środa, 8 kwietnia 2015


(11) Pajdokracja czyli ciepły wychów

   Urodziłem się 28 kwietnia 1922 r. pod znakiem Byka. Fakt ten, jak się zdaje, nie miał większego znaczenia dla moich dalszych losów, gdyż i charakter rozmija się z horoskopami i dzieje życia, porwanego przez wiry historyczne epoki, kształtowane były nie tyle przez wyrok gwiazd, ile przez pomysły ludzi, których władzy podlegałem od urodzenia do emerytury.
   Na chrzcie dano mi dwa imiona: Jerzy - Michał, jak nietrudno się domyśleć, na pamiątkę Pana Wołodyjowskiego, gdyż Trylogia była w owym czasie podstawową lekturą pokolenia moich rodziców. Niestety, do pierwowzoru literackiego mi daleko; bezwstydnie przyznaję się do braku waleczności a bohaterska śmierć imiennika napełniała mnie zawsze raczej niesmakiem niż wzruszeniem.
   Dom rodzinny w Łucku Na Krasnem pamiętam jak przez mgłę, gdyż wyjechałem stamtąd na zawsze w 1925 r. Przypominam sobie dobrze rozkład mieszkania, składającego się z kuchni i dwóch pokoi w amfiladzie. Pamiętam nawet wstawienie mebli.
   Gdy wracam myślą wstecz do tych odległych lat, jawi się w pamięci kilka obrazów w postaci oderwanych kadrów filmu: wędrówka z matką ciemnymi ulicami i przez przeraźliwie długi most na Styrze; zabawa polegająca na bieganiu w ogródku przed domem z bacikiem w dłoni; pierwszy samodzielny zakup w sklepiku na rogu, dokąd trzyletniego berbecia posłała matka po cebulę. Widzę siebie w sklepie, dokoła mnóstwo nóg, wśród których błąkam się jak między ruchomymi kolumnami. I triumfalny powrót z dzierżonym oburącz warzywem, i mama oczekująca mnie z uśmiechem koło furtki. A przeżycia mniej przyjemne? Tylko jedno mi utkwiło w pamięci: gdy w nocy zrobiłem kupkę do łóżka. O ile wiem, nie płakałem jednak, wstałem i rezolutnie pobiegłem do łóżka rodziców, aby zbudzić matkę i powiadomić ją o tym nieszczęściu.

Irena Zabiełło i Jerzy Zabiełło, Łuck, 1925 r.
   Wyjazdu z Łucka nie pamiętam - rodzice przed wyprowadzką do Białegostoku zawieźli mnie na kilka miesięcy do dziadków do Żytynia. Stamtąd też pochodzą następne kadry filmu pamięci. W kilkupokojowym mieszkaniu dziadków zapamiętałem fortepian w saloniku i marmurkowe tapety w gabinecie dziadka Adama. Przez werandę wychodziło się do dużego sadu, pełnego starych drzew, a przez dziurę w płocie można było przejść na teren sąsiedniej posesji, wówczas niezamieszkałej, gdzie wczesną wiosną zrywało się świeże owoce z ogromnego orzechowca. Dotychczas czuję charakterystyczny zapach liści tego drzewa i smak miękkich jeszcze owoców. Na poddaszu był jeszcze jeden pokoik, w którym mieszkała ciężko chora, zapewne częściowo sparaliżowana, siostra babci, Helena Ostankowiczowa. Kiedyś wdrapałem się mozolnie po schodach i zajrzałem przez drzwi - ujrzałem, jak syn babki Heleny, Mietek, wówczas kilkunastoletni chłopiec, pracowicie i cierpliwie obsługiwał zniedołężniałą staruszkę.
   Inna scena: siedzę na nocniku, zajadam placki ziemniaczane i słyszę zgorszone okrzyki mych ciotecznych wujków - Bolka i Mietka, którym ta kombinacja przyjmowania pożywienia i wydalania wydała się wielce nieestetyczna.
   Żytyń pozostał we wspomnieniach jako oaza spokoju i beztroski. Lubiłem bardzo, gdy zabierano mnie na spacer na teren nieczynnej już cukrowni. Szczególnie pociągała mnie bocznica kolejowa z kilkoma zamarłymi wagonami. Jeszcze dziś czuję w nozdrzach zapach piołunu obficie porastającego zardzewiałe torowisko, zmieszany z wonią starego żelastwa i smaru. Tory prowadziły donikąd - zamykała je w oddali wielka, drewniana brama. Dla mnie jednak kojarzyły się z wizją dalekiej, tajemniczej podróży. Szczytem szczęścia było, gdy sadzano mnie na rozklekotaną drezynę i powoli, miarowym ruchem dźwigni uruchamiano pojazd na przestrzeni kilkudziesięciu metrów. Nigdy już chyba potem nie odczuwałem takiej szalonej przyjemności, prowadząc samochód setki kilometrów po drogach Europy, jak na tym krótkim odcinku na wysłużonej, kolejowej drezynie, dudniącej na złączach i drewnianych, zbutwiałych podkładach, porosłych zielskiem.


Spacer po terenie nieczynnej cukrowni. Jerzy Zabiełło, Mirosława Zabiełło i inni. Żytyń, 1925 r.
   Wśród tego spokoju i dziecięcych igraszek przeżyłem raz chwile grozy, kiedy po wieczornej burzy wybuchł pożar we wsi Horodyszcze, znajdującej się za rozległym stawem na wschód od cukrowni. Pamiętam łunę, ciemną chmurę dymu i migoczące chwilami czerwone jęzory ognia. Zapewne niezupełnie zdawałem sobie sprawę z istoty pożaru, ale strach i smutek osób, z którymi wybiegłem przed dom, również mnie napełniły przeczuciem dziejącego się na naszych oczach nieszczęścia. Wielokrotnie później widziałem wieczorem łuny pożarów i zawsze przejmowały mnie lękiem. 
   Jako jedyny trzylatek w domu, byłem rozpieszczany przez wszystkich; uczono mnie też mniej lub bardziej zabawnych wierszyków. Jeden zaczynał się od słów:

W Berdyczowie, w wielkiej sali,
gdzie sie jedne szczane wali,
w nowe portki i czewiki,
zebrali sie urzędniki.

Kużdy przyniós cóś w kiszeni,
coby biło do zjedzeni:
jeden przyniós aż dwa nogi,
drugi sera na pierogi,
a od pana z Horodnicy
lemoniada stał w miednicy... itd.
    
   Była to żartobliwa satyra na współobywateli narodowości żydowskiej. Nauczywszy się tego wiersza, zachodziłem do mieszkającej po sąsiedzku zaprzyjaźnionej rodziny żydowskiej i deklamowałem im, ku zgorszeniu i zażenowaniu mych domowników. Ale sąsiedzi nie obrażali się, słuchali z uśmiechem i cmokali z zachwytem: "uj, jakie to mądre dziecko..."




wtorek, 7 kwietnia 2015



(10) Przodkowie i krewni ze strony matki

   O przodkach matki mam bardzo skąpe wiadomości. Jej ojciec, Julian Ancuta, pochodził z Małopolski. W młodości był maszynistą kolejowym, ale bardzo wcześnie, po jakimś wypadku, przeszedł na rentę. Chętnie wspominał swe szlacheckie pochodzenie i opowiadał z naiwną dumą, że przyjeżdżając do "Widnia", kazał się tytułować tamtejszym urzędnikom kolejowym "von Ancuta". Po zawarciu małżeństwa z Felicją Maksymowiczówną wiele lat spędzili w Stryju, gdzie urodziły się ich trzy córki: Maria, Irena (moja matka) i Janina. Później mieszkali dłuższy czas w Makowie Podhalańskim. Wszystkie córki zostały nauczycielkami. Po I wojnie światowej, którą spędzili częściowo w Makowie i Pradze Czeskiej, Maria i Janina przyjechały na Wołyń, gdzie wyszły za mąż za rolników i prowadziły czteroklasowe szkółki wiejskie. Mieszkały w dwóch wioskach odległych od siebie o 5 km (w powiecie kostopolskim). Maria poślubiła Jana Bielawskiego, właściciela średniej wielkości gospodarstwa we wsi Omelanka. Mieli jednego syna, Zbyszka (ur. 1925 r.).
Herb Ancuta. Nadany za waleczność Leonowi Ancucie, przez wielkiego księcia litewskiego Witolda Kiejstutowicza. Według historyków i znawców polskiej heraldyki pochodzi z XVI wieku.
   Janina pracowała początkowo jako kierowniczka szkoły we wsi Mielnica, koło Stepania. W tym czasie jej przyszły mąż, Edward Mąkiewicz, dzierżawił aptekę w Stepaniu. Tam się poznali a następnie pobrali. Edward był niedoszłym księdzem, po pierwszym święceniu, jednak zrezygnował i zainteresował się farmacją. Po śmierci ojca objął gospodarstwo rolne we wsi Siedlisko, ok. 15 km od Stepania. Był to spory mająteczek, początkowo obejmujący 120 ha ziemi i lasów oraz dużą plantację chmielu. Gospodarka jednak uległa zniszczeniu podczas wojny. Z biegiem czasu posiadłość zmalała do kilkunastu hektarów. Kilka lat przed II wojną Mąkiewiczowie wybudowali nowy dom na miejscu starego dworku. Tu, w Siedlisku przyszły na świat ich dzieci: Danuta (1923 r.) i Leszek (1935 r.). Janina była kierowniczką szkoły (i jedyną nauczycielką) w Siedlisku. W tych samych okolicach zamieszkali też w latach dwudziestych dziadkowie - początkowo u córki Janiny, potem w okolicznych miasteczkach i wsiach: Stepaniu, Rafałówce, Hucie Stepańskiej. 
---------------------------------------------------------------------------------------------
  "Siedlisko było w samym środku polskich wsi, a było ich 24, idąc zgodnie ruchem wskazówek zegara, w promieniu 10 km od Siedliska. Były to: Huta Stepańska, Borek,, Kamionka Stara, Kamionka Nowa, Łady, Omelanka,Ożgowo, Balarka, Thory, Temne, Romaszków, Osówka, Wyrobki, Szymanisko, Brzezina, Soszniki, Hały, Perespa, Użganowo, Wydymer, Włodzimierzec, Wyrka i Ostrówki. Tych 24 wiosek polskich otaczał pierścień 23 wsi ukraińskich i w promieniu 20 km od Siedliska były to Stepań (miasto), Zbruż, Sy dyń, Mydzk Wielki, Mydzk Mały, Bereściany, Ożgowo, Telcze, Kulikowicze, Komarów, Nowosiółki, Czartorysk (miasto), Ośnica Duża, Ośnica Mała, Majunicze, Police, Żołuck (miasto), Kyczylsk, Horodzieck, Werbcze Duże, Werbcze Małe oraz Butejki."
(Antoni Gutowski, Organizowanie samoobrony w Siedlisku, http://ksi.kresy.info.pl/pdf/numer25.pdf).
----------------------------------------------------------------------------------------------
Stepań, lata przedwojenne.
   Dziadek - łysy z białą bródką, szczupły i schludny, miał dość trudny charakter, bywał często złośliwy i sarkastyczny w stosunku do otoczenia. Babka nie miała z nim łatwego życia. Mając niskie ciśnienie, wypijał duże ilości herbaty, pociągał też sobie winka zbożowego własnej roboty. Nie palił, ale zażywał dużo tabaki. Ceremonia wciągania nosem brunatnego proszku zawsze mnie mocno zajmowała, lecz nigdy nie mogłem pojąć, jaka się kryje za tym przyjemność. Dziadek bardzo lubił psy i stale miał jakiegoś kundla, którego troskliwie pielęgnował, przemawiając do niego z czułością, jakiej nie często doświadczały żona i córki. Mówił z uznaniem o socjalizmie, jednak jego pojęcia w tej kwestii były mocno zagmatwane. Dość przytoczyć fakt, że za największego socjalistę uważał Piłsudskiego, dla którego żywił wielki szacunek.Był zapewne na swój sposób fideistą, ale do kościoła nie chodził i księży nie znosił.

Rząd górny od lewej: Edward i Janina Mąkiewiczowie, Witold Ancuta (bratanek Juliana); u dołu: Julian Ancuta, Irena Zabiełłowa, Bronisław Ancuta (młodszy brat Juliana, ojciec Witolda), "Fidol", "Aza". Stepań 1930 r.
   Babka Felicja, niedużego wzrostu, z koroną rudawych włosów, nieco zreumatyzowana, poruszała się jednak żwawo i była raczej pogodnego usposobienia. Uwielbiała wnuki, które traktowała zawsze z wielką serdecznością. Bardzo pracowita, gotowa stale nieść pomoc córkom.

Felicja z Maksymowiczów Ancutowa
   Obie moje babcie - Zabiełłowa i Ancutowa - spotkały się tylko raz, w pamiętnych dniach, kiedy miał przyjść na świat ich pierwszy wnuk, to znaczy ja. Poród zapowiadał się trudny, więc obie panie zostały wezwane do Łucka. I tu nastąpił niemiły zgrzyt w rodzinnej harmonii: oto babcia Felicja zaczęła się w pewnej chwili głośno użalać wobec babci Wiktorii, że jej córka zrobiła kiepską partię wychodząc za mąż za Wacława Zabiełło. Wiktoria, zdumiona i głęboko urażona, wysłuchała tych dziwnych pretensji w milczeniu, nie podjęła żadnej dyskusji, ale urazę zachowała do końca życia i nigdy odtąd nie utrzymywała żadnego kontaktu z Ancutami. Przez następnych kilkanaście lat teściowie obu małżonków pozostali dla siebie ludźmi obcymi. Cóż, można zapewne zrozumieć gorycz babci Felicji - mój ojciec był początkowo na niezłym stanowisku państwowym, co mogło schlebiać dumie babci, która jak każda matka, pragnęła, aby jej z trudem wykształcona córka jak najlepiej wyszła za mąż. Potem jednak ojciec został bardzo skromnym i mało zarabiającym urzędnikiem bez perspektyw życiowych, stąd pewne rozczarowanie. Ale przecież małżeństwo było udane a skromne warunki bytowe nie zakłócały bynajmniej zgody i wzajemnego przywiązania rodziców. Z perspektywy czasu należy więc ocenić nagłą reakcję babki Ancutowej jako nieprzemyślaną i małostkową. Biedna babcia Wiktoria! Skarżyła się swego czasu, że jej teściowa - Hilaria Zabiełłowa - nie lubiła jej i również traktowała małżeństwo swego syna prawie jak mezalians. A teraz podobne pretensje zgłaszano wobec jej syna! Oto przykład, jak często matki bywają zaślepione...
   Jak wspomniałem, dziadkowie Ancutowie pomagali dzieciom, zwłaszcza obu córkom mieszkającym na Wołyniu. Pomogli im, ze skromnej renty dziadka, zagospodarować się i wybudować nowe domy.
   Jesienią 1939 r., gdy dziadek przestał otrzymywać rentę, przenieśli się do Bielawskich. Okoliczności ostatnich chwil ich życia nie są jasne. Wiadomo tylko, że gdy w 1943 r. zaczęły się napaści ukraińskich nacjonalistów na polskie wsie, Bielawscy i dziadkowie przenieśli się do warownego obozu polskiego w Hucie Stepańskiej a podczas ewakuacji z niego zostali zamordowani przez Ukraińców. Wujostwo Bielawscy i Zbyszek zdołali się uratować; po wojnie przyjechali do Polski. Zbyszek był na Wołyniu w AK, potem jako podporucznik WP przebywał m. in. w Bielsku-Białej, gdzie prawdopodobnie zmarł w 1946 r. wskutek choroby nerek (lub w Sycowie - red.). Ciotka zmarła w tym samym czasie. Wuj Jan przebywał w okolicy Bydgoszczy, ożenił się powtórnie z nauczycielką i prawdopodobnie zmarł w 1969 r. Moi rodzice i ja nie widzieliśmy ich od 1941 r. i dalsze losy krewnych Bielawskich znamy tylko z przekazów innych członków rodziny i znajomych.

Zbigniew Bielawski (po prawej), 1946 r.
----------------------------------------------------------
Poniżej trzy wersje zdarzeń związanych z opuszczeniem Huty Stepańskiej.

 Ukraińcy zaatakowali 16 lipca. W ciągu dnia spalili kilkanaście pojedynczych polskich siedlisk wokół Huty i wymordowali ich mieszkańców. Na samą wieś uderzyli późnym wieczorem.
Cichociemny słusznie przewidział, że główny atak nastąpi od strony zachodniej, gdzie ściana lasu zaczynała się zaledwie kilkadziesiąt metrów od pierwszych zabudowań, dlatego bardzo silnie obsadził tamten odcinek. Ukraińcy najpierw upozorowali atak od wschodu, jednak zostali odrzuceni przez polskich obrońców. Potem główne siły UPA wspomagane przez czerń uderzyły od strony lasu. Rozgorzała zacięta walka. Walczono wręcz na śmierć i życie. Nikt nie błagał o litość i nikt jej nie okazywał. Po kilkugodzinnych zmaganiach napastnicy wycofali się.
Uderzyli znowu rankiem 17 lipca. Był to sądny dzień. Na Hutę Stepańską ruszyło kilka tysięcy Ukraińców. Obrońcy polskiej wsi – istnej fortecy, nowego Zbaraża – kilkukrotnie musieli wypierać bandytów z samego centrum osady. Porucznik Kochański też brał udział w walkach i został ranny w lewą rękę.
Walki trwały nieprzerwanie przez cały dzień i ustały dopiero pod wieczór. Poległo około stu Polaków i kilkukrotnie więcej Ukraińców.
Położenie obrońców było straszne. Wyczerpywała się amunicja, było wielu rannych. Stało się jasne, że następnego takiego szturmu bohaterska wieś nie wytrzyma. Porucznik Kochański podjął decyzję o ewakuacji na północ, do bazy polskiej samoobrony w Antonówce.
Przez całą noc z 17 na 18 lipca organizowano konwój wozów, na które ładowano rannych, chorych, kobiety, dzieci i cały dobytek.
O świcie, gdy poranna mgła zasnuła okolicę trzykilometrowa kolumna ruszyła na północ. Tuż przed wyruszeniem silne oddziały samoobrony pod dowództwem porucznika Kochańskiego uderzyły na pozycje upowców przerywając pierścień okrążenia. Następnie obrońcy przeszli na tył kolumny odpierając ataki Ukraińców, którzy rzucili się w pogoń za Polakami.
Pod wieczór tabor doszedł do kolonii Hały, gdzie zaskoczono pewną liczbę Ukraińców rabujących opuszczone budynki. Polscy obrońcy wybili ich co do jednego. Tam też przenocowano.
Konwój przeszedł około dwadzieścia kilometrów i dotarł do linii kolejowej w Rafałówce, gdzie napotkano oddziały niemieckie. Niemcy załadowali część ludności do wagonów i wywieźli na roboty (Polacy zgodzili się na to dobrowolnie). Pozostała część znalazła schronienie w okolicznych wsiach, gdzie również działały oddziały polskiej samoobrony.
Huta Stepańska została doszczętnie spalona przez Ukraińców.
 Z Blogu Biszopa "Zapiski z Granitowego Miasta - Forteca" (http://blogbiszopa.pl/2014/04/forteca/)

Gdy 18 lipca nad ranem pojawiła się gęsta mgła, część mieszkańców - bez uzgodnienia z dowództwem - podjęła decyzję o wymarszu. Około tysiąc osób - część na furmankach ustawionych w dwóch rzędach a część pieszo - zaryzykowało opuszczenie wioski-fortecy. "Gdy dojeżdżaliśmy do Wyrki, banderowcy, przepuściwszy czoło kolumny, zaczęli strzelać z karabinu maszynowego. I te ich okropne krzyki: Hurra! Bić Lachiw! Rezać lachiw! Hurra!” (Stanisława Guzowska).
Reszta furmanek wróciła w popłochu do Huty Stepańskiej. Tam, po zebraniu od rozesłanych zwiadowców informacji co do rozstawienia sił banderowskich w okolicy, porucznik Kochański przeprowadził z oddziałem obrońców taktyczny atak na pozycje banderowców w okolicy Słonych Błot, po czym zarządził ewakuację. Wszyscy Polacy opuścili Hutę Stepańską w uporządkowanej, kilkukilometrowej kolumnie furmanek, osłanianej przez uzbrojonych obrońców - a dodatkowo także przez gwałtowną popołudniową burzę.
(http://www.kresy.pl/kresopedia,historia,ii-wojna-swiatowa?zobacz%2Fobrona-huty-stepanskiej#)

W nocy z 17 na 18 lipca dowództwo samoobrony krytycznie oceniło położenie Huty. Obrońcom szczególnie brakowało amunicji. Analiza sytuacji wskazywała na nieuchronność upadku ośrodka w dniu następnym. Po rozważeniu wielu pomysłów podjęto decyzję o ewakuacji i przebijaniu się przez pierścień oblężenia na odcinku północnym w kierunku linii kolejowej Kowel-Sarny oraz bazy samoobrony w Antonówce.

Przez noc uformowano kolumnę wozów i załadowano na nie kobiety, dzieci, chorych i rannych oraz część dobytku. Część taboru pod wpływem paniki ruszyła w stronę Wyrki, gdzie została zaatakowana przez UPA i zawróciła. Zginęło około 100 osób.

Nad ranem 18 lipca 1943 r. wszystkie siły samoobrony zaatakowały na odcinku północnym, odrzucając siły UPA na boki. W powstały korytarz wdarła się 3-kilometrowa kolumna wozów i pieszych. Dzięki gęstej mgle udało się uniknąć ostrzału przeciwnika i ofiar wśród uciekinierów. Po wydostaniu się kolumny z kotła, jej koniec obsadzili żołnierze samoobrony odrzucając ukraiński pościg.

Część ludności przebijała się z okrążenia na własną rękę, także ponosząc straty z rąk Ukraińców.
(Wikipedia)
 -----------------------------------------------------------
   Dzieje Mąkiewiczów potoczyły się innymi drogami. W początkach 1940 r. wuj Edward został aresztowany przez NKWD i wywieziony na Syberię, gdzie wkrótce zmarł tragicznie (podobno utonął przy spławie drzewa w Irkucku). Ciotkę Jankę z dziećmi wywieziono do Kazachstanu, skąd wraz z oddziałami Andersa wyjechali przez Iran do Afryki Wschodniej a po wojnie do Anglii. 
--------------------------------------------------------------------------------------------------
   W 1945 Janina Mąkiewicz została wybrana do władz oddziału Zrzeszenia Nauczycieli Polaków w Masindi w Ugandzie.
(Tadeusz Radzik, Zrzeszenie Nauczycielstwa Polskiego Zagranicą w latach 1941 - 1991)
--------------------------------------------------------------------------------------------------
   Po wojnie pełniła funkcję pierwszej nauczycielki w Polskiej Szkole w Bury, pod Manchesterem.
(http://www.klub-bury.co.uk/artykul/18/)

Janina Mąkiewicz z synem Leszkiem, Nairobi 1947 r.
   Tu Danka wyszła za mąż za W. Sokoła. Mają jedyną córkę, Marysię, która ukończyła szkołę angielską i została nauczycielką biologii. W 1967 r. była u nas w Warszawie. Leszek wyuczył się zawodu spawacza, w 1959 r. wyjechał do Kalifornii, gdzie ożenił się z Angielką imieniem Celia. Mają dwóch synów. Do USA wyjechała też ciotka Janka. Moja matka odwiedziła ją w Anglii w 1958 r. Obie utrzymywały kontakt listowy do śmierci matki w 1971 r. Od tego czasu brak wiadomości (Janina Mąkiewicz zmarła w 1978 r. - red.).
Ślub Celii i Leszka Mąkiewiczów (Monkiewich?). Kalifornia, maj 1959 r.

   Dziadek Ancuta miał znacznie młodszego brata, Bronisława, zupełnie do niego niepodobnego. Wysoki, lekko szpakowaty brunet z baczkami, lubił polowania. Spłodził syna Witolda, urodzonego chyba ok. 1912 r. Mieszkali we Lwowie lub Stanisławowie. O innych krewnych tej linii brak danych.

-------------------------------------------------------------------

   Kilka słów o moich rówieśnikach. Rodzeństwa nie miałem. Było natomiast sześcioro braci i sióstr ciotecznych. O większości z nich pisałem wcześniej w różnych miejscach.
- Ze strony matki:
1. Zbigniew Bielawski, syn Marii i Jana (28.04.1925 - 1946), urodzony w Omelance na Wołyniu. Spotykałem się z nim tylko na wakacjach a dłuższy okres spędziliśmy razem w latach 1940/41 (czerwiec-luty), gdy mieszkałem w Omelance. Prawie całe swoje krótkie życie przebył w rodzinnej wsi. Ukończył dwa lata gimnazjum w Krzemieńcu. Był chłopcem inteligentnym i miłym, trochę rozpieszczonym jedynakiem.
2. Danuta Mąkiewicz, córka Janiny i Edwarda, urodzona w 1923 r. w Siedlisku na Wołyniu. W latach 1935 - 37 przebywała u nas w Brześciu, gdzie uczęszczała do szkoły. Widywaliśmy się poza tym rzadko - ostatni raz jesienią 1939 r. W 1940 z matką i bratem została wywieziona do Kazachstanu a po wyjeździe z ZSRR była prawdopodobnie w Pomocniczej Służbie Kobiet w Wojsku Polskim na Zachodzie. W 1945 r. osiedliła się w Anglii. Wyszła za mąż za W. Sokoła. Ma córkę Marysię (1947). W późniejszych latach, po śmierci męża, przeniosła się z córką do USA, do matki.
--------------------------------------------------------------------
Z ewidencji Pomocniczej Służby Kobiet:
Sokół Danuta (z d. Mąkiewicz)
2792697, st.szer. / LACW, sanitariuszka, Sealand, ur. 23.09.1923
(http://listakrzystka.pl/?page_id=48)
--------------------------------------------------------------------
3. Leszek Mąkiewicz syn Janiny i Edwarda, urodzony w 1935 r. w Siedlisku. Podczas wojny losy podobne, jak jego siostry. Po wojnie w Anglii a od 1959 r. w USA (Los Angeles). Żonaty z Angielką Celią, ma dwóch synów i córkę. Widziałem go ostatni raz w 1939 r., jako kilkuletnie dziecko. Podobno dobrze mu się powodzi, ale zbyt namiętnie lubi gry hazardowe. Kilka lat pracował w Iranie jako nauczyciel zawodu.
- Ze strony ojca:
1. Zygmunt Wirpsza, urodzony w Równem w 1928 r. Wojnę przebył na zesłaniu w Kazachstanie. Później mieszkał z rodziną we Wrocławiu, gdzie ukończył Politechnikę (chemia). Od 1953 r. w Warszawie. Pracownik naukowy Instytutu Chemii. Ma stopień doktora habilitowanego nauk chemicznych. Dwóch synów: Władysław (1955) i Krzysztof (1972). Żona Elżbieta, lektor języka angielskiego.
2. Jerzy Wirpsza, brat Zygmunta, urodzony w Równem w 1931 r. Wojnę również przebył w Kazachstanie. Inżynier - elektryk. Mieszka we Wrocławiu. Żona Hanna - małżeństwo bezdzietne.
3. Irena Wirpsza - Lange, siostra poprzednich, urodzona w Równem w 1933 r. Nauczycielka we Wrocławiu. Mąż Waldemar, córka Ewa.

poniedziałek, 6 kwietnia 2015



(9) Koniec skróconej historii

   Wybuch wojny pogorszył jeszcze bardziej skromne warunki bytowe rodziców. 12 września wypłacono ojcu trzymiesięczną pensję i urzędy uległy likwidacji. Tego samego dnia udaliśmy się w tułaczkę na Wołyń - właściwie niepotrzebnie, ale któż wówczas był w stanie prawidłowo ocenić sytuację? Kilka tygodni przebywaliśmy u rodziny na Siedlisku i w Hucie Stepańskiej. Niemcy tam nie dotarli, za to 17 września przeżyliśmy koniec II Rzeczypospolitej - na tereny zabużańskie wkroczyła Armia Czerwona. Ojciec pierwszy wrócił do Brześcia i zawiadomił nas listownie, że możemy przyjechać. Po powrocie żyliśmy wprawdzie "na własnych śmieciach", ale cierpiąc niedostatek. Wkrótce unieważniono walutę polską, co z dnia na dzień pozostawiło nas bez grosza. Ojciec sprzedał Żydowi-jubilerowi dewizkę od złotego zegarka po dziadku, co na jakiś czas wystarczyło na życie. Pracy jednak nie mógł dostać. Może i nie dołożył w tym kierunku dostatecznych starań, żyliśmy przecież wszyscy w niezłomnym przekonaniu, iż wojna potrwa jeszcze kilka miesięcy a na wiosnę wkroczą wojska francuskie i angielskie by przywrócić dawny porządek. Jak to miało wyglądać, zwłaszcza za Bugiem, nikt sobie głowy nie zaprzątał. Tymczasem sprzedawało się na "tołkuczce", czyli na rynku, wszystko co miało jakąś wartość. Niewiele tego było.

Rynek w Brześciu w czasie wojny.

   Na wiosnę 1940 r. rozpoczęliśmy z ojcem pracę jako robotnicy fizyczni w ogrodzie miejskim. Płaca była nędzna, ale wystarczała na zupę z chlebem. Jednakże już w maju kazano nam opuścić miasto. Był to okres wydawania sowieckich dowodów osobistych - w dowodzie ojca, w rubryce "zawód" wpisano: "bywszyj podporucznik polskoj armii", co automatycznie uniemożliwiało uzyskanie lepszej pracy, a także przystawiono pieczątkę zakazującą przebywania na obszarze bliższym niż 100 km od granicy. Cóż było robić? Sprzedaliśmy za grosze resztę ruchomości i z kilkoma tłumoczkami znów udaliśmy się na Wołyń. Zamieszkaliśmy w Omelance u Bielawskich. Rodziny Mąkiewiczów w Siedlisku już nie było - wuj został aresztowany, ciotka Janka z dziećmi wywieziona do Kazachstanu. Na tej głuchej wsi ojciec tym bardziej nie mógł znaleźć pracy. Do ciężkiej harówki na roli był za słaby. Żyliśmy więc na łasce krewnych. Okres ten fatalnie odbił się na zdrowiu rodziców, zwłaszcza ojciec był ogromnie przygnębiony i nie widział wyjścia z sytuacji. Po pół roku beznadziejnej wegetacji zdobył się na akt rozpaczliwy: napisał podanie do NKWD w Brześciu, prosząc o zezwolenie na powrót. Nie wiem, jakiej użył argumentacji, ale z początkiem 1941 r. nadeszła odpowiedź pozytywna. Do dziś pamiętam, jak ojciec skakał z radości i całował z uniesieniem zmięty urzędowy papierek, który przywracał mu nadzieję na ułożenie rodzinie samodzielnego bytu. Trudno też pojąć, co spowodowało przychylną reakcję władz sowieckich. Widocznie zostały zaskoczone, że ktoś tak bezpośrednio zwraca się do nich z zaufaniem - pewnie niewiele notowano wtedy podobnych przypadków. Wróciliśmy więc do Brześcia z wielkim uczuciem ulgi i chociaż sytuacja była wciąż ciężka - mieszkaliśmy bowiem kątem u znajomych - ojciec otrzymał jednak, po wymianie dowodu osobistego, lepiej płatną pracę księgowego. Ja po staremu podjąłem pracę fizyczną w ogrodzie i jakoś zaczęliśmy wegetować, szczęśliwi, że nie musimy zawdzięczać każdego kęsa chleba komuś, kto daje do zrozumienia, że czyni to wspaniałomyślnie.

   Nowa "idylla" nie trwała długo. 22 czerwca Niemcy uderzyli na ZSRR a Brześć był oczywiście na pierwszej linii natarcia. O godzinie 6 rano znaleźliśmy się już pod hitlerowską okupacją. Dom, w którym mieszkaliśmy, spłonął od ognia artyleryjskiego. Zdołaliśmy ocalić ubrania i pościel. Nastał najtrudniejszy okres w ciągu całej wojny - do jedzenia nie było nic. Jako pogorzelcy otrzymaliśmy z magistratu przydział na mieszkanie opuszczone przez jakąś rosyjską rodzinę. Był tu mały ogródek, w którym owocowała jedyna jabłoń. Owoce tego drzewka były podstawą naszego pożywienia przez wiele następnych tygodni. Gotowało się je z mąką ziemniaczaną i ta ni to zupa, ni kisiel wraz z kawałkiem trzcinowatego chleba stanowiła jedyny posiłek przez dłuższy czas. Potem zaczęliśmy sobie jakoś dawać radę, głównie dzięki temu, że udawało mi się czasem coś ukraść w niemieckich magazynach żywnościowych, gdzie pracowałem jako robotnik. Z kolei ojciec został księgowym w biurze elektrowni, ale jego pensja starczała zaledwie na kilka dni. Wyrzucano nas kilkakrotnie z mieszkań. Wkrótce minął szczytowy okres niemieckiej euforii z powodu łatwych zwycięstw na Wschodzie, front zaczął powracać, miasto przeżywało naloty sowieckiego lotnictwa. W czerwcu 1944 r. zostałem aresztowany i osadzony w więzieniu jako podejrzany o sabotaż i grabież mienia niemieckiego. Był to straszny cios dla rodziny - wiadomo, czym oskarżenie mogło się dla mnie skończyć. Uratowała mnie matka. Poszła do jednego z urzędników niemieckich. Uchodził on za człowieka przyzwoitego a przy tym niechętnie usposobionego do hitlerowca, który wpakował mnie do więzienia. I stał się cud: ów rehlmeister Beckmann załatwił zwolnienie i nawet odwiózł mnie do rodziców. Wprawdzie potem dla formalności zostałem osadzony na dwa tygodnie w obozie pracy, była to jednak fraszka w porównaniu z tym, co czekało mnie w razie pozostania w łapach SD.

   W lipcu uciekliśmy z Brześcia pociągiem towarowym na zachód. Miasto było bombardowane każdej nocy, poza tym ogólnie spodziewano się, że front stanie dopiero na Bugu. Byliśmy zresztą przekonani, iż po wojnie wschodnią granicą Polski będzie linia Curzona, przebiegająca z grubsza wzdłuż Bugu. Po dwóch dniach podróży wyładowaliśmy się w Mińsku Mazowieckim, gdzie ojciec miał znajomych i przy ich pomocy planował doczekać końca okupacji. Wyzwolenie nadeszło szybko. Już 31 lipca Mińsk został zajęty przez wojska sowieckie i polskie a w październiku  zmobilizowano mnie i wyjechałem do Lublina. Wkrótce po moim wyjeździe ojciec zawiózł matkę do Białegostoku, do ciotki Miry, a sam również zgłosił się do wojska. 
Wacław Zabiełło, 1945 r.

   Jako porucznika rezerwy przydzielono go do kwatermistrzostwa pułku artylerii, przebył z nim szlak bojowy do Gniezna, gdzie latem 1945 r. został zdemobilizowany i objął stanowisko naczelnika urzędu skarbowego w Sławie Śląskiej. Rodzice zamieszkali w zamku, należącym swego czasu do Himmlera. Przyjeżdżałem do nich, już jako oficer WP, z okazji świąt lub urlopów i znów przez kilka dni czułem się jak w prawdziwym, przedwojennym domu. Chwile te były jednak krótkie. Dorosłem     i moje życie z konieczności toczyło się  już własną drogą. 
 
Rada Narodowa Sławy Śląskiej, 1946 r. Wacław Zabiełło o głowę wyższy od pozostałych w pierwszym rzędzie.


   Jesienią 1946 r. zostałem przeniesiony do Warszawy a wiosną skierowany na placówkę dyplomatyczną do Rzymu. Przed wyjazdem za granicę przyjechałem pożegnać rodziców. Wówczas, w marcu 1948 r., widziałem ojca po raz ostatni. Na zawsze zapamiętałem jego wysoką postać na peronie małej stacyjki, gdy z odkrytą głową, osiwiały i lekko zgarbiony, patrzył w smutnym zamyśleniu na ruszający pociąg.
 
Rodzice w 1948 r.
   Latem tego roku ojciec zachorował, utworzył mu się na karku karbunkuł. W powiatowym szpitalu w Lesznie nie umiano sobie dać z tym rady. Karbunkuł zatruł organizm, spowodował częściowy paraliż górnej części ciała i wreszcie śmierć w dniu 18 listopada 1948 r.  Z trudem zdążyłem przyjechać do Sławy w dniu pogrzebu.
   Po kilku dniach odwiozłem matkę do Białegostoku, dokąd ją serdecznie zapraszała ciotka Mira. Mimo prawdziwie rodzinnej atmosfery, matka czuła się tam jednak źle, miała wrażenie, że jest już nikomu niepotrzebna. Po kilku miesiącach powróciła do Sławy, gdzie w dawnym mieszkaniu zatrzymano dla niej jeden pokój. Gdy przyjechałem latem 1949 r. z Rzymu, postanowiliśmy, że tymczasem zamieszka we Wrocławiu u Wirpszów a ja będę się starał o mieszkanie w Warszawie. Dopiero po roku otrzymałem przydział na służbowy pokój z kuchnią, co pozwoliło sprowadzić matkę. Znów byliśmy razem. Przez następne 20 lat matka mieszkała ze mną a potem z moją rodziną. Mimo ciężkich schorzeń, dzięki dobrej opiece lekarskiej do końca była czynna, prowadziła gospodarstwo domowe, uczyła wnuka. Postępujące wyniszczenie organizmu, zwłaszcza choroba nerek i serca, spowodowały zgon w dniu 5 lutego 1971 r.

czwartek, 2 kwietnia 2015



(8) Wojna, wojna i ... po wojnie nadal ciężko

   W okresie tej krótkiej okupacji przez Armię Czerwoną, gdy mieszkańców Żytynia dręczyły niepewność i strach, weszły w modę seanse spirytystyczne. Wieczorami, przy słabym świetle naftowego kopcika, towarzystwo, zasiadało do okrągłego stołu, trzymając ręce nad spodkiem. Spodek skakał po stole a zaznaczona na nim strzałka wskazywała narysowane na papierze odpowiednie litery alfabetu. Z liter powstawały zdania, które miał wypowiadać "duch". Najczęściej pojawiał się duch niejakiego Mariana Krzemińskiego, studenta medycyny, który pomieszkiwał jakiś czas w Żytyniu i zalecał się do Wali. Oświadczył m. in., że zmarł w szpitalu, kiedy usiłował dostać się do wojska.
   W 1921 r., gdy Mirka wracała ze szkoły w Równem, ze zdumieniem spostrzegła, iż ulicą kroczy przed nią... Marian Krzemiński we własnej osobie, roześmiany, w wojskowym mundurze. Kiedy usłyszał okrzyk: "To Pan żyje?!", śmiertelnie się obraził. Niestety, podobne okrzyki spotykał na każdym kroku.
-----------------------------------------------
Z listu Mirosławy Zabiełło:
"Nam najbardziej chodziło o wiadomości z frontu. Żyliśmy tylko tym, co nam te duchy mniej lub bardziej prawdziwie podawały. Gdzieś w końcu sierpnia, podczas takiego seansu, przyszedł "duch" lekarza naszej cukrowni, doktora Eliasza, który zmarł na tyfus. Nikt go nie wywoływał i nie pytał. Sam przez alfabet oznajmił, iż nieprzyjaciel pobity ucieka a polskie wojsko wkroczy do Cukrowni 19 września. Będzie wprawdzie bitwa, ale nam nic nie grozi, nie będziemy musieli się chować do piwnic. Ta przepowiednia spełniła się prawie dosłownie. Wojska polskie (II Pułk Ułanów Grochowieckich) oswobodziły nas 17 września."
-------------------------------------------------
   Po powtórnym wkroczeniu wojsk polskich do Żytynia, "wywoływanie duchów" odbywało się w dalszym ciągu. Brał w tych seansach udział podoficer ułanów, student z Warszawy, Stanisław Pędzicki. Tym razem ręce trzymano nad stolikiem, który wystukiwał litery nóżką. Często przychodził duch niejakiego Siergieja, zarąbanego rzekomo szablą w jakiejś bitwie przez naszego ułana. Duch wściekał się, brzydko wyrażał po rosyjsku, targał stolikiem a raz trzasnął ułana w twarz. Gdy zapalono światło, Pędzicki sprawiał wrażenie bardzo zdenerwowanego; twierdził, że bólu nie czuł a tylko dotknięcie zimnej galarety. Oj, dobre to było medium, ów dowcipny ułan! A wszyscy wówczas głęboko wierzyli w obcowanie z zaświatami i we wszystko, co opowiadał "duch". Cóż, każda epoka miała sobie właściwe rozrywki. Dziś ludzie są bardziej podejrzliwi i mniej łatwowierni.

   Wacław i Irena po pomyślnej podróży z Wołynia, przybyli do Polski centralnej. Gdy Wacław zdecydował się zgłosić do wojska, małżonka przyjęła ten fakt z oburzeniem: w kilka dni po ślubie mąż zamierza ją opuścić!  Doszło do poważnej sprzeczki, po której ojciec z rozpaczy upił się i nie nocował w domu. Irena jednak postawiła na swoim - mąż wystarał się o przydział do straży granicznej w Praszce, na granicy niemieckiej a żona towarzyszyła mu do końca wojny. Przebywali tam do wiosny 1921 r. W czasie, gdy Wacław załatwiał formalności demobilizacyjne, Irena przyjechała do teściów do Żytynia. Była już w zaawansowanej ciąży. Cieszyła się bardzo, niecierpliwie oczekując rozwiązania. Pragnęła mieć syna i już mu nawet wybrała imię "Januszek". Przed porodem wróciła do męża. Niestety, nastąpiło poronienie - synek urodził się martwy. Wkrótce po tym zdarzeniu pojechali do Łucka, gdzie Wacław rozpoczął pracę w starostwie a następnie przeniósł się do urzędu skarbowego. Tu, w kwietniu 1922 r., przyszedłem na świat. Matka ciężko przeżyła poród i stało się wiadome, iż nie będzie mogła mieć więcej dzieci.

 Łuck, główna ulica miasta, widok przedwojenny

   Po moich narodzinach Irena podjęła pracę nauczycielki w państwowym gimnazjum w Łucku. Dziwne to były czasy - rosła drożyzna, ówczesna waluta, marka polska, traciła co miesiąc na wartości.  Zachował się dokument, w którym kuratorium proponując matce posadę, informowało jednocześnie o wynagrodzeniu. Pobory kształtowały się w sposób następujący:

pensja zasadnicza........................1300 mk
dodatek drożyźniany..................27846 mk
dodatek wyrównawczy................5830 mk
dodatek kresowy..........................8354 mk

   Już to zestawienie ilustruje nienormalność sytuacji gospodarczej i chaos na rynku. Wkrótce inflacja rozszalała się na całego, pobory należało wydawać w dniu ich otrzymania; po kilku dniach można było za nie kupić jedynie pudełko zapałek. Zarobki zaczęto obliczać w milionach, ale milionerzy żyli w nędzy. Dopiero reforma walutowa z 1924 r. przywróciła porządek i pozwoliła ludziom odetchnąć. 


   Zarobki pozostawały jednak nadal bardzo niskie. Oboje rodzice pracowali i nie na najniższych przecież stanowiskach - mimo to ich standard życiowy nie pozwalał na żadne domowe inwestycje, wyjazdy na urlop, czy zwykłe odkładanie małych sum. Była to wegetacja z miesiąca na miesiąc. Kupno odzieży przedstawiało wielki problem, o lepszym mieszkaniu nie można było marzyć. Do 1929 r. ojciec miał IX grupę uposażenia, później VIII. Dopiero na kilka miesięcy przed wybuchem II wojny światowej został zaszeregowany do VII stopnia służbowego, co oznaczało wzrost poborów o kilkadziesiąt złotych i polepszenie sytuacji finansowej rodziny. Niestety, radość trwała krótko...

   W 1925 r. rodzice wyjechali do Białegostoku. Ojciec nadal pracował w aparacie skarbowym, matka zatrudniła się jako nauczycielka w V szkole powszechnej, a także udzielała lekcji polskiego i łaciny w prywatnym gimnazjum Gutmana. Już wówczas zaczęła chorować na nerki i wskutek pogłębiania się choroby w końcu zrezygnowała z pracy. Zbiegło się to z wyjazdem do Brześcia nad Bugiem, gdzie ojciec - na krótko zresztą - został naczelnikiem Urzędu Skarbowego. Od 1929 r. mieszkali z nami dziadkowie - rodzice ojca i najmłodsza jego siostra Mirosława (o czym wcześniej pisałem). Po śmierci dziadka w 1933 r. i wyjeździe babki do Równego, zostaliśmy we troje. Lata 1933 - 1939 to okres spokojnej, chociaż bardzo skromnej egzystencji. W tych czasach możliwość dorobienia do pensji - zwłaszcza w małym mieście na prowincji - praktycznie nie istniała. Żyliśmy więc z tego, co ojciec przynosił raz w miesiącu do domu z pensji podreferendarza skarbowego. Oszczędzić cokolwiek było trudno. Rodzice nieraz długo siedzieli nad kartką papieru sumując wydatki i usiłując zmniejszać niektóre pozycje. Ojciec próbował rzucić palenie, ale jakoś na dalszą metę nic z tego nie wyszło. Papieros był zresztą jego jedyną przyjemnością. Alkohol, w niewielkich ilościach, widywałem w naszym domu niezmiernie rzadko. Nigdy nie zbierało się u nas liczniejsze towarzystwo. W Białymstoku jeszcze niekiedy urządzano przyjęcia, na które przychodzili koledzy ojca z biura. W Brześciu nie pamiętam ani jednego takiego przypadku. Może dlatego ojciec tak długo nie awansował? 

Legitymacja małżonki urzędnika państwowego na lata 1936-39

Czasem przyjeżdżał ktoś z krewnych - ciotka Janka, babka Ancutowa a najczęściej ciotka Mira z Białegostoku, która bywała regularnie na Wszystkich Świętych, aby odwiedzić grób dziadka. W domu następowało wówczas pewne ożywienie, gdyż ciotka wnosiła ze sobą werwę i humor. Wraz z nią przyrządzałem wtedy mój przysmak: "pomadki" z syropu z dodatkiem kakao.

Ostatnie szczęśliwe lata przed wojną, Irena i Wacław na ulicy Brześcia, wrzesień 1938 r.


  

środa, 1 kwietnia 2015



 (7) Rodzice

   Mój ojciec, Wacław Zabiełło, urodził się 5 marca 1890 r. w Żytyniu. Był pierwszym z dziewięciorga rodzeństwa. Już w dzieciństwie poznał szykany, jakich Polakom nie szczędziły władze rosyjskie: kilkakrotnie zdawał egzamin wstępny do rosyjskiego gimnazjum realnego w Równem i mimo, że zdał dobrze, nie został przyjęty. Dziadek wiele się natrudził, aby umieścić najstarszego syna w szkole. Został w końcu przyjęty do średniej szkoły handlowej w Białymstoku. Uczniowie w owych czasach byli umundurowani. Wacław nosił mundur z czarnego sukna z zielonymi wypustkami, pasek skórzany z klamrą i czarną czapkę z zielonym otokiem. Nad daszkiem był złoty wąż - znak Merkurego. Wacław mieszkał na "stancji", u rodziców Jarosława Sztachelskiego, swego krewniaka. Maturę zdawał jednak w innej szkole, w Krzemieńcu na Wołyniu. Tam pierwszy raz zakochał się "poważnie" w pannie Marii Jankowskiej, córce ziemianina. Oczywiście do ożenku nie doszło, bo i ojciec młodzieńca zabronił mu założyć rodzinę przed ukończeniem nauki i podjęciem pracy - i rodzice panny lekceważyli uczniaka z niezamożnej rodziny. Zresztą Wacławowi miłość dość prędko przeszła. Wkrótce stanęła sprawa dalszego ułożenia sobie życia. O wyższych studiach nie było mowy - rodzice nie mieli na to pieniędzy. Do czasu powołania do wojska Wacław rozpoczął więc pracę w biurze cukrowni żytyńskiej. Tu znów zakochał się w córce wicedyrektora fabryki, Jance Wasilewskiej, niezbyt ładnej i podobno niesympatycznej. Wacław jednak wzdychał do niej i czatował na ulicy, aby swoją wybrankę ujrzeć.
-----------------------------------------------
Z listu Mirosławy Zabiełło do autora: 
"Pewnego razu jego bogini szła do domu a ja wybiegłam na drogę (nie brukowaną) i bosymi nóżkami zaczęłam wzbijać tumany kurzu. Była to nie złośliwość, ale wspaniała zabawa. Nie przewidziałam, że mój dorosły braciszek ukryty za żywopłotem, wyglądał swej najdroższej. jednym susem znalazł się przy mnie, boleśnie ścisnął za ramię i łopatkę i wrzucił do ogrodu. Nie wiedziałam wówczas, iż przynoszę bratu wstyd, zakurzając damę jego serca. Narobiłam okropnego wrzasku i długo nie dałam się uspokoić.
  Całkiem nie na temat chcę tutaj wtrącić, że nas trzy siostry w dzieciństwie przezywano: Bąba, Trąba i Rycyna. Pewnie to robota naszego kochanego wujaszka Szpakowskiego. Bąba - bo Walunia zawsze była okrąglutka; Trąba - bo Stasia miała piękny głos i wciąż śpiewała; Rycyna - to niby ja, gdyż nierzadko miewałam niedyspozycje brzuszka i trzeba było sięgać po olej rycynowy."
-----------------------------------------------
   Gdy osiągnął wiek poborowy, został powołany do armii carskiej. Służbę odbywał gdzieś niedaleko domu, gdyż matka z córkami którejś niedzieli pojechała syna odwiedzić. Spędzili przyjemnie kilka godzin przy koszu pełnym prowiantów. Niewiele jednak mogli rozmawiać, jako że szeregowiec Zabiełło Wacław Wikientiewicz co chwila musiał się podrywać na baczność, kiedy w pobliżu przechodził ktoś starszy stopniem. Z wojska wyszedł w stopniu oficerskim, prawdopodobnie po skróconym kursie, jako maturzysta, i objął posadę w cukrowni w Szepetówce na Ukrainie.(*) Pracował tam około roku. 


Wacław Zabiełło, 1914 r.     
Po wybuchu I wojny światowej został zmobilizowany. Walczył na froncie w Karpatach. Został odznaczony orderem św. Anny II i III stopnia oraz orderem św. Stanisława II i III stopnia. Pamiętam, że miał też medal z wizerunkiem św. Jerzego. Po wybuchu rewolucji bolszewickiej Wacław i jego brat Lucjan wrócili do Żytynia, w mundurach bez dystynkcji, podróżując na dachach wagonów. 
 
Z rozkazu Jego Imperatorskiej Wysokości chorąży Wacław Zabiełło 30 kwietnia 1916 r. został odznaczony orderem Św. Stanisława za odwagę w czasie działań wojennych w szeregach 32 dywizji piechoty.

----------------------------------------------
Z listu Mirosławy Zabiełło do autora:
"W 1914 roku, gdy wybuchła wojna niemiecko-rosyjska, nie wiem w którym miesiącu przyszło do Wacia powołanie do armii. Pamiętam dobrze tę chwilę. matka moja w reakcji na tę wiadomość straciła przytomność a gdy wreszcie oprzytomniała - jak później opowiadała - nie wiedziała, co się z nią dzieje i gdzie idzie. Po tym szoku bardzo długo płakała. Po ojcu nic nie poznałam. Sama byłam za głupia, nie wiedziałam co to wojna ani jaki to powód do rozpaczy. Wacio zlikwidował swoje sprawy w Szepietówce a rzeczy przywiózł do Żytynia. Zostawił też małą suczkę Arę w białe i żółte łaty, kształtami przypominającą sarenkę. Wacio miał służyć rzekomo - wedle niego - w taborach. Często pisał pełne humoru i pogody listy do rodziców. Miał ładnego konia imieniem Basior, ogromnego psa z rasy bernardynów oraz ordynansa. Przysyłał zdjęcia na koniu i z psem. jak się później okazało, nasz Wacio w taborach służył zaledwie trzy miesiące, zaś całą wojnę przebył na froncie."
------------------------------------------------
   Powstała Polska. Chociaż granice wschodnie nie były ustalone, na Wołyniu, zajętym przez wojska polskie, zaczęła się organizować administracja. Wacława mianowano naczelnikiem rejonu w Kostopolu - odpowiednika późniejszej gminy. Posada była zupełnie przyzwoita, mundur, niezłe wynagrodzenie, służbowe, obszerne mieszkanie, służbowy powóz. Był lubiany przez mieszkańców. Odwiedzając rodzinę w Żytyniu mawiał żartobliwie, że niczego mu już do szczęścia nie brak, tylko żony. Jego pragnienie miało się wkrótce ziścić. Z Galicji przyjechało na Wołyń wielu Polaków, którzy pod zaborem austriackim zdobyli wykształcenie i obejmowali stanowiska urzędników, nauczycieli, lekarzy - na Wołyniu brak bowiem było polskiej inteligencji. Przyjechała też w te strony moja przyszła matka - Irena Ancutówna z siostrą Marią i z matką.

Budynek starostwa w Kostopolu, gdzie urzędował Wacław Zabiełło, lata dwudzieste.
Dworzec kolejowy w Kostopolu, lata dwudzieste.
Stan obecny 2007 r. (http://wolyn.freehost.pl/fotopo45/kostopol/5.html)

   Irena Ancutówna urodziła się 13 listopada 1893 r. w Stryju (ówczesna Galicja, czyli Małopolska Wschodnia). Po ukończeniu gimnazjum, przed I wojną światową, rozpoczęła studia polonistyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim, które częściowo kontynuowała w Pradze, po ewakuacji z Krakowa, gdy miastu zagroziła rosyjska ofensywa. 23 lipca 1919 r. otrzymała absolutorium. Egzaminów magisterskich jednak nie złożyła - podobno musiała przystąpić do pracy, aby pomagać młodszej siostrze, Janinie. Może w tym celu jeszcze w 1914 r. skończyła kurs rachunkowości. W okresie od października 1917 r. do listopada 1918 r. pracowała jako nauczycielka w Krasnymstawie. Prawdopodobnie tuż po uzyskaniu absolutorium wyjechała na Wołyń, do Równego, gdzie podjęła pracę nauczycielki w polskim gimnazjum.

Indeks Ireny Ancutówny, Uniwersytet Jagielloński, 1912 r.

Zaświadczenie o ukończeniu kursu rachunkowości z oceną  "dobrze uzdolniona", Lwów, 1914 r.

   W tych latach Irena przeżywała podobno wielką miłość; szczęśliwym wybranym był, według słów ciotki Janki, "wyższy oficer kształcony w Paryżu, koneser muzyki." Nikt nie wie, co było powodem, że narzeczeństwo to zostało zerwane.
------------------------------------------------
Z listu Mirosławy Zabiełło do autora:
"Gdy powstawały polskie szkoły, brakowało nauczycieli. Wcześniej władze carskie utrudniały naukę Polakom a szkoły polskie funkcjonowały jedynie w Warszawie i to bez praw państwowych. Natomiast w zaborze austriackim Polacy kształcili się powszechnie i chyba miał tam miejsce nadmiar magistrów i doktorów a także ludzi ze średnim, polskim wykształceniem. W każdym razie po wojnie dokonali najazdu na Wołyń i Polesie. Śmieszyły nas dziwaczne, małopolskie nazwiska naszych nauczycieli, jak: Język, Ćwięka, Tynko, Kołuz itp. Wielu z tych Małopolan to byli zacni ludzie, ale też wielu pyszniło się swoim oświeceniem, czego nasi wołyniacy nie znosili. Pewnie Twoja Mama i jej rodzina znalazła się na Wołyniu w ramach zapotrzebowania na nauczycieli."
------------------------------------------------
   W gimnazjum rowieńskim Irena uczyła w starszych klasach, do których uczęszczały dwie siostry Wacława Zabiełły - Walentyna i Stanisława. Z ich opowiadań, a także najmłodszej Mirosławy, Wacław dowiedział się wiele o nowej nauczycielce, o której uczennice wyrażały się z wielkim entuzjazmem. 
-------------------------------------------------
Z listu Mirosławy Zabiełło do autora:
"Ja miałam wtedy pewnie 12 lat i chodziłam do III klasy gimnazjum. Na słowa brata o braku żony wykrzyknęłam, że mamy nauczycielkę, polonistkę, śliczną i dobrą, pannę Irenę Ancutównę, może by ją jakoś poznał i ożenił się. Ta pani uczy w starszych klasach, mnie nie uczy, ale ja codziennie przywożę z naszego ogrodu kwiaty lub fiołki zerwane po drodze z Żytynia do szkoły. Wala i Stacha potwierdziły mój zachwyt. Za każdym razem, gdy Wacio nas odwiedzał i mówił o braku zony, ja mu swatałam pannę Ancutównę. On zaś za każdym razem mi mówił: Powiedz tej pani, że masz brata, który pragnie się z panią ożenić. Smuciłam się, bo wiedziałam, że tego uczynić nie mogę. Trwało to może miesiąc."
----------------------------------------------------
Bardzo go zaintrygowała owa panna, lecz wciąż brak było okazji, aby ją poznać. W międzyczasie, jak zawsze kochliwy, zalecał się do urzędniczki starostwa w Równem, panny Rybczyńskiej, chociaż ta nie była całkiem w jego guście. Przypadek sprawił, iż nadarzyła się wreszcie sposobność poznania Ireny. Jej siostra Maria uczyła w szkole w rejonie kostopolskim i mieszkała tam z matką. Pewnego razu Irena postanowiła je odwiedzić, więc pojechała pociągiem do Kostopola. Tam trzeba było wynająć furmankę. Okazało się, że ten środek lokomocji można otrzymać w urzędzie rejonu. Gdy Wacław ujrzał petentkę, z miejsca został nią oczarowany. Zaprosił na kolację, zaproponował nocleg, gdyż w okolicy grasowały bandy i jazda nocą była niebezpieczna. Propozycja noclegu w domu kawalera speszyła Irenę, ale nie miała wyjścia. Gospodyni Wacława w rozmowie z nią śpiewała hymny pochwalne na cześć "pana naczelnika", co w końcu zirytowało młodą nauczycielkę. Wacio tymczasem nie zdzierżył i ... jeszcze tego samego wieczoru oświadczył się gościowi. Oczywiście, dostał z miejsca kosza, lecz w zamian został zaproszony do złożenia wizyty na wsi, u Marii. Gdy wkrótce tam przybył, ponowił oświadczyny i tym razem został przyjęty (tempo iście kawaleryjskie!). Matka Ireny odniosła się do niego z całą sympatią. Niebawem, pewnej pięknej majowej niedzieli 1920 r., oboje szczęśliwi narzeczeni przyjechali do Żytynia, aby poznać rodzinę Wacława. Zaproszono dużo gości, Stasia ćwiczyła "Veni Creator" i inne pieśni a organista z Równego całą noc miał grać  do tańca na fortepianie. Jednakże na tydzień przed terminem ślubu w Równem wybuchła panika - rozeszła się wieść, że wojska polskie opuszczają miasto a w ślad za nimi nadciąga bolszewicka nawałnica. Urzędy ewakuowały się, kupcy zamykali sklepy. 
-----------------------------------------------
Z listu Mirosławy Zabiełło:
"Niebawem dał się słyszeć daleki odgłos dział. Wszystkie rodziny urzędnicze Cukrowni opuściły Żytyń wozami, krytymi budami z brezentu. Udali się na Lublin. Szpakowscy również wyjechali. Pozostała tylko nasza rodzina, Ostankowiczowie (gdyż ciotka Helena nie chodziła) i jeszcze jedna rodzina bez mężczyzny. Odprowadzaliśmy uciekinierów z płaczem. Ojciec zebrał kilku robotników i oddał im na przechowanie kasę Cukrowni.
   Armia bolszewicka wprawdzie była pełna zapału, ale żołnierze chodzili nieraz prawie bosi, obdarci, bez mundurów. Na głowy nakładali nawet damskie kapelusze. Brali co się dało. Jednego bojca widziałam w rogatywce i w hallerowskim płaszczu. Smutne to i ciężkie były czasy dla trzech rodzin, które pozostały. Po nocach przeważnie nie spaliśmy i nie rozbierali. Każdy miał przy sobie przygotowany węzełek z bielizną na wypadek, gdyby trzeba było uciekać przed bandami lub pożarem. Światła nie było. Mówiliśmy szeptem a serca nam zamierały ze strachu na każdy odgłos. Najbardziej przytłaczał brak wiadomości z frontu i o braciach. Bolszewicy zbliżali się do Warszawy a w wydawanych przez nich gazetach i ulotkach podawano nawet, iż Warszawa się poddała."
--------------------------------------------------

Irena i Wacław wraz z matką Ireny zdążyli odjechać pociągiem towarowym przez Kowel i Lublin do Warszawy. Po drodze, w Chełmie, 14 lipca wzięli ślub w tamtejszej katedrze, w wielkim pośpiechu, ponieważ pociąg mógł lada chwila odjechać. W tym czasie babka piekła w wagonie ciasto weselne, które miało stanowić ukoronowanie uczty, zastawionej na skrzyni.
 
Wacław i Irena Zabiełlowie. Zdjęcie ślubne, 1920 r.


Metryka ślubu, 14 lipca 1920 r.
   Rodzina Wacława (z wyjątkiem Lucjana, który wstąpił do Wojska Polskiego we Lwowie) pozostała w Żytyniu. Większość rodzin urzędniczych uciekła wozami do Lublina. Cukrownia stanęła, opiekę nad nią przejęli robotnicy. 3 lipca do Równego wkroczyła Armia Czerwona. Obdarci, wygłodzeni żołnierze brali w domach, co się dało. Mieszkańcy zdezorientowani i przerażeni nocami nie spali i nie rozbierali się. Przygnębiał brak wiadomości od bliskich a także prawdziwych wieści z frontu. Zabiełłowie mieli jednak dużo szczęścia; w ich domu zamieszkał jakiś oficer, młody i poważny, którego obecność chroniła przed nachodzeniem mieszkania przez żołnierzy. Była to postać dość tajemnicza - znał się na malarstwie, pomagał radą Wali, która malowała w ogrodzie swe obrazki. Podobno zażywał morfinę. Często gdzieś wyjeżdżał. Pewnego dnia ordynans osiodłał mu konia, lokator dosiadł go, wyjechał galopem i więcej nie wrócił. Po kilku dniach koledzy zaczęli go gorączkowo poszukiwać; wydawało się, że posądzają gospodarzy o spowodowanie zniknięcia. Sytuacja stawała się groźna. Na szczęście wkrótce nadszedł front. 17 września II Pułk ułanów zajął z powrotem rejon Równego.
 
2 szwadron II Pułku Ułanów Grochowieckich, Równe, wrzesień 1920 r. (http://odkrywca.pl/forum_pics/picsforum10/ii_pu__1920.jpg)

Jeńcy bolszewiccy, 1920 r. (http://odkrywca.pl/forum_pics/picsforum10/ii_pu__1920_016.jpg)

---------------------------
(*) Komentarz redaktora: już po opublikowaniu Kroniki, otrzymałem od Pani Julii Zabiello, znanej badaczki historii rodu Zabiełłów, wypis z dokumentów wojskowej służby mojego dziadka, Wacława Zabiełło. Okazało się, że zakończył służbę w 1913 r. jako chorąży rezerwy, po zdaniu stosownego egzaminu. Ciekawe, że przewodniczącym komisji egzaminacyjnej był niejaki pułkownik Potocki.
Poniżej cały wypis:

"Забелло Вацлав Викентьевич-Адамович

Данные из РГВИА - ф.400 оп.9 № 34721 л.872-873 


1911 год - Ровенского уездного повинности присутствия Волынской губернии 
Приемный формулярный список 

Вацлава Викентiева-Адамова Забелло 
№ приемной росписи 322, 1-го призывного участка - дворянин 

время приема на службу 15.11.1911 года 
начало службы с 1.01.1912 года 

родился 20 февраля 1890 года 
рост 2 аршина 10 вершков 
объем груди 21,7 вершков 
Способен к строевой службе 
Вероисповедание - римско-католическое 
на 1911 год - холост 

Грамотен - свидетельство об окончании Кременецкого 7-ми классного коммерческого училища от 11-го июня 1910 года за № 16 
помощник бухгалтера 
назначен в 125-й пехотный Курский полк 
подписал: полковой адьютант 125-го пехотного Курского полка, штабс-капитан Ершов 

Штамп: 
Командир 125-го пехотного 
Курского полка 
по строевой части 
13.09.1913 г. № 5885 
г.Ровно Волынской губ. 
начальнику 32-й пехотной дивизии
 
РАПОРТ
Прошу ходатайства о производстве младшего унтер-офицера вверенного мне полка Вацлава Забелло в прапорщики запаса армейской пехоты по Ровенскому уезду. 
Национальность означенного нижнего чина - поляк.
Закон: ст.210 кн.VII С.В.П. 1869 года изд.2-е 
Справка: Циркуляр Штаба Кiевского военного округа 1912 года № 73 
Приложение: о выдержании экзамена на чин прапорщика запаса и подписка о непринадлежности к тайным обществам 
ПОСЛУЖНОЙ СПИСОК

Прибыл и зачислен в списки полка и 1-ой роты молодым солдатом..........30.11.1911
Зачислен в учебную команду для прохождения курса.......................28.02.1912
Рядовым..................................................................29.03.1912
Награжден светло-бронзовой медалью для ношения на груди
на Владимирской ленте в память Отечественной войны..................................26.08.1912
Успешно окончил кур учебной команды................................14.11.1912
Награжден светло-бронзовой медалью для ношения на груди в память
300-летия Царствования Дома Романовых на ленте белого желтого
и черного цветов..................................................................................21.02.1913
Ефрейтором.........................................................22.03.1913
Младшим унтер-офицером.................................................22.05.1913
В комиссии при штабе 32-й пехотной дивизии выдержал экзамен на чин
прапорщика запаса армейской пехоты.................................20.07.1913
Уволен в запас армии в Ровенский уезд Волынской губернии .............. 1.09.1913
Исключен из списков полка.................................. 3.09.1913
приказ по полку № 264
в походах против неприятеля - не был
подвергался ли наказаниям и взысканиям - не подвергался
перемен за время службы в семейном и сословном положении - не было 
АТТЕСТАТ

Унтер-офицер 125-го пехотного Курского полка, Вацлав Забелло, родившийся 1890 года февраля 20 дня,поступивший на службу по жребию 1911 года ноября 30 дня, получивший образование в Кременецком 7-ми классном коммерческом училище, где и окончил курс 7-ми классов, в 1913 году допущен к экзамену на чин прапорщика запаса в экзаменационной комиссии при штабе 32-пехотной дивизии и получил следующие баллы:
из отдела по строевому образованию..................9
из отдела уставов и законоположений................10
из отдела полевой службы...........................10
из отдела сведений об огнестрельном оружии.........10
из отдела сведений по укреплению местности..........9
_____________________________________________________
сумма баллов.....48
средний балл.....9,6 (!!! - red.)
Согласно статьи 207 книги VII (изд.2) Свода Военных Постановлений 1869 года, унтер-офицер ЗАБЕЛЛО признается достойным производства в прапорщики запаса армейской пехоты в удостоверение чего и дан сей аттестат за надлежащими подписями с приложением казенной печати.
Лагерь при с.Шубково 25 июля 1913 года
Председатель комиссии: командир 128 пех.Старооскольского полка полковник Товянский?
128-го пехотного полка полковник Лысаковский ?
Ген.штаба полковник Потоцкий "