(18) Wakacje na Wołyniu
Wakacje letnie, które spędzałem częściowo w jednych, częściowo u drugich wujostwa, były okresem wytężonej pracy w polu. Niekiedy brałem w niej udział i jakkolwiek moja niefachowa pomoc stanowiła niewielki wkład do ogólnego wysiłku, była przyjmowana z uznaniem, gdyż każda para rąk liczyła się w gorączkowej krzątaninie przy zbiorze i zwózce zboża. "Podbierałem" więc skoszone żyto u żniwiarzy, układałem na ściernisku, nosiłem związane snopy, a po wysuszeniu w kopkach układałem na wóz i zwoziłem do stodoły. Naładowane wysoko snopy przyciskało się grubą belką zwaną "rublem", ściągniętą silnie łańcuchami. Jazda na tej górze twardej słomy nie była najwygodniejsza, ale stanowiła jakąś odmianę i chwilę wypoczynku po ciężkiej pracy. Koszenie i zwózka siana nie należały co prawda do czynności lżejszych, wolałem je jednak, ponieważ siano nie kłuło tak, jak słoma zbożowa.
Siano układało się na zimę w "brogu". Nazywano tak cztery słupy wbite w ziemię na rogach kwadratu liczącego ok. 3x3m. Między słupami rósł stóg siana, którego każda warstwa była ubijana do twardości. Od góry brog przykrywano dachem ze słomy, opierającym się na kołkach tkwiących w słupach. Można go było obniżać w miarę ubywania siana ze stogu.
Jak wspaniale spało się na świeżym sianie, pod owym słomianym dachem! Aromat suchej trawy zmieszany z zapachem nocnego powietrza wprost odurzał. Po pracy na polu sen przychodził natychmiast. A gdy w dodatku zaczął padać deszcz, spływając po słomie, jego jednostajny szum stanowił najbardziej melodyjną kołysankę. Jak smakował na kolację świeży razowiec ze świeżym masłem i miodem oraz kubkiem ciepłego mleka prosto od krowy! Cóż można porównać ze smakiem jabłka zerwanego z drzewa, czy truskawek zebranych bezpośrednio z grządki! Smakował nawet tamtejszy specjał - zacierka na mleku z wkrojonym ząbkiem czosnku - i zupa ze szczawiu, również przed chwilą zebranego na łące. Do tego kaczany kukurydzy pieczone w liściach na polnym ognisku. W chłodnym kącie stała zawsze beczka soku brzozowego, zebranego jeszcze wiosną. Był to napój kwaskowaty, znakomicie orzeźwiający i gaszący pragnienie. Z kolei pajda chleba razowego ze słoniną, pochłaniana w czasie południowej przerwy w pracy, stanowiła większy rarytas niż najwymyślniejsza kanapka na eleganckim przyjęciu...
Wołowinę czy cielęcinę spożywano raczej rzadko. Nie brakowało natomiast mięsa z drobiu oraz wieprzowiny. Świnie zabijano i oprawiano na miejscu a wędzone kiełbasy, salcesony, szynki i słoninę przechowywano potem przez dłuższy czas w spiżarniach. Moi krewniacy nie znali też oczywiście przednówka, jako że mąki starczało im do następnych zbiorów. U biedniejszych gospodarzy bywało inaczej i wujowie nierzadko pożyczali zboże w zamian za odrobek na polu. Ot, jak to na wsi.
W moich pacholęcych latach większość wakacyjnego czasu spędzałem oczywiście na zabawach. Włóczyłem się z ciotecznym rodzeństwem po polach, wdrapywałem się na drzewa, kąpałem w sadzawce pełnej pijawek (broń Boże stanąć na chwilę w wodzie - zaraz się przyczepiały!). Wraz ze Zbyszkiem budowaliśmy w piasku miasta a w nieco starszym wieku, kupiwszy w miasteczku pudełko korków (każdy z kropelką dynamitu), strzelaliśmy z korkowców, robiąc mnóstwo zamieszania wśród domowego ptactwa. Niekiedy udawało się porwać Maćka, ulubionego kota ciotki Janki. Wrzucaliśmy go w zagon zboża i napiąwszy łuki, urządzaliśmy polowanie na tygrysa w dżungli. Kocur miauczał przeraźliwie, my wydawaliśmy indiańskie okrzyki, co w końcu zwabiało ciotkę, biegnącą na ratunek męczonemu zwierzęciu. Pamiętam też moją przygodę z byczkiem, która tylko dlatego nie zakończyła się poważną kontuzją, że zwierzę było bardzo młode. Przyszedłszy kiedyś do obórki, zastałem tam cielaka, który podobnie jak ja, śmiertelnie się nudził. Patrzył na mnie spode łba w cielęcej zadumie. Stanąłem obok i trzymaną w ręku gałązką zacząłem go łechtać w nos. Nie wiem, jak to się stało - nagle wylądowałem na grzbiecie zwierzaka a zaraz potem zostałem ciśnięty w drugi koniec obórki. Z powodu oszołomienia nie wydałem żadnego okrzyku. Półprzytomny uciekłem do domu i długo nie mogłem przyjść do siebie. Szczęściem nie było świadków tej krótkiej corridy, bo niechwalebne jej zakończenie komentowano by przez wiele miesięcy.
Dużą atrakcję stanowiły wycieczki do lasu, na jagody i grzyby. Lasy wołyńskie w owych czasach przypominały prawdziwe bory, mroczne, ciągnące się dziesiątkami kilometrów. Nie brakowało w nich runa leśnego: czarnych jagód, żurawin, brusznic, łochyni, czyli pijanicy (nazwanej tak, ponieważ po zjedzeniu większej ilości wprowadza jakoby w stan odurzenia). Przyznam się, że jej smaczne jagody pożerałem garściami, ale nigdy nie odczułem jakichś interesujących skutków. Grzybów było mnóstwo. Po całodziennej wycieczce przynosiło się ich ogromne kosze wyplatane z łyka, zwane "króbkami". Prawda, że doświadczone gospodynie po przezornym przebraniu odrzucały połowę mych zbiorów lub przeznaczały je na trutki dla much. No, ale trudno przecież znać się na wszystkim!
--------------------------------------------------
Z "Ilustrowanego przewodnika po Wołyniu" (1929 r.) dra Mieczysława Orłowicza:
"Lasy zajmowały do niedawna na Wołyniu trzecią część ogólnej przestrzeni, a w powiatach poleskich jej połowę. Silnie zostały one przetrzebione w czasie wojny, obecnie zaś ich trzebienie trwa dalej. Na Polesiu przeważają lasy sosnowe, w których żyją jelenie, wilki, łosie, borsuki i t. d. oraz mnóstwo przelotnego ptactwa, szczególnie wodnego. Południową część Polesia Wołyńskiego porastają piękne wysokopienne lasy mieszane z dużą ilością dębów i gestem podszyciem, które obserwować możemy, np. podróżując kołowo z Aleksandrji do Berestowca, stąd do Janowej Doliny lub z Aleksandrji do Gródka. W lasach tych rośnie mnóstwo jagód, grzybów i orzechów, z handlu którymi słyną Kołki." (http://wolyn.ovh.org/ippw/wyglad.htm).
---------------------------------------------------
Latem 1936 roku, w czasie mego ostatniego pobytu na wakacjach w Siedlisku i Omelance, miało miejsce wydarzenie towarzyskie dużego kalibru: ślub nauczycielki ze wsi Temne, pani Stefy, z leśniczym, panem Jakimowiczem. Parę tę kojarzono z zapałem już od dłuższego czasu, gdyż - szczególnie dla panny - bardzo trudno było o odpowiednią partię w tej wioskowo-leśnej głuszy. W dodatku leśniczówka znajdowała się blisko wsi, więc nie zachodziła potrzeba zmiany miejsca pracy. Oboje przystojni, wysocy, zdawali się do siebie dobrze pasować. Szczególnie wiele aktywności w finalizowaniu tego małżeństwa przejawiała ciotka Janka Mąkiewiczowa, przyjaciółka Stefy i, jak każda mężatka, wykazująca duże zamiłowanie do swatów. Jedyną obiekcją, jaką Stefa wysuwała wobec narzeczonego, była różnica wieku około 12 lat, pan Jakimowicz uchodził bowiem za starego kawalera, to znaczy przekroczył połowę trzydziestki. Przyjaciele pokonali w końcu jej wahania i ślub się odbył z wielką pompą w stepańskim kościółku. Przybyło wielu gości, właściwie cała okoliczna inteligencja, na czele ze zwierzchnikiem pana młodego, nadleśniczym. Pani Stefa wyglądała uroczo w białej, długiej sukni, oblubieniec wystąpił w swym ciemno-zielonym mundurze służby leśnej. Na wesele cały korowód bryczek i furmanek udał się do leśniczówki (15 km), gdzie huczna zabawa trwała do rana. W jednej izbie zasiedli obok państwa młodych przyjaciele i miejscowi notable, w drugiej nakryto stoły dla gajowych i innych mniejszych rangą gości. W pewnej chwili, w trakcie wesołej pijatyki, pan nadleśniczy przyszedł do izby gajowych i grzmiącym głosem przemówił, surowo przypominając im o obowiązkach i ganiąc niedociągnięcia w pracy. Gajowi stali ze spuszczonymi głowami, również innych gości zmroził ten biurokratyczno-naczelnikowski akcent na weselu. Słyszałem potem komentarze, niepochlebnie oceniające to wystąpienie. Piekielnie zmęczony po dniu pełnym wrażeń, późną nocą zasnąłem w jakimś kącie na stercie płaszczy.
Małżeństwo to okazało się potem udane, po wojnie państwo Jakimowiczowie osiedlili się w Bielsku-Białej i dochowali kilkorga dzieci.
W ostatnich dniach sierpnia każdego roku przychodził czas powrotu do miasta. Wracałem do domu chętnie, gdyż mimo całej gościnności krewnych, tęskniłem do swych niewymyślnych miejskich rozrywek, do kolegów a nawet do szkoły. Pewnego popołudnia zajeżdżał więc przed dom wóz, na nim dwa naręcza siana przykryte kilimkami, zastępujące ławeczki. Znoszono walizki i po pożegnaniach odjeżdżałem z mamą na stację. Odwoził prawie zawsze wuj Edward. Droga była długa, szczególnie na wielokilometrowych odcinkach piasku, przez który konie ciągnęły noga za nogą. Przemykaliśmy przez ciemne wioski ukraińskie a gdy wreszcie koła wozu zastukały na przejeździe kolejowym w Rafałówce i zabłysły światła zwrotnic, czułem tchnienie cywilizacji. Na drugi dzień z radością witałem znane kąty i odtąd ani chwili nie poświęcałem wspomnieniom pobytu na wsi. Typowa, niewdzięczna natura mieszczucha.
KONIEC TOMU I.
NASTĘPNE PO PRZERWIE.
W moich pacholęcych latach większość wakacyjnego czasu spędzałem oczywiście na zabawach. Włóczyłem się z ciotecznym rodzeństwem po polach, wdrapywałem się na drzewa, kąpałem w sadzawce pełnej pijawek (broń Boże stanąć na chwilę w wodzie - zaraz się przyczepiały!). Wraz ze Zbyszkiem budowaliśmy w piasku miasta a w nieco starszym wieku, kupiwszy w miasteczku pudełko korków (każdy z kropelką dynamitu), strzelaliśmy z korkowców, robiąc mnóstwo zamieszania wśród domowego ptactwa. Niekiedy udawało się porwać Maćka, ulubionego kota ciotki Janki. Wrzucaliśmy go w zagon zboża i napiąwszy łuki, urządzaliśmy polowanie na tygrysa w dżungli. Kocur miauczał przeraźliwie, my wydawaliśmy indiańskie okrzyki, co w końcu zwabiało ciotkę, biegnącą na ratunek męczonemu zwierzęciu. Pamiętam też moją przygodę z byczkiem, która tylko dlatego nie zakończyła się poważną kontuzją, że zwierzę było bardzo młode. Przyszedłszy kiedyś do obórki, zastałem tam cielaka, który podobnie jak ja, śmiertelnie się nudził. Patrzył na mnie spode łba w cielęcej zadumie. Stanąłem obok i trzymaną w ręku gałązką zacząłem go łechtać w nos. Nie wiem, jak to się stało - nagle wylądowałem na grzbiecie zwierzaka a zaraz potem zostałem ciśnięty w drugi koniec obórki. Z powodu oszołomienia nie wydałem żadnego okrzyku. Półprzytomny uciekłem do domu i długo nie mogłem przyjść do siebie. Szczęściem nie było świadków tej krótkiej corridy, bo niechwalebne jej zakończenie komentowano by przez wiele miesięcy.
Zbigniew Bielawski, Jerzy Zabiełło, Danuta Mąkiewicz, Stepań 1930 r. |
Dużą atrakcję stanowiły wycieczki do lasu, na jagody i grzyby. Lasy wołyńskie w owych czasach przypominały prawdziwe bory, mroczne, ciągnące się dziesiątkami kilometrów. Nie brakowało w nich runa leśnego: czarnych jagód, żurawin, brusznic, łochyni, czyli pijanicy (nazwanej tak, ponieważ po zjedzeniu większej ilości wprowadza jakoby w stan odurzenia). Przyznam się, że jej smaczne jagody pożerałem garściami, ale nigdy nie odczułem jakichś interesujących skutków. Grzybów było mnóstwo. Po całodziennej wycieczce przynosiło się ich ogromne kosze wyplatane z łyka, zwane "króbkami". Prawda, że doświadczone gospodynie po przezornym przebraniu odrzucały połowę mych zbiorów lub przeznaczały je na trutki dla much. No, ale trudno przecież znać się na wszystkim!
Borówka bagienna, zwana łochynią, pijanicą, durnicą (http://alkohole-domowe.com/wino/przepisy-na-wina-owocowe/wino-z-lochyn-borowek-bagiennych.html). |
Z "Ilustrowanego przewodnika po Wołyniu" (1929 r.) dra Mieczysława Orłowicza:
"Lasy zajmowały do niedawna na Wołyniu trzecią część ogólnej przestrzeni, a w powiatach poleskich jej połowę. Silnie zostały one przetrzebione w czasie wojny, obecnie zaś ich trzebienie trwa dalej. Na Polesiu przeważają lasy sosnowe, w których żyją jelenie, wilki, łosie, borsuki i t. d. oraz mnóstwo przelotnego ptactwa, szczególnie wodnego. Południową część Polesia Wołyńskiego porastają piękne wysokopienne lasy mieszane z dużą ilością dębów i gestem podszyciem, które obserwować możemy, np. podróżując kołowo z Aleksandrji do Berestowca, stąd do Janowej Doliny lub z Aleksandrji do Gródka. W lasach tych rośnie mnóstwo jagód, grzybów i orzechów, z handlu którymi słyną Kołki." (http://wolyn.ovh.org/ippw/wyglad.htm).
---------------------------------------------------
Latem 1936 roku, w czasie mego ostatniego pobytu na wakacjach w Siedlisku i Omelance, miało miejsce wydarzenie towarzyskie dużego kalibru: ślub nauczycielki ze wsi Temne, pani Stefy, z leśniczym, panem Jakimowiczem. Parę tę kojarzono z zapałem już od dłuższego czasu, gdyż - szczególnie dla panny - bardzo trudno było o odpowiednią partię w tej wioskowo-leśnej głuszy. W dodatku leśniczówka znajdowała się blisko wsi, więc nie zachodziła potrzeba zmiany miejsca pracy. Oboje przystojni, wysocy, zdawali się do siebie dobrze pasować. Szczególnie wiele aktywności w finalizowaniu tego małżeństwa przejawiała ciotka Janka Mąkiewiczowa, przyjaciółka Stefy i, jak każda mężatka, wykazująca duże zamiłowanie do swatów. Jedyną obiekcją, jaką Stefa wysuwała wobec narzeczonego, była różnica wieku około 12 lat, pan Jakimowicz uchodził bowiem za starego kawalera, to znaczy przekroczył połowę trzydziestki. Przyjaciele pokonali w końcu jej wahania i ślub się odbył z wielką pompą w stepańskim kościółku. Przybyło wielu gości, właściwie cała okoliczna inteligencja, na czele ze zwierzchnikiem pana młodego, nadleśniczym. Pani Stefa wyglądała uroczo w białej, długiej sukni, oblubieniec wystąpił w swym ciemno-zielonym mundurze służby leśnej. Na wesele cały korowód bryczek i furmanek udał się do leśniczówki (15 km), gdzie huczna zabawa trwała do rana. W jednej izbie zasiedli obok państwa młodych przyjaciele i miejscowi notable, w drugiej nakryto stoły dla gajowych i innych mniejszych rangą gości. W pewnej chwili, w trakcie wesołej pijatyki, pan nadleśniczy przyszedł do izby gajowych i grzmiącym głosem przemówił, surowo przypominając im o obowiązkach i ganiąc niedociągnięcia w pracy. Gajowi stali ze spuszczonymi głowami, również innych gości zmroził ten biurokratyczno-naczelnikowski akcent na weselu. Słyszałem potem komentarze, niepochlebnie oceniające to wystąpienie. Piekielnie zmęczony po dniu pełnym wrażeń, późną nocą zasnąłem w jakimś kącie na stercie płaszczy.
Małżeństwo to okazało się potem udane, po wojnie państwo Jakimowiczowie osiedlili się w Bielsku-Białej i dochowali kilkorga dzieci.
W ostatnich dniach sierpnia każdego roku przychodził czas powrotu do miasta. Wracałem do domu chętnie, gdyż mimo całej gościnności krewnych, tęskniłem do swych niewymyślnych miejskich rozrywek, do kolegów a nawet do szkoły. Pewnego popołudnia zajeżdżał więc przed dom wóz, na nim dwa naręcza siana przykryte kilimkami, zastępujące ławeczki. Znoszono walizki i po pożegnaniach odjeżdżałem z mamą na stację. Odwoził prawie zawsze wuj Edward. Droga była długa, szczególnie na wielokilometrowych odcinkach piasku, przez który konie ciągnęły noga za nogą. Przemykaliśmy przez ciemne wioski ukraińskie a gdy wreszcie koła wozu zastukały na przejeździe kolejowym w Rafałówce i zabłysły światła zwrotnic, czułem tchnienie cywilizacji. Na drugi dzień z radością witałem znane kąty i odtąd ani chwili nie poświęcałem wspomnieniom pobytu na wsi. Typowa, niewdzięczna natura mieszczucha.
Irena Zabiełło w uzdrowisku w Truskawcu, 1931 r. |
KONIEC TOMU I.
NASTĘPNE PO PRZERWIE.