do wybranego punktu, towarzystwo zasiadało na trawie, kładło się na kocach, konsumowało, piło, czytało gazety lub drzemało. Późnym popołudniem, zmęczeni upałem, wlekliśmy się z powrotem, przy czym szczególną atrakcją było przyglądanie się pędzącym pociągom pasażerskim. Dla mnie kolej była zawsze magnesem. Gdy zamieszkaliśmy na Sobieskiego bliżej stacji towarowej, często wychodziłem z dziadkiem Adamem aż do torów kolejowych, czekając na ekspres Stołpce-Paryż, który przejeżdżał tamtędy około południa. Migały wagony - niebieskie sypialne i brunatny restauracyjny, a ja marzyłem o dalekiej podróży. Podróż taka, choć niezbyt daleka, miała się ziścić w 1930 r. Ojciec przebywał na jakimś kursie w Warszawie i matka wraz ze mną pojechała na jedną dobę, aby go odwiedzić. W sobotę po południu wsiedliśmy w Białymstoku właśnie do międzynarodowego ekspresu. Jechali tym pociągiem Chińczycy na Wystawę Światową w Paryżu. Przypatrywałem się im z ciekawością, jak diabłom zamorskim. Ku memu rozczarowaniu wcale nie wyglądali jak na rysunkach w książeczkach dla dzieci. Nie mieli warkoczy, krymek na głowie i jedwabnych chałatów. Byli ubrani po europejsku, kobiety w modnych kostiumach i fryzurach. Cały czas uśmiechali się grzecznie, ale rozmowy nie podejmowali.
Warszawa wywarła na mnie oszałamiające wrażenie. Ruch na ulicach wydawał się niesamowity. Przechodząc przez jezdnię wyrywałem się rodzicom i biegłem na oślep, przerażony rozpędzonymi tramwajami, które widziałem pierwszy raz w życiu. Kamienice wydawały się niebotyczne - raz naliczyłem aż 8 pieter! A w ZOO biegałem rozgorączkowany, nie wiedząc, którym zwierzakom poświęcić najpierw uwagę. Był to niezapomniany dzień, ale na długie lata miałem dość i pobyt w wielkim mieście wcale mnie nie pociągał. Nie wiedziałem wówczas, że do intensywnego ruchu można się nie tylko przyzwyczaić, lecz i go polubić. W tym czasie najbardziej odpowiadały mi miasta średniej wielkości, gdyż i na wsi czułem się trochę nieswojo.
Warszawa, róg Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich, prawdopodobnie przełom lat dwudziestych i trzydziestych XX w. (http://przedwojennawarszawa.pl) |
http://www.youtube.com/user/adrianwolowski - Ruch uliczny w Warszawie (film)
Sztukę czytania i pisania opanowałem dość wcześnie. Gdy ukończyłem siedem lat, rodzice nie posłali mnie do szkoły. Fakt ten miał sie okazać niekorzystny w skutkach, o czym będzie jeszcze mowa. Kurs pierwszych czterech lat szkolnych matka przerabiała ze mną w domu. Czytałem dużo a w wieku lat ośmiu wziąłem się za Trylogię. Bardzo mnie ta lektura zajęła, chociaż miałem sporo trudności, gdyż wydanie sprzed I wojny autor naszpikował łaciną. Z kolei dziadek interesował się geografią i miał stary, zniszczony atlas, który po pewnym czasie znałem na pamięć. Zapewne rozbudził też we mnie pierwszą namiętność do tej dziedziny wiedzy. Z pamięci mogłem wówczas rysować (ze znaczną dokładnością) kontury wszystkich kontynentów, granice państwowe, rozmieszczenie większych miast. Palcem po mapie odbywałem podróże i oczami wyobraźni odgadywałem wygląd egzotycznych krain i ludów. Niekiedy fantazja kazała mi tworzyć państwa, jakich nie było w rzeczywistości; wymyślałem nazwy miast, rzek, gór, tworzyłem sieć komunikacyjną i widziałem siebie w roli zwykłego mieszkańca tej baśniowej krainy, szeroko korzystającego z dobrodziejstw cywilizacji. Niektóre z tych fantastycznych marzeń miały się ziścić w wieku dojrzałym...
Odznaka LMK |
Wiele mych pierwszych lektur ukazywało w nieprawdziwym świetle kraje i ludzi a także wydarzenia historyczne. Szczególnie pastwiono się w tych książkach nad innowiercami i "poganami", co wskazywało na źródło inspiracji autorów i cele, jakim miały służyć. Godzi się wspomnieć, że przed wojną istniała w Polsce przedziwna organizacja pod nazwą "Liga Morska i Kolonialna", głośno domagająca się nowego podziału kolonii z uwzględnieniem Polski. Szczytem ogłupiania dzieci była akcja zbierania staniolu "na wykup z niewoli małych Murzynków". Z jakiej niewoli, dlaczego właśnie staniol miał być tą wymienną walutą? Trzeba było dopiero drugiej wojny światowej, aby w psychice cywilizowanych społeczeństw uległy częściowemu wykorzenieniu formalno-niewolnicze relikty - i to nie wszędzie.
Plakietka Polskiego Touring Klubu oraz Ligi Morskiej i Kolonialnej |
Jesienią 1931 r. ojciec został służbowo przeniesiony do Brześcia nad Bugiem, gdzie został, na krótko zresztą, naczelnikiem Urzędu Skarbowego. Wyjazd z Białegostoku nie wywarł na mnie większego wrażenia. Byłem przyzwyczajony do częstej zmiany mieszkania. Jak wspomniałem, w Białymstoku przeprowadzaliśmy się cztery razy, z tego trzykrotnie w ciągu trzech lat. Od przyjazdu dziadków i ciotki Miry, mieszkania były większe - trzy lub czteropokojowe, ale standard wyposażenia zawsze ten sam: bez żadnych wygód. Łazienka i ubikacja w lokalu, a chociażby kran z wodą - były mi całkowicie nieznane. Zawsze natomiast istniało jakieś podwórko i dzieci, z którymi mogłem się bawić. Poza tym spędzałem czas w domu. Jedyna odmiana nastąpiła w ostatnim roku pobytu w Białymstoku: rodzice postanowili, że powinienem poznać elementy gry na fortepianie, zacząłem więc kilka razy w tygodniu uczęszczać do prywatnej szkoły muzycznej przy ul. Lipowej. Były to duże i kłopotliwe wyprawy, gdyż Lipowa, łącząca śródmieście z dworcem, znajdowała się na drugim końcu miasta. Trzeba było dojść Warszawską do Sienkiewicza (1,5 km), wsiąść do autobusu (właśnie powstało prywatne przedsiębiorstwo komunikacji miejskiej) i przejechać jeszcze ok. 2 km. Jazda autobusem była największą atrakcją tej edukacji. Zapach spalin i skóry okrywającej siedzenia podniecał wyobraźnię. Za to lekcje odbierałem jako dość nudne i bez większej przyjemności bębniłem gamy i wprawki. Ponieważ w naszym domu nie było fortepianu, stryj Sztachelski zgodził się, abym obowiązkowe ćwiczenia odbywał u niego, oczywiście rano, gdy domownicy zajęci swoimi sprawami w mieście, nie musieli wysłuchiwać, jak dręczyłem wysłużony instrument. Miałem dobry słuch i czyniłem podobno nawet postępy. Wyjazd z Białegostoku położył raz na zawsze kres mej karierze artystycznej.
Ćwiczenia na fortepianie. |
Tak zamknął się jeden rozdział w moim życiu. W nowym mieście miałem wkroczyć w wiek dojrzały, tu 1 września 1939 r. zakończeniu uległ sielski, chociaż nie zawsze anielski okres beztroskiego dzieciństwa i pierwszej młodości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz