sobota, 11 kwietnia 2015



(14) Świąteczne tradycje

   Ze wszystkich świąt najbardziej uroczyście obchodziliśmy Boże Narodzenie. Ta głęboko zakorzeniona tradycja bliska była sercom maluchów ze względu na choinkę i gwiazdkowe upominki. Choinkę przygotowywało się na wiele tygodni przed świętami. Bombek i innych szklanych ozdób bywało niewiele (znów te koszty!), natomiast wytwarzało się własnym przemysłem ozdoby z bibułki i kolorowego "glansowanego" papieru: kolczaste kule, łańcuchy, wisiorki. Do choinkowego wyposażenia należały oczywiście świeczki w lichtarzykach i "zimne ognie", cukierki, orzechy, jabłka i pierniczki, które z taką przyjemnością obrywało się z gałązek po świętach.
 
Reklama z lat międzywojennych (http://www.sfora.pl/polska/)

   W dniu wigilijnym obowiązywał ścisły post. Zamiast obiadu podawano śledzia i kartofle w mundurkach - dania, które degustowałem bez entuzjazmu. Dopiero wieczorem,         "z pierwszą gwiazdką na niebie", zaczynała się właściwa uroczystość. Pamiętam, jak niecierpliwie wyglądałem tej pierwszej gwiazdy! Nie zawsze zresztą można było zdążyć na ten pierwszy moment, ponieważ w małej kuchence z trudem pichciło się wszystkie potrawy na raz.
   Kolację wigilijną urządzano z całym rytuałem. Potrawy oczywiście postne: barszcz z uszkami, ryba, pierogi z serem, kompot ze śliwek, łamańce z makiem. Przy jedzeniu tego ostatniego dania starałem się omijać twarde łamańce, wyjadając smakowicie przyrządzony mak, który obaj z ojcem uwielbialiśmy. Z ciast często królowała babka drożdżowa, makowiec i kruche ciastka - wszystko oczywiście wykonane w domu. Uroczystość otwierało wzajemne składanie życzeń i dzielenie się opłatkiem. Wszyscy byli przy tym wzruszeni, łagodnie uśmiechnięci i serdeczni dla siebie nawzajem. Do stołu wigilijnego zasiadała też służąca. Jedno nakrycie ustawiano dodatkowo dla bezdomnego, na wypadek, gdyby się zjawił w ten uroczysty wieczór. Po kolacji zapalano świeczki i zimne ognie, gaszono lampę, a po rozdaniu upominków rozpoczynano śpiewanie kolęd. Do tej pory kojarzą mi się one z nastrojem tego wieczoru i ciepłem rodzinnego domu.
   W okresie świąt często zaglądali do nas kolędnicy. Były to całe przedstawienia z udziałem wielu aktorów, zwykle pomysłowo poprzebieranych: Herod w koronie, Śmierć z kosą, diabły i anioły - a wśród tej czeredy ogromna szopka oświetlona świeczkami. Po odśpiewaniu kolęd i okolicznościowych kupletów, przedstawienie kończyło się niezmiennie zakatrupieniem obrzydłego Heroda, porwanego do piekła przez rozfiglowanych diablików, ku wielkiej uciesze widzów, co roku z jednakową emocją przeżywających widowisko. Po wręczeniu datków pieniężnych i w naturze, cała wrzaskliwa trupa aktorska wysypywała się na dwór, by odegrać swą farsę dla kolejnych mieszkańców.
   Inne święta obchodzono mniej uroczyście, ale zawsze tradycyjnie, czego wyrazem były przede wszystkim potrawy. W Tłusty Czwartek faworki lub pączki, na Wielkanoc pisanki, szynka z chrzanem i lukrowana baba. Obowiązkowo też lukrowany baranek z chorągiewką. Barankowi próbowałem ukradkiem odgryźć nogę lub rogi, co spotykało się zawsze z protestem matki, która słusznie uważała ten wyrób za niehigieniczny, wielokrotnie obmacywany cudzymi rękami. Gdy byłem starszy, lubiłem w Wielką Sobotę chodzić ze "święconym". Na małym talerzyku układało się jajko (bez skorupki), chleb, sól, kawałek ciasta; wszystko to zawijano w serwetkę a jej cztery rogi zawiązywano w węzeł i tak przygotowaną święconkę zanosiłem do kościoła. Tam, gdy zebrała się większa liczba osób, wychodził ksiądz i po odmówieniu modlitwy, kropił owe dary boże święconą wodą. Jajko służyło w następnym dniu, przed wielkanocnym śniadaniem, do podzielenia się przy składaniu życzeń. Lubiłem właśnie ten przedświąteczny nastrój, ciepłe, wiosenne popołudnie i zapowiedź wielu smakołyków w niedzielny poranek.

Sprzedaż palm i baranków przed Wielkanocą, okres międzywojenny.
   W niedzielę poprzedzającą Wielkanoc, każdy dom obowiązkowo zaopatrywał się w wierzbowe gałązki z baziami, mające przypominać Chrystusową palmę. Gałązkami tymi chłopcy smagali dziewczęta po plecach i łydkach, gdyż we wszystkim musiał być element ludowej zabawy. Taką zabawą był też poniedziałkowy śmigus - niezbyt fortunny zwyczaj, który przetrwał do dziś, ku utrapieniu świątecznych strojnisiów. W naszym domu czyniono zadość oblewanej tradycji, strząsając na śpiochów kilka kropel wody kolońskiej. Ale później, przez cały ranek, raczej nie wychodziliśmy z mieszkania...

piątek, 10 kwietnia 2015



(13) Życie w Białymstoku (2)

   Mieszkanie na parterze przez ścianę zajmowała rodzina Wodzyńskich z trojgiem dzieci: Krysią, starszą ode mnie, Halinką w moim wieku i młodszym Zbyszkiem. Wodzyńscy mieli sklep z damskimi kapeluszami, posiadali w pobliżu działkę ziemi i zbierali fundusze na własny domek. Ich mieszkanie miało tę samą powierzchnię co nasze, ale było podzielone na dwa pokoje i kuchnię. W tych klitkach mieszkało sześć osób (ze służącą). W stosunku do innych mieszkańców domu byli to ludzie zamożni, czego wyrazem stał się zakup odbiornika lampowego, w ówczesnych czasach absolutna nowość. Odbiornik składał się z kilku części, z których najbardziej okazale prezentowała się skrzynka z lampami na wierzchu. Błyskały w nich kolorowe ogniki. Z oddzielnie umieszczonego głośnika wydobywał się chrapliwy głos, śpiewający modny wówczas szlagier: 


"I popija czaj, czaj, czekoladę, czarną kawę,
I popija czaj, czaj, czekoladę, rum!"

   Słuchanie tej "żywej" muzyki stanowiło dla mnie wielkie przeżycie, potęgowane tajemniczością skomplikowanej, oplątanej siecią przewodów aparatury. Wszyscy uważali to radio za szczyt nowoczesności w technice. A był to przecież rok 1928...


Odbiornik kryształkowy model D-1 sprzedawany przez Polskie Zakłady Marconi. Na rynku polskim ukazał się w 1928 roku (http://www.historiaradia.neostrada.pl/Lata1925-1929.html).

   Z dziećmi Wodzyńskich bawiłem się najczęściej. Nie byłem chyba najbardziej zgodnym towarzyszem zabaw; czubiliśmy się, nieraz dochodziło do płaczu. Pamiętam moją groźbę skierowaną do któregoś z nich: "jak ci dam, to będziesz ryczeć, jak końska mucha!" Nie wiem, skąd się wzięło to entomologiczne skojarzenie, świadczyło jednak o abstrakcyjnych skłonnościach dziecinnego sposobu myślenia. Kontakty z nimi utrzymywałem nawet wówczas, gdy wyprowadziliśmy się z tego mieszkania, a latem 1939 r. odwiedziłem w nowym domku przy ul. Kraszewskiego. Byłem już wtedy wysokim młodzieńcem w wieku 17 lat. Halinka wyrosła na dorodną dziewczynę, Krysia była po maturze, całkiem "dorosła" i traktowała mnie z przyjazną wyższością, z którą ja z kolei odnosiłem się do szczeniakowatego Zbyszka. Widziałem ich wtedy po raz ostatni. Nie wiem, czy przeżyli wojnę.
   Zabawy na podwórzu były nieskomplikowane i chyba odwieczne: w chowanego, w klasy, w "kręcę". Ta ostatnia nazwa, dość osobliwa, oznaczała popularnego berka, który w Białymstoku musiał akurat nazywać się inaczej - pewnie od niemieckiego słowa "kratzen" - drapać. Chętnie też właziliśmy, ku utrapieniu rodziców, w każdą kałużę po deszczu a szczególnie wiele radości sprawiały rynsztoki, zwłaszcza gdy płynęły nimi mydliny i niebieska woda po "farbce" do bielizny. Grzebanie w śmietniku ujawniało niekiedy różne skarby w rodzaju zdechłego kota lub szczura, którymi można było straszyć dziewczynki lub obrzucać siebie nawzajem.

Autor, Białystok, 1928 r.
   Nasze mieszkanie składało się z jednego, dość dużego pokoju i wąskiej kuchenki, w której stały kuchnia węglowo-drzewna, stół roboczy, łóżko służącej a także taboret z miednicą do mycia dla wszystkich mieszkańców. Umeblowanie pokoju również nie miało nic wspólnego z luksusem; znajdowało się tu małżeńskie łoże rodziców, moje łóżeczko z siatką zabezpieczającą przed wypadnięciem, szafa imitująca kredens, szafa ubraniowa, komoda z lustrem oraz duży, prostokątny stół z krzesłami. Za jedyny mebel służący bardziej wyrafinowanej wygodzie można uznać głęboki, niski fotel na mikroskopijnych kółkach, który w późniejszych latach bardzo polubiłem. Obity zielonym pluszem, miał pęki frędzli przy okrągłych wałkach służących jako oparcie dla rąk. W braku innego zajęcia zabawiałem się rozkręcając i skręcając z powrotem owe frędzle, skutkiem czego zatraciły swój pierwotny kształt, zwisając w żałosnych strączkach.
   Nie wiem do dziś, skąd się wziął u nas ten fotel, w każdym razie ojciec żywił niczym nieuzasadnione przekonanie, iż ukryto w nim pieniądze. Poszukiwanie ich jednak wymagałoby zniszczenia pokrycia i sprężyn, więc stale je odkładano na dalszą przyszłość. Fotel odbył z nami dziesięć przeprowadzek, zanim ojciec zrealizował swój zamiar w styczniu 1940 r., w Brześciu. Byliśmy wtedy zmuszeni opuścić mieszkanie i przenieść się do sąsiadów, gdzie nie było miejsca na kolejne meble. Wtedy to, razem z sąsiadem, bezlitośnie spruli staruszka, czemu przyglądałem się z daleka ze smętnym uczuciem żalu. Oczywiście, wymarzonych skarbów nie znaleziono.  Pocieszyłem obu zawiedzionych poszukiwaczy, że gdyby spoza zmaltretowanych sprężyn ujrzała światło dzienne paczka papierowych sturublówek, to też by nam nic z tego nie przyszło...
   W mieszkaniu znajdowały się dwa punkty świetlne: nad stołem w pokoju wisiał obowiązkowy abażur, którego druciany szkielet obciągnięto żółtą satyną i zwykła, nieosłonięta żarówka w kuchni. Przy stole koncentrowało się życie rodziny. Tu jadano wszystkie posiłki, tu matka poprawiała zeszyty swych uczniów a ojciec czytał gazetę lub przeglądał przyniesione z biura dokumenty. Tutaj też ja stawiałem pierwsze litery lub gryzmoliłem nieudolne rysunki. W ciągu dnia, gdy pogoda nie pozwoliła wybiec na podwórko, zabawiałem się z nudów obrywaniem głów zdechłym muchom, które najadły się arszeniku z trutki posypanej cukrem i wyłożonej na talerzu. Innym ciekawym  miejscem był kąt pokoju, w którym miałem kilka ubogich zabawek, wśród nich ulubiony przeze mnie pociąg, składający się z blaszanej lokomotywy i kilku osobowych wagonów. Zabawa w jazdę pociągiem wywoływała we mnie zawsze wielkie podniecenie, gdyż prawdziwe podróże odbywałem niezmiernie rzadko.
   Służące, zwane eufemistycznie w późniejszych latach gosposiami lub pomocnicami domowymi, były w naszych warunkach niezbędne. Dopóki oboje rodzice pracowali poza domem, ktoś musiał  opiekować się dzieckiem, przygotować obiad, zrobić pranie, posprzątać. Również później, kiedy zamieszkali z nami dziadkowie, pomoc domowa okazała się konieczna, gdyż babka nie była w stanie pełnić roli gospodyni.
   Kandydatek do służby domowej nie brakowało. Tysiące wiejskich dziewcząt dążyło do miasta w nadziei znalezienia nieco lepszych warunków bytu, niż nieludzka harówka na gospodarstwie wiejskim. Być może snuły też marzenia o zamążpójściu za "chłopców z miasta", cieszących się sławą lepszych mężów. Miasto zresztą zawsze było magnesem dla ludzi z kresowych wsi. Tymczasem stanowisk pracy w fabrykach czy sklepach lub warsztatach rzemieślniczych brakowało, zwłaszcza dla kobiet bez kwalifikacji, pozostawała im więc służba domowa. Za swoją całodzienna pracę "u państwa" dziewczyna otrzymywała wikt, kąt w kuchni i kilkanaście złotych miesięcznie. Czasem też jakieś używane części garderoby pani domu.
   Obecność obcej osoby w domu wcale nie stanowiła gwarancji, że pod nieobecność pracodawców wszystko idzie dobrze. Rodzice z niepokojem wracali z pracy nie wiedząc, co zastaną, a szczególnie  czy mnie nic się nie stało. W przypadku mniej uczciwej gosposi cukier i masło ginęły jak kamfora, a do kuchni często zaglądali "narzeczeni", osobnicy niekiedy poznani zupełnie przypadkowo, wątpliwej konduity.
   Dziewczyny wiejskie, niezwykle prymitywne, niewiele zyskiwały na kontakcie z miastem. Pamiętam, miałem może osiem lat, gdy jedna z nich z płaczem poskarżyła się mojej matce, że ją nieprzyzwoicie przezywam. W wyniku przeprowadzonego dochodzenia okazało się, iż ją nazwałem... "Miss Polonia". Niezrozumiała mieszanka angielsko-łacińska nie skojarzyła się w umyśle biednej istoty z komplementem, którego jej zresztą nikt nigdy nie prawił.
   One też, służące, wraz z gromadą wszędobylskich dzieci, zbiegały się zewsząd, jak stadko wróbli, na pierwszy dźwięk katarynki. O katarynkach śpiewa się dziś sentymentalne piosenki, niechybny znak, że przeszły już do historii. Ale jeszcze za mojej pamięci kataryniarze stanowili nieodłączny element pejzażu miejskich podwórek, podobnie jak wędrowni grajkowie i pieśniarze, rzemieślnicy z przenośnym, ubogim warsztatem do ostrzenia noży czy lutowania garnków. Katarynki ucieleśniały tęsknotę gminu do muzyki, do chwili rozrywki w szarzyźnie i monotonii życia wśród rynsztoków i sznurów z bielizną, kocich łbów i cuchnących wychodków, w przerwach między jednym i drugim niedzielnym nabożeństwem ze śpiewem chóralnym i podniosłą, ale mało zrozumiałą a przy tym chłodną muzyką organów.
   Mechaniczny instrument zgrzytał rozpaczliwie wciąż te same melodie, bezlitośnie zniekształcał dźwięki i tempo, ale dla nas, na podwórzu, była to czarodziejska szkatułka o nieprzeniknionych tajemnicach. Daleko było wówczas do epoki tranzystorów, nawet prymitywne gramofony stanowiły rzadkość. A kataryniarz miał jeszcze jedną niezmienną atrakcję: tresowaną papugę lub świnkę morską, która na rozkaz swego dręczyciela wyciągała dziobem lub pyszczkiem ze skrzyneczki maleńką kopertkę z pierścionkiem - błyszczącym, "złotym", z czerwonym lub szafirowym oczkiem - za jedyne 10 groszy! Cóż za radość dla ubogiej dziewczyny, przymierzanie tego klejnotu... Trzeba było widzieć ten rozmarzony uśmiech i gorączkowy błysk w oczach, gdy kolorowe szkiełko zalśniło na zgrubiałej dłoni. Namiastka marzeń o bogactwie, strojach i biżuterii, które nigdy nie miały być spełnione...
------------------------------------------------
Takie same klimaty panowały w tym czasie w stolicy. Poniżej tekst piosenki charakterystycznej dla tamtej epoki:
Chodził kiedyś kataryniarz
Nosił na plecach słowików chór
I papugę ze złotym dziobem
I pierścionków sznur

Nad warszawską, starą Wisłą
Za jeden grosik, za dwa lub trzy
Modry Dunaj w takt walca płynął
I papuga ciągnęła mi

Złoty pierścionek,
złoty pierścionek na szczęście
Z niebieskim oczkiem,
z błękitnym niebem na szczęście
Złoty pierścionek
kataryniarza jedyny
Na moje szczęście,
na szczęście każdej dziewczyny 

(http://eela1.blox.pl/tagi_b/1177/ludzie.html)
---------------------------------------------------
   Problem pomocy domowej był tym bardziej istotny, iż w owych czasach nie istniała państwowa sieć żłobków i przedszkoli. Funkcjonowały nieliczne prywatne, dość kosztowne. Przez jakiś czas, zresztą dość krótki, uczęszczałem do takiego przedszkola, zwanego "freblówką", przy ulicy Modlińskiej. Byłem odprowadzany i przyprowadzany przez matkę lub służącą i spędzałem tam około sześciu godzin. Przedszkole zajmowało trzy duże pokoje w prywatnym mieszkaniu. Na spacery nie wychodziliśmy. W pogodne, ciepłe dni wypuszczano dzieci do maleńkiego ogródka, gdzie można było grzebać się w piasku. Starsze pobierały lekcje w jednym pokoju, zamienionym na "klasę". Około Nowego Roku, wychowankowie freblówki przygotowali szopkę, którą odegrano w obecności rodziców. Ja byłem jednym z trzech Króli, ale musiałem być tego dnia silnie sfrustrowany, gdyż przez całe przedstawienie ryczałem i nie ukoiła mnie nawet torebka czekoladowych cukierków, jaką zdenerwowana matka wcisnęła mi do garści. Później przyzwyczaiłem się i chętnie brałem udział w podobnych imprezach, ale wkrótce odebrano mnie z tej wychowalni. Niewątpliwie była zbyt droga na wiecznie pustą kieszeń rodzicieli.

  

czwartek, 9 kwietnia 2015



(12) Życie w Białymstoku

   W tym samym czasie rodzice zamieszkali w Białymstoku, w dzielnicy Bojary, tej samej, w której przez szereg lat w ubiegłym wieku żyła rodzina Borkowskich i gdzie mieszkali również nasi dalsi krewni, Sztachelscy. W dzielnicy tej, w ciągu niecałych sześciu lat zmienialiśmy mieszkania cztery razy. Wszystkie one były niezwykle prymitywne, jak zazwyczaj w miastach i miasteczkach Kongresówki. Zresztą znakomita większość mieszkań w Białymstoku, należącym przecież do miast stutysięcznych, była pozbawiona elementarnych wygód a zatłoczenie 3-4 osoby na jedną izbę stanowiło objaw normalny, który nikogo nie dziwił i z którym wszyscy godzili się, jak z nieuchronnym fatum.

Miejsce położenia pierwszego mieszkania wynajmowanego przez Zabiełłów w Białymstoku (wedle mapy w google.pl)
   Dzielnica Bojary przedstawiała dziwną mieszaninę miasta i wsi. Były tu domki drewniane, niektóre z nich zmurszałe i zapadłe w ziemię, kryte gontem i dachówkami a nawet słomą - obok zaś brzydkie, często nieotynkowane kamienice czynszowe, stojące wolno lub rzędami, otaczające swymi oficynami podwórka-studnie. Gdzieniegdzie zaś, zwłaszcza bliżej krańców miasta, rozciągały się zagony żyta i ziemniaków, w porze wiosennej obficie obkładane nawozem zwierzęcym i ludzkimi odchodami, z których wiatr roznosił daleko wiercący w nosie fetor. Było też wiele sadów i ogrodów warzywnych, hodowano drób, kozy, króliki, świnie a nawet krowy i konie. Tylko kilka ulic miało bruk z kocich łbów i jakie takie chodniki; pozostałe o nawierzchni piaszczysto-gliniastej, stanowiły latem źródła niemiłosiernych tumanów kurzu, w okresie słoty zaś zamieniały się w bajora, trudne do ominięcia suchą nogą. Kilometrami ciągnęły się przedziwne płoty i parkany, ogradzające poszczególne posesje, a nie brak było i zagród z drutu kolczastego. Wśród tego wszystkiego wznosiły się tu i ówdzie zabudowania fabryczne z czerwonej cegły, otoczone murem i wysypiskami śmieci.
Urząd Wojewódzki w Pałacu Branickich, lata międzywojenne.
   Śródmieście prezentowało się bardziej okazale, jakkolwiek brak było budynków o architekturze przyciągającej oko. Ładnie położony pałac Branickich - wówczas siedziba urzędu wojewódzkiego - z zabytkową bramą wjazdową, neogotycki kościół farny i ciekawy ratusz w kształcie sześcianu ze sterczącą nad nim wierzą strażacką, stanowiły właściwie jedyne akcenty charakterystyczne wśród morza jedno- i dwupiętrowych kamienic, stłoczonych wzdłuż brzydkich ulic, biegnących we wszystkich kierunkach. A przecież i to tak zaniedbane miasto miało dwie oazy piękna i spokoju: park miejski, dawny ogród pałacowy, oraz tak zwany "Zwierzyniec", las parkowy na południowym krańcu miasta. 
Las Zwierzyniec. Stan z 1910 r.
Ogród miejski był doskonale utrzymany i spacer w nim stanowił prawdziwą przyjemność. Kilka lat przed II wojną ogród znacznie powiększono, tworząc z rozmachem planty pełne kwiatów, krzewów i fontann. Takiego parku śródmiejskiego mogła pozazdrościć niejedna metropolia.
Park miejski, data fotografii nieznana.
   Środkiem miasta przepływała kilkumetrowej szerokości rzeczka Biała. Pożal się Boże, cóż to był za rynsztok! Spływały do niej wszystkie ścieki miejskie i fabryczne, barwiąc jej wody na ciemno-stalowy kolor. Smród, zwłaszcza w porze letniej bił od niej tak przeraźliwy, że przechodząc przez mosty dostawałem zawrotu głowy. A przecież i jej brzegi były gęsto zabudowane ruderami, w których gnieździła się ludzka biedota. W porównaniu z doliną rzeczki, na Bojarach powietrze można uznać za niemal aromatyczne.
Rzeczka Biała przepływająca przez park, stan z 1910 r.
   W odróżnieniu od śródmieścia i kilku innych dzielnic, zamieszkałych niemal wyłącznie lub w większości przez ludność żydowską, Bojary były dzielnicą "chrześcijańską", w której zgodnie wegetowały rodziny polskie, rosyjskie i niemieckie. Taki polsko-niemiecki konglomerat zaludniał też kamienicę przy ul. Sobieskiego 20, która była moim pierwszym domem rodzinnym w Białymstoku. Był to budynek jednopiętrowy, wolnostojący, otoczony rozległym podwórkiem, graniczącym od południa z kartofliskiem. Kamienica miała dwa dojścia - od Sobieskiego i od małej uliczki-zaułka, bocznicy Kraszewskiego. Obie arterie, jak na Bojary przystało, nie miały bruku a i plac wokół kamienicy był właściwie wiejskim podwórkiem, porosłym nędzną trawą, którą skubały wychudłe kozy. Wzdłuż północnego skraju podwórza ciągnął się rząd komórek zwanych drewutniami, przeznaczonych na skład drewna opałowego, węgla i rupieci poszczególnych lokatorów. Był tu też śmietnik - drewniana skrzynia, z której różne odpadki i popiół wysypywały się górą i dołem, tworząc rodzaj smrodliwego kurhanu, opróżnianego jedynie przed nadejściem większych świąt.
   Kamienica była dość typowa. Nieotynkowana, z sienią pośrodku, z której prowadziły schody na piętro i drzwi wejściowe do wszystkich mieszkań. Z prawej strony sieni cały parter zajmował właściciel kamienicy, niewysoki człowieczek narodowości żydowskiej, zawsze ubrany na czarno. Na piętrze mieszkały cztery rodziny, w tym niemiecka robotnicza Wernerów. Ojciec rodziny, z siwym wąsem, chodził do pracy w fabryce w schludnym, niebieskim ubraniu roboczym. Miał dwóch synów, Edwarda i Heńka. Obaj stanowili klasyczny przykład "uliczników", czyli ówczesnych chuliganów. Ordynarni, zawsze skłonni do bójek i niewymyślnych dowcipów, stanowili utrapienie mieszkańców. Heniek był w moim wieku, toteż brałem udział we wspólnych z nim zabawach. W starszym odzywało się już chamstwo i niemiecka buta. Dzieci niemieckie traktował po koleżeńsku, Polaków ze swego podwórka tolerował, ale do dzieci z sąsiednich domów odnosił się ordynarnie. Kiedyś na nasze podwórze przyszedł bawić się  chłopiec z sąsiedztwa. Edek zwymyślał go, pobił a następnie kazał pocałować się w nogę i wypędził z podwórza. 
   Razu pewnego mój ojciec, wracając z pracy,  zauważył, że Heniek uderzył mnie w czasie zabawy. Natychmiast na to zareagował i zdzielił Henia pejczem, który stale nosił z sobą, czy to dla obrony przed chuliganami czy to dla fantazji. Wybuchła wielka awantura. Do naszego mieszkania przyszła najstarsza, już dorosła córka Wernerów, zwymyślała ojca i zagroziła sądem. Ojciec również gwałtownie replikował, że swego syna nie pozwoli bić ulicznikom. Odtąd nie pozwalano mi bawić się z Heniem. Zakaz ten jednak był dość iluzoryczny, jako że na wspólnym podwórzu stale musieliśmy się ze sobą stykać.

środa, 8 kwietnia 2015


(11) Pajdokracja czyli ciepły wychów

   Urodziłem się 28 kwietnia 1922 r. pod znakiem Byka. Fakt ten, jak się zdaje, nie miał większego znaczenia dla moich dalszych losów, gdyż i charakter rozmija się z horoskopami i dzieje życia, porwanego przez wiry historyczne epoki, kształtowane były nie tyle przez wyrok gwiazd, ile przez pomysły ludzi, których władzy podlegałem od urodzenia do emerytury.
   Na chrzcie dano mi dwa imiona: Jerzy - Michał, jak nietrudno się domyśleć, na pamiątkę Pana Wołodyjowskiego, gdyż Trylogia była w owym czasie podstawową lekturą pokolenia moich rodziców. Niestety, do pierwowzoru literackiego mi daleko; bezwstydnie przyznaję się do braku waleczności a bohaterska śmierć imiennika napełniała mnie zawsze raczej niesmakiem niż wzruszeniem.
   Dom rodzinny w Łucku Na Krasnem pamiętam jak przez mgłę, gdyż wyjechałem stamtąd na zawsze w 1925 r. Przypominam sobie dobrze rozkład mieszkania, składającego się z kuchni i dwóch pokoi w amfiladzie. Pamiętam nawet wstawienie mebli.
   Gdy wracam myślą wstecz do tych odległych lat, jawi się w pamięci kilka obrazów w postaci oderwanych kadrów filmu: wędrówka z matką ciemnymi ulicami i przez przeraźliwie długi most na Styrze; zabawa polegająca na bieganiu w ogródku przed domem z bacikiem w dłoni; pierwszy samodzielny zakup w sklepiku na rogu, dokąd trzyletniego berbecia posłała matka po cebulę. Widzę siebie w sklepie, dokoła mnóstwo nóg, wśród których błąkam się jak między ruchomymi kolumnami. I triumfalny powrót z dzierżonym oburącz warzywem, i mama oczekująca mnie z uśmiechem koło furtki. A przeżycia mniej przyjemne? Tylko jedno mi utkwiło w pamięci: gdy w nocy zrobiłem kupkę do łóżka. O ile wiem, nie płakałem jednak, wstałem i rezolutnie pobiegłem do łóżka rodziców, aby zbudzić matkę i powiadomić ją o tym nieszczęściu.

Irena Zabiełło i Jerzy Zabiełło, Łuck, 1925 r.
   Wyjazdu z Łucka nie pamiętam - rodzice przed wyprowadzką do Białegostoku zawieźli mnie na kilka miesięcy do dziadków do Żytynia. Stamtąd też pochodzą następne kadry filmu pamięci. W kilkupokojowym mieszkaniu dziadków zapamiętałem fortepian w saloniku i marmurkowe tapety w gabinecie dziadka Adama. Przez werandę wychodziło się do dużego sadu, pełnego starych drzew, a przez dziurę w płocie można było przejść na teren sąsiedniej posesji, wówczas niezamieszkałej, gdzie wczesną wiosną zrywało się świeże owoce z ogromnego orzechowca. Dotychczas czuję charakterystyczny zapach liści tego drzewa i smak miękkich jeszcze owoców. Na poddaszu był jeszcze jeden pokoik, w którym mieszkała ciężko chora, zapewne częściowo sparaliżowana, siostra babci, Helena Ostankowiczowa. Kiedyś wdrapałem się mozolnie po schodach i zajrzałem przez drzwi - ujrzałem, jak syn babki Heleny, Mietek, wówczas kilkunastoletni chłopiec, pracowicie i cierpliwie obsługiwał zniedołężniałą staruszkę.
   Inna scena: siedzę na nocniku, zajadam placki ziemniaczane i słyszę zgorszone okrzyki mych ciotecznych wujków - Bolka i Mietka, którym ta kombinacja przyjmowania pożywienia i wydalania wydała się wielce nieestetyczna.
   Żytyń pozostał we wspomnieniach jako oaza spokoju i beztroski. Lubiłem bardzo, gdy zabierano mnie na spacer na teren nieczynnej już cukrowni. Szczególnie pociągała mnie bocznica kolejowa z kilkoma zamarłymi wagonami. Jeszcze dziś czuję w nozdrzach zapach piołunu obficie porastającego zardzewiałe torowisko, zmieszany z wonią starego żelastwa i smaru. Tory prowadziły donikąd - zamykała je w oddali wielka, drewniana brama. Dla mnie jednak kojarzyły się z wizją dalekiej, tajemniczej podróży. Szczytem szczęścia było, gdy sadzano mnie na rozklekotaną drezynę i powoli, miarowym ruchem dźwigni uruchamiano pojazd na przestrzeni kilkudziesięciu metrów. Nigdy już chyba potem nie odczuwałem takiej szalonej przyjemności, prowadząc samochód setki kilometrów po drogach Europy, jak na tym krótkim odcinku na wysłużonej, kolejowej drezynie, dudniącej na złączach i drewnianych, zbutwiałych podkładach, porosłych zielskiem.


Spacer po terenie nieczynnej cukrowni. Jerzy Zabiełło, Mirosława Zabiełło i inni. Żytyń, 1925 r.
   Wśród tego spokoju i dziecięcych igraszek przeżyłem raz chwile grozy, kiedy po wieczornej burzy wybuchł pożar we wsi Horodyszcze, znajdującej się za rozległym stawem na wschód od cukrowni. Pamiętam łunę, ciemną chmurę dymu i migoczące chwilami czerwone jęzory ognia. Zapewne niezupełnie zdawałem sobie sprawę z istoty pożaru, ale strach i smutek osób, z którymi wybiegłem przed dom, również mnie napełniły przeczuciem dziejącego się na naszych oczach nieszczęścia. Wielokrotnie później widziałem wieczorem łuny pożarów i zawsze przejmowały mnie lękiem. 
   Jako jedyny trzylatek w domu, byłem rozpieszczany przez wszystkich; uczono mnie też mniej lub bardziej zabawnych wierszyków. Jeden zaczynał się od słów:

W Berdyczowie, w wielkiej sali,
gdzie sie jedne szczane wali,
w nowe portki i czewiki,
zebrali sie urzędniki.

Kużdy przyniós cóś w kiszeni,
coby biło do zjedzeni:
jeden przyniós aż dwa nogi,
drugi sera na pierogi,
a od pana z Horodnicy
lemoniada stał w miednicy... itd.
    
   Była to żartobliwa satyra na współobywateli narodowości żydowskiej. Nauczywszy się tego wiersza, zachodziłem do mieszkającej po sąsiedzku zaprzyjaźnionej rodziny żydowskiej i deklamowałem im, ku zgorszeniu i zażenowaniu mych domowników. Ale sąsiedzi nie obrażali się, słuchali z uśmiechem i cmokali z zachwytem: "uj, jakie to mądre dziecko..."




wtorek, 7 kwietnia 2015



(10) Przodkowie i krewni ze strony matki

   O przodkach matki mam bardzo skąpe wiadomości. Jej ojciec, Julian Ancuta, pochodził z Małopolski. W młodości był maszynistą kolejowym, ale bardzo wcześnie, po jakimś wypadku, przeszedł na rentę. Chętnie wspominał swe szlacheckie pochodzenie i opowiadał z naiwną dumą, że przyjeżdżając do "Widnia", kazał się tytułować tamtejszym urzędnikom kolejowym "von Ancuta". Po zawarciu małżeństwa z Felicją Maksymowiczówną wiele lat spędzili w Stryju, gdzie urodziły się ich trzy córki: Maria, Irena (moja matka) i Janina. Później mieszkali dłuższy czas w Makowie Podhalańskim. Wszystkie córki zostały nauczycielkami. Po I wojnie światowej, którą spędzili częściowo w Makowie i Pradze Czeskiej, Maria i Janina przyjechały na Wołyń, gdzie wyszły za mąż za rolników i prowadziły czteroklasowe szkółki wiejskie. Mieszkały w dwóch wioskach odległych od siebie o 5 km (w powiecie kostopolskim). Maria poślubiła Jana Bielawskiego, właściciela średniej wielkości gospodarstwa we wsi Omelanka. Mieli jednego syna, Zbyszka (ur. 1925 r.).
Herb Ancuta. Nadany za waleczność Leonowi Ancucie, przez wielkiego księcia litewskiego Witolda Kiejstutowicza. Według historyków i znawców polskiej heraldyki pochodzi z XVI wieku.
   Janina pracowała początkowo jako kierowniczka szkoły we wsi Mielnica, koło Stepania. W tym czasie jej przyszły mąż, Edward Mąkiewicz, dzierżawił aptekę w Stepaniu. Tam się poznali a następnie pobrali. Edward był niedoszłym księdzem, po pierwszym święceniu, jednak zrezygnował i zainteresował się farmacją. Po śmierci ojca objął gospodarstwo rolne we wsi Siedlisko, ok. 15 km od Stepania. Był to spory mająteczek, początkowo obejmujący 120 ha ziemi i lasów oraz dużą plantację chmielu. Gospodarka jednak uległa zniszczeniu podczas wojny. Z biegiem czasu posiadłość zmalała do kilkunastu hektarów. Kilka lat przed II wojną Mąkiewiczowie wybudowali nowy dom na miejscu starego dworku. Tu, w Siedlisku przyszły na świat ich dzieci: Danuta (1923 r.) i Leszek (1935 r.). Janina była kierowniczką szkoły (i jedyną nauczycielką) w Siedlisku. W tych samych okolicach zamieszkali też w latach dwudziestych dziadkowie - początkowo u córki Janiny, potem w okolicznych miasteczkach i wsiach: Stepaniu, Rafałówce, Hucie Stepańskiej. 
---------------------------------------------------------------------------------------------
  "Siedlisko było w samym środku polskich wsi, a było ich 24, idąc zgodnie ruchem wskazówek zegara, w promieniu 10 km od Siedliska. Były to: Huta Stepańska, Borek,, Kamionka Stara, Kamionka Nowa, Łady, Omelanka,Ożgowo, Balarka, Thory, Temne, Romaszków, Osówka, Wyrobki, Szymanisko, Brzezina, Soszniki, Hały, Perespa, Użganowo, Wydymer, Włodzimierzec, Wyrka i Ostrówki. Tych 24 wiosek polskich otaczał pierścień 23 wsi ukraińskich i w promieniu 20 km od Siedliska były to Stepań (miasto), Zbruż, Sy dyń, Mydzk Wielki, Mydzk Mały, Bereściany, Ożgowo, Telcze, Kulikowicze, Komarów, Nowosiółki, Czartorysk (miasto), Ośnica Duża, Ośnica Mała, Majunicze, Police, Żołuck (miasto), Kyczylsk, Horodzieck, Werbcze Duże, Werbcze Małe oraz Butejki."
(Antoni Gutowski, Organizowanie samoobrony w Siedlisku, http://ksi.kresy.info.pl/pdf/numer25.pdf).
----------------------------------------------------------------------------------------------
Stepań, lata przedwojenne.
   Dziadek - łysy z białą bródką, szczupły i schludny, miał dość trudny charakter, bywał często złośliwy i sarkastyczny w stosunku do otoczenia. Babka nie miała z nim łatwego życia. Mając niskie ciśnienie, wypijał duże ilości herbaty, pociągał też sobie winka zbożowego własnej roboty. Nie palił, ale zażywał dużo tabaki. Ceremonia wciągania nosem brunatnego proszku zawsze mnie mocno zajmowała, lecz nigdy nie mogłem pojąć, jaka się kryje za tym przyjemność. Dziadek bardzo lubił psy i stale miał jakiegoś kundla, którego troskliwie pielęgnował, przemawiając do niego z czułością, jakiej nie często doświadczały żona i córki. Mówił z uznaniem o socjalizmie, jednak jego pojęcia w tej kwestii były mocno zagmatwane. Dość przytoczyć fakt, że za największego socjalistę uważał Piłsudskiego, dla którego żywił wielki szacunek.Był zapewne na swój sposób fideistą, ale do kościoła nie chodził i księży nie znosił.

Rząd górny od lewej: Edward i Janina Mąkiewiczowie, Witold Ancuta (bratanek Juliana); u dołu: Julian Ancuta, Irena Zabiełłowa, Bronisław Ancuta (młodszy brat Juliana, ojciec Witolda), "Fidol", "Aza". Stepań 1930 r.
   Babka Felicja, niedużego wzrostu, z koroną rudawych włosów, nieco zreumatyzowana, poruszała się jednak żwawo i była raczej pogodnego usposobienia. Uwielbiała wnuki, które traktowała zawsze z wielką serdecznością. Bardzo pracowita, gotowa stale nieść pomoc córkom.

Felicja z Maksymowiczów Ancutowa
   Obie moje babcie - Zabiełłowa i Ancutowa - spotkały się tylko raz, w pamiętnych dniach, kiedy miał przyjść na świat ich pierwszy wnuk, to znaczy ja. Poród zapowiadał się trudny, więc obie panie zostały wezwane do Łucka. I tu nastąpił niemiły zgrzyt w rodzinnej harmonii: oto babcia Felicja zaczęła się w pewnej chwili głośno użalać wobec babci Wiktorii, że jej córka zrobiła kiepską partię wychodząc za mąż za Wacława Zabiełło. Wiktoria, zdumiona i głęboko urażona, wysłuchała tych dziwnych pretensji w milczeniu, nie podjęła żadnej dyskusji, ale urazę zachowała do końca życia i nigdy odtąd nie utrzymywała żadnego kontaktu z Ancutami. Przez następnych kilkanaście lat teściowie obu małżonków pozostali dla siebie ludźmi obcymi. Cóż, można zapewne zrozumieć gorycz babci Felicji - mój ojciec był początkowo na niezłym stanowisku państwowym, co mogło schlebiać dumie babci, która jak każda matka, pragnęła, aby jej z trudem wykształcona córka jak najlepiej wyszła za mąż. Potem jednak ojciec został bardzo skromnym i mało zarabiającym urzędnikiem bez perspektyw życiowych, stąd pewne rozczarowanie. Ale przecież małżeństwo było udane a skromne warunki bytowe nie zakłócały bynajmniej zgody i wzajemnego przywiązania rodziców. Z perspektywy czasu należy więc ocenić nagłą reakcję babki Ancutowej jako nieprzemyślaną i małostkową. Biedna babcia Wiktoria! Skarżyła się swego czasu, że jej teściowa - Hilaria Zabiełłowa - nie lubiła jej i również traktowała małżeństwo swego syna prawie jak mezalians. A teraz podobne pretensje zgłaszano wobec jej syna! Oto przykład, jak często matki bywają zaślepione...
   Jak wspomniałem, dziadkowie Ancutowie pomagali dzieciom, zwłaszcza obu córkom mieszkającym na Wołyniu. Pomogli im, ze skromnej renty dziadka, zagospodarować się i wybudować nowe domy.
   Jesienią 1939 r., gdy dziadek przestał otrzymywać rentę, przenieśli się do Bielawskich. Okoliczności ostatnich chwil ich życia nie są jasne. Wiadomo tylko, że gdy w 1943 r. zaczęły się napaści ukraińskich nacjonalistów na polskie wsie, Bielawscy i dziadkowie przenieśli się do warownego obozu polskiego w Hucie Stepańskiej a podczas ewakuacji z niego zostali zamordowani przez Ukraińców. Wujostwo Bielawscy i Zbyszek zdołali się uratować; po wojnie przyjechali do Polski. Zbyszek był na Wołyniu w AK, potem jako podporucznik WP przebywał m. in. w Bielsku-Białej, gdzie prawdopodobnie zmarł w 1946 r. wskutek choroby nerek (lub w Sycowie - red.). Ciotka zmarła w tym samym czasie. Wuj Jan przebywał w okolicy Bydgoszczy, ożenił się powtórnie z nauczycielką i prawdopodobnie zmarł w 1969 r. Moi rodzice i ja nie widzieliśmy ich od 1941 r. i dalsze losy krewnych Bielawskich znamy tylko z przekazów innych członków rodziny i znajomych.

Zbigniew Bielawski (po prawej), 1946 r.
----------------------------------------------------------
Poniżej trzy wersje zdarzeń związanych z opuszczeniem Huty Stepańskiej.

 Ukraińcy zaatakowali 16 lipca. W ciągu dnia spalili kilkanaście pojedynczych polskich siedlisk wokół Huty i wymordowali ich mieszkańców. Na samą wieś uderzyli późnym wieczorem.
Cichociemny słusznie przewidział, że główny atak nastąpi od strony zachodniej, gdzie ściana lasu zaczynała się zaledwie kilkadziesiąt metrów od pierwszych zabudowań, dlatego bardzo silnie obsadził tamten odcinek. Ukraińcy najpierw upozorowali atak od wschodu, jednak zostali odrzuceni przez polskich obrońców. Potem główne siły UPA wspomagane przez czerń uderzyły od strony lasu. Rozgorzała zacięta walka. Walczono wręcz na śmierć i życie. Nikt nie błagał o litość i nikt jej nie okazywał. Po kilkugodzinnych zmaganiach napastnicy wycofali się.
Uderzyli znowu rankiem 17 lipca. Był to sądny dzień. Na Hutę Stepańską ruszyło kilka tysięcy Ukraińców. Obrońcy polskiej wsi – istnej fortecy, nowego Zbaraża – kilkukrotnie musieli wypierać bandytów z samego centrum osady. Porucznik Kochański też brał udział w walkach i został ranny w lewą rękę.
Walki trwały nieprzerwanie przez cały dzień i ustały dopiero pod wieczór. Poległo około stu Polaków i kilkukrotnie więcej Ukraińców.
Położenie obrońców było straszne. Wyczerpywała się amunicja, było wielu rannych. Stało się jasne, że następnego takiego szturmu bohaterska wieś nie wytrzyma. Porucznik Kochański podjął decyzję o ewakuacji na północ, do bazy polskiej samoobrony w Antonówce.
Przez całą noc z 17 na 18 lipca organizowano konwój wozów, na które ładowano rannych, chorych, kobiety, dzieci i cały dobytek.
O świcie, gdy poranna mgła zasnuła okolicę trzykilometrowa kolumna ruszyła na północ. Tuż przed wyruszeniem silne oddziały samoobrony pod dowództwem porucznika Kochańskiego uderzyły na pozycje upowców przerywając pierścień okrążenia. Następnie obrońcy przeszli na tył kolumny odpierając ataki Ukraińców, którzy rzucili się w pogoń za Polakami.
Pod wieczór tabor doszedł do kolonii Hały, gdzie zaskoczono pewną liczbę Ukraińców rabujących opuszczone budynki. Polscy obrońcy wybili ich co do jednego. Tam też przenocowano.
Konwój przeszedł około dwadzieścia kilometrów i dotarł do linii kolejowej w Rafałówce, gdzie napotkano oddziały niemieckie. Niemcy załadowali część ludności do wagonów i wywieźli na roboty (Polacy zgodzili się na to dobrowolnie). Pozostała część znalazła schronienie w okolicznych wsiach, gdzie również działały oddziały polskiej samoobrony.
Huta Stepańska została doszczętnie spalona przez Ukraińców.
 Z Blogu Biszopa "Zapiski z Granitowego Miasta - Forteca" (http://blogbiszopa.pl/2014/04/forteca/)

Gdy 18 lipca nad ranem pojawiła się gęsta mgła, część mieszkańców - bez uzgodnienia z dowództwem - podjęła decyzję o wymarszu. Około tysiąc osób - część na furmankach ustawionych w dwóch rzędach a część pieszo - zaryzykowało opuszczenie wioski-fortecy. "Gdy dojeżdżaliśmy do Wyrki, banderowcy, przepuściwszy czoło kolumny, zaczęli strzelać z karabinu maszynowego. I te ich okropne krzyki: Hurra! Bić Lachiw! Rezać lachiw! Hurra!” (Stanisława Guzowska).
Reszta furmanek wróciła w popłochu do Huty Stepańskiej. Tam, po zebraniu od rozesłanych zwiadowców informacji co do rozstawienia sił banderowskich w okolicy, porucznik Kochański przeprowadził z oddziałem obrońców taktyczny atak na pozycje banderowców w okolicy Słonych Błot, po czym zarządził ewakuację. Wszyscy Polacy opuścili Hutę Stepańską w uporządkowanej, kilkukilometrowej kolumnie furmanek, osłanianej przez uzbrojonych obrońców - a dodatkowo także przez gwałtowną popołudniową burzę.
(http://www.kresy.pl/kresopedia,historia,ii-wojna-swiatowa?zobacz%2Fobrona-huty-stepanskiej#)

W nocy z 17 na 18 lipca dowództwo samoobrony krytycznie oceniło położenie Huty. Obrońcom szczególnie brakowało amunicji. Analiza sytuacji wskazywała na nieuchronność upadku ośrodka w dniu następnym. Po rozważeniu wielu pomysłów podjęto decyzję o ewakuacji i przebijaniu się przez pierścień oblężenia na odcinku północnym w kierunku linii kolejowej Kowel-Sarny oraz bazy samoobrony w Antonówce.

Przez noc uformowano kolumnę wozów i załadowano na nie kobiety, dzieci, chorych i rannych oraz część dobytku. Część taboru pod wpływem paniki ruszyła w stronę Wyrki, gdzie została zaatakowana przez UPA i zawróciła. Zginęło około 100 osób.

Nad ranem 18 lipca 1943 r. wszystkie siły samoobrony zaatakowały na odcinku północnym, odrzucając siły UPA na boki. W powstały korytarz wdarła się 3-kilometrowa kolumna wozów i pieszych. Dzięki gęstej mgle udało się uniknąć ostrzału przeciwnika i ofiar wśród uciekinierów. Po wydostaniu się kolumny z kotła, jej koniec obsadzili żołnierze samoobrony odrzucając ukraiński pościg.

Część ludności przebijała się z okrążenia na własną rękę, także ponosząc straty z rąk Ukraińców.
(Wikipedia)
 -----------------------------------------------------------
   Dzieje Mąkiewiczów potoczyły się innymi drogami. W początkach 1940 r. wuj Edward został aresztowany przez NKWD i wywieziony na Syberię, gdzie wkrótce zmarł tragicznie (podobno utonął przy spławie drzewa w Irkucku). Ciotkę Jankę z dziećmi wywieziono do Kazachstanu, skąd wraz z oddziałami Andersa wyjechali przez Iran do Afryki Wschodniej a po wojnie do Anglii. 
--------------------------------------------------------------------------------------------------
   W 1945 Janina Mąkiewicz została wybrana do władz oddziału Zrzeszenia Nauczycieli Polaków w Masindi w Ugandzie.
(Tadeusz Radzik, Zrzeszenie Nauczycielstwa Polskiego Zagranicą w latach 1941 - 1991)
--------------------------------------------------------------------------------------------------
   Po wojnie pełniła funkcję pierwszej nauczycielki w Polskiej Szkole w Bury, pod Manchesterem.
(http://www.klub-bury.co.uk/artykul/18/)

Janina Mąkiewicz z synem Leszkiem, Nairobi 1947 r.
   Tu Danka wyszła za mąż za W. Sokoła. Mają jedyną córkę, Marysię, która ukończyła szkołę angielską i została nauczycielką biologii. W 1967 r. była u nas w Warszawie. Leszek wyuczył się zawodu spawacza, w 1959 r. wyjechał do Kalifornii, gdzie ożenił się z Angielką imieniem Celia. Mają dwóch synów. Do USA wyjechała też ciotka Janka. Moja matka odwiedziła ją w Anglii w 1958 r. Obie utrzymywały kontakt listowy do śmierci matki w 1971 r. Od tego czasu brak wiadomości (Janina Mąkiewicz zmarła w 1978 r. - red.).
Ślub Celii i Leszka Mąkiewiczów (Monkiewich?). Kalifornia, maj 1959 r.

   Dziadek Ancuta miał znacznie młodszego brata, Bronisława, zupełnie do niego niepodobnego. Wysoki, lekko szpakowaty brunet z baczkami, lubił polowania. Spłodził syna Witolda, urodzonego chyba ok. 1912 r. Mieszkali we Lwowie lub Stanisławowie. O innych krewnych tej linii brak danych.

-------------------------------------------------------------------

   Kilka słów o moich rówieśnikach. Rodzeństwa nie miałem. Było natomiast sześcioro braci i sióstr ciotecznych. O większości z nich pisałem wcześniej w różnych miejscach.
- Ze strony matki:
1. Zbigniew Bielawski, syn Marii i Jana (28.04.1925 - 1946), urodzony w Omelance na Wołyniu. Spotykałem się z nim tylko na wakacjach a dłuższy okres spędziliśmy razem w latach 1940/41 (czerwiec-luty), gdy mieszkałem w Omelance. Prawie całe swoje krótkie życie przebył w rodzinnej wsi. Ukończył dwa lata gimnazjum w Krzemieńcu. Był chłopcem inteligentnym i miłym, trochę rozpieszczonym jedynakiem.
2. Danuta Mąkiewicz, córka Janiny i Edwarda, urodzona w 1923 r. w Siedlisku na Wołyniu. W latach 1935 - 37 przebywała u nas w Brześciu, gdzie uczęszczała do szkoły. Widywaliśmy się poza tym rzadko - ostatni raz jesienią 1939 r. W 1940 z matką i bratem została wywieziona do Kazachstanu a po wyjeździe z ZSRR była prawdopodobnie w Pomocniczej Służbie Kobiet w Wojsku Polskim na Zachodzie. W 1945 r. osiedliła się w Anglii. Wyszła za mąż za W. Sokoła. Ma córkę Marysię (1947). W późniejszych latach, po śmierci męża, przeniosła się z córką do USA, do matki.
--------------------------------------------------------------------
Z ewidencji Pomocniczej Służby Kobiet:
Sokół Danuta (z d. Mąkiewicz)
2792697, st.szer. / LACW, sanitariuszka, Sealand, ur. 23.09.1923
(http://listakrzystka.pl/?page_id=48)
--------------------------------------------------------------------
3. Leszek Mąkiewicz syn Janiny i Edwarda, urodzony w 1935 r. w Siedlisku. Podczas wojny losy podobne, jak jego siostry. Po wojnie w Anglii a od 1959 r. w USA (Los Angeles). Żonaty z Angielką Celią, ma dwóch synów i córkę. Widziałem go ostatni raz w 1939 r., jako kilkuletnie dziecko. Podobno dobrze mu się powodzi, ale zbyt namiętnie lubi gry hazardowe. Kilka lat pracował w Iranie jako nauczyciel zawodu.
- Ze strony ojca:
1. Zygmunt Wirpsza, urodzony w Równem w 1928 r. Wojnę przebył na zesłaniu w Kazachstanie. Później mieszkał z rodziną we Wrocławiu, gdzie ukończył Politechnikę (chemia). Od 1953 r. w Warszawie. Pracownik naukowy Instytutu Chemii. Ma stopień doktora habilitowanego nauk chemicznych. Dwóch synów: Władysław (1955) i Krzysztof (1972). Żona Elżbieta, lektor języka angielskiego.
2. Jerzy Wirpsza, brat Zygmunta, urodzony w Równem w 1931 r. Wojnę również przebył w Kazachstanie. Inżynier - elektryk. Mieszka we Wrocławiu. Żona Hanna - małżeństwo bezdzietne.
3. Irena Wirpsza - Lange, siostra poprzednich, urodzona w Równem w 1933 r. Nauczycielka we Wrocławiu. Mąż Waldemar, córka Ewa.

poniedziałek, 6 kwietnia 2015



(9) Koniec skróconej historii

   Wybuch wojny pogorszył jeszcze bardziej skromne warunki bytowe rodziców. 12 września wypłacono ojcu trzymiesięczną pensję i urzędy uległy likwidacji. Tego samego dnia udaliśmy się w tułaczkę na Wołyń - właściwie niepotrzebnie, ale któż wówczas był w stanie prawidłowo ocenić sytuację? Kilka tygodni przebywaliśmy u rodziny na Siedlisku i w Hucie Stepańskiej. Niemcy tam nie dotarli, za to 17 września przeżyliśmy koniec II Rzeczypospolitej - na tereny zabużańskie wkroczyła Armia Czerwona. Ojciec pierwszy wrócił do Brześcia i zawiadomił nas listownie, że możemy przyjechać. Po powrocie żyliśmy wprawdzie "na własnych śmieciach", ale cierpiąc niedostatek. Wkrótce unieważniono walutę polską, co z dnia na dzień pozostawiło nas bez grosza. Ojciec sprzedał Żydowi-jubilerowi dewizkę od złotego zegarka po dziadku, co na jakiś czas wystarczyło na życie. Pracy jednak nie mógł dostać. Może i nie dołożył w tym kierunku dostatecznych starań, żyliśmy przecież wszyscy w niezłomnym przekonaniu, iż wojna potrwa jeszcze kilka miesięcy a na wiosnę wkroczą wojska francuskie i angielskie by przywrócić dawny porządek. Jak to miało wyglądać, zwłaszcza za Bugiem, nikt sobie głowy nie zaprzątał. Tymczasem sprzedawało się na "tołkuczce", czyli na rynku, wszystko co miało jakąś wartość. Niewiele tego było.

Rynek w Brześciu w czasie wojny.

   Na wiosnę 1940 r. rozpoczęliśmy z ojcem pracę jako robotnicy fizyczni w ogrodzie miejskim. Płaca była nędzna, ale wystarczała na zupę z chlebem. Jednakże już w maju kazano nam opuścić miasto. Był to okres wydawania sowieckich dowodów osobistych - w dowodzie ojca, w rubryce "zawód" wpisano: "bywszyj podporucznik polskoj armii", co automatycznie uniemożliwiało uzyskanie lepszej pracy, a także przystawiono pieczątkę zakazującą przebywania na obszarze bliższym niż 100 km od granicy. Cóż było robić? Sprzedaliśmy za grosze resztę ruchomości i z kilkoma tłumoczkami znów udaliśmy się na Wołyń. Zamieszkaliśmy w Omelance u Bielawskich. Rodziny Mąkiewiczów w Siedlisku już nie było - wuj został aresztowany, ciotka Janka z dziećmi wywieziona do Kazachstanu. Na tej głuchej wsi ojciec tym bardziej nie mógł znaleźć pracy. Do ciężkiej harówki na roli był za słaby. Żyliśmy więc na łasce krewnych. Okres ten fatalnie odbił się na zdrowiu rodziców, zwłaszcza ojciec był ogromnie przygnębiony i nie widział wyjścia z sytuacji. Po pół roku beznadziejnej wegetacji zdobył się na akt rozpaczliwy: napisał podanie do NKWD w Brześciu, prosząc o zezwolenie na powrót. Nie wiem, jakiej użył argumentacji, ale z początkiem 1941 r. nadeszła odpowiedź pozytywna. Do dziś pamiętam, jak ojciec skakał z radości i całował z uniesieniem zmięty urzędowy papierek, który przywracał mu nadzieję na ułożenie rodzinie samodzielnego bytu. Trudno też pojąć, co spowodowało przychylną reakcję władz sowieckich. Widocznie zostały zaskoczone, że ktoś tak bezpośrednio zwraca się do nich z zaufaniem - pewnie niewiele notowano wtedy podobnych przypadków. Wróciliśmy więc do Brześcia z wielkim uczuciem ulgi i chociaż sytuacja była wciąż ciężka - mieszkaliśmy bowiem kątem u znajomych - ojciec otrzymał jednak, po wymianie dowodu osobistego, lepiej płatną pracę księgowego. Ja po staremu podjąłem pracę fizyczną w ogrodzie i jakoś zaczęliśmy wegetować, szczęśliwi, że nie musimy zawdzięczać każdego kęsa chleba komuś, kto daje do zrozumienia, że czyni to wspaniałomyślnie.

   Nowa "idylla" nie trwała długo. 22 czerwca Niemcy uderzyli na ZSRR a Brześć był oczywiście na pierwszej linii natarcia. O godzinie 6 rano znaleźliśmy się już pod hitlerowską okupacją. Dom, w którym mieszkaliśmy, spłonął od ognia artyleryjskiego. Zdołaliśmy ocalić ubrania i pościel. Nastał najtrudniejszy okres w ciągu całej wojny - do jedzenia nie było nic. Jako pogorzelcy otrzymaliśmy z magistratu przydział na mieszkanie opuszczone przez jakąś rosyjską rodzinę. Był tu mały ogródek, w którym owocowała jedyna jabłoń. Owoce tego drzewka były podstawą naszego pożywienia przez wiele następnych tygodni. Gotowało się je z mąką ziemniaczaną i ta ni to zupa, ni kisiel wraz z kawałkiem trzcinowatego chleba stanowiła jedyny posiłek przez dłuższy czas. Potem zaczęliśmy sobie jakoś dawać radę, głównie dzięki temu, że udawało mi się czasem coś ukraść w niemieckich magazynach żywnościowych, gdzie pracowałem jako robotnik. Z kolei ojciec został księgowym w biurze elektrowni, ale jego pensja starczała zaledwie na kilka dni. Wyrzucano nas kilkakrotnie z mieszkań. Wkrótce minął szczytowy okres niemieckiej euforii z powodu łatwych zwycięstw na Wschodzie, front zaczął powracać, miasto przeżywało naloty sowieckiego lotnictwa. W czerwcu 1944 r. zostałem aresztowany i osadzony w więzieniu jako podejrzany o sabotaż i grabież mienia niemieckiego. Był to straszny cios dla rodziny - wiadomo, czym oskarżenie mogło się dla mnie skończyć. Uratowała mnie matka. Poszła do jednego z urzędników niemieckich. Uchodził on za człowieka przyzwoitego a przy tym niechętnie usposobionego do hitlerowca, który wpakował mnie do więzienia. I stał się cud: ów rehlmeister Beckmann załatwił zwolnienie i nawet odwiózł mnie do rodziców. Wprawdzie potem dla formalności zostałem osadzony na dwa tygodnie w obozie pracy, była to jednak fraszka w porównaniu z tym, co czekało mnie w razie pozostania w łapach SD.

   W lipcu uciekliśmy z Brześcia pociągiem towarowym na zachód. Miasto było bombardowane każdej nocy, poza tym ogólnie spodziewano się, że front stanie dopiero na Bugu. Byliśmy zresztą przekonani, iż po wojnie wschodnią granicą Polski będzie linia Curzona, przebiegająca z grubsza wzdłuż Bugu. Po dwóch dniach podróży wyładowaliśmy się w Mińsku Mazowieckim, gdzie ojciec miał znajomych i przy ich pomocy planował doczekać końca okupacji. Wyzwolenie nadeszło szybko. Już 31 lipca Mińsk został zajęty przez wojska sowieckie i polskie a w październiku  zmobilizowano mnie i wyjechałem do Lublina. Wkrótce po moim wyjeździe ojciec zawiózł matkę do Białegostoku, do ciotki Miry, a sam również zgłosił się do wojska. 
Wacław Zabiełło, 1945 r.

   Jako porucznika rezerwy przydzielono go do kwatermistrzostwa pułku artylerii, przebył z nim szlak bojowy do Gniezna, gdzie latem 1945 r. został zdemobilizowany i objął stanowisko naczelnika urzędu skarbowego w Sławie Śląskiej. Rodzice zamieszkali w zamku, należącym swego czasu do Himmlera. Przyjeżdżałem do nich, już jako oficer WP, z okazji świąt lub urlopów i znów przez kilka dni czułem się jak w prawdziwym, przedwojennym domu. Chwile te były jednak krótkie. Dorosłem     i moje życie z konieczności toczyło się  już własną drogą. 
 
Rada Narodowa Sławy Śląskiej, 1946 r. Wacław Zabiełło o głowę wyższy od pozostałych w pierwszym rzędzie.


   Jesienią 1946 r. zostałem przeniesiony do Warszawy a wiosną skierowany na placówkę dyplomatyczną do Rzymu. Przed wyjazdem za granicę przyjechałem pożegnać rodziców. Wówczas, w marcu 1948 r., widziałem ojca po raz ostatni. Na zawsze zapamiętałem jego wysoką postać na peronie małej stacyjki, gdy z odkrytą głową, osiwiały i lekko zgarbiony, patrzył w smutnym zamyśleniu na ruszający pociąg.
 
Rodzice w 1948 r.
   Latem tego roku ojciec zachorował, utworzył mu się na karku karbunkuł. W powiatowym szpitalu w Lesznie nie umiano sobie dać z tym rady. Karbunkuł zatruł organizm, spowodował częściowy paraliż górnej części ciała i wreszcie śmierć w dniu 18 listopada 1948 r.  Z trudem zdążyłem przyjechać do Sławy w dniu pogrzebu.
   Po kilku dniach odwiozłem matkę do Białegostoku, dokąd ją serdecznie zapraszała ciotka Mira. Mimo prawdziwie rodzinnej atmosfery, matka czuła się tam jednak źle, miała wrażenie, że jest już nikomu niepotrzebna. Po kilku miesiącach powróciła do Sławy, gdzie w dawnym mieszkaniu zatrzymano dla niej jeden pokój. Gdy przyjechałem latem 1949 r. z Rzymu, postanowiliśmy, że tymczasem zamieszka we Wrocławiu u Wirpszów a ja będę się starał o mieszkanie w Warszawie. Dopiero po roku otrzymałem przydział na służbowy pokój z kuchnią, co pozwoliło sprowadzić matkę. Znów byliśmy razem. Przez następne 20 lat matka mieszkała ze mną a potem z moją rodziną. Mimo ciężkich schorzeń, dzięki dobrej opiece lekarskiej do końca była czynna, prowadziła gospodarstwo domowe, uczyła wnuka. Postępujące wyniszczenie organizmu, zwłaszcza choroba nerek i serca, spowodowały zgon w dniu 5 lutego 1971 r.

czwartek, 2 kwietnia 2015



(8) Wojna, wojna i ... po wojnie nadal ciężko

   W okresie tej krótkiej okupacji przez Armię Czerwoną, gdy mieszkańców Żytynia dręczyły niepewność i strach, weszły w modę seanse spirytystyczne. Wieczorami, przy słabym świetle naftowego kopcika, towarzystwo, zasiadało do okrągłego stołu, trzymając ręce nad spodkiem. Spodek skakał po stole a zaznaczona na nim strzałka wskazywała narysowane na papierze odpowiednie litery alfabetu. Z liter powstawały zdania, które miał wypowiadać "duch". Najczęściej pojawiał się duch niejakiego Mariana Krzemińskiego, studenta medycyny, który pomieszkiwał jakiś czas w Żytyniu i zalecał się do Wali. Oświadczył m. in., że zmarł w szpitalu, kiedy usiłował dostać się do wojska.
   W 1921 r., gdy Mirka wracała ze szkoły w Równem, ze zdumieniem spostrzegła, iż ulicą kroczy przed nią... Marian Krzemiński we własnej osobie, roześmiany, w wojskowym mundurze. Kiedy usłyszał okrzyk: "To Pan żyje?!", śmiertelnie się obraził. Niestety, podobne okrzyki spotykał na każdym kroku.
-----------------------------------------------
Z listu Mirosławy Zabiełło:
"Nam najbardziej chodziło o wiadomości z frontu. Żyliśmy tylko tym, co nam te duchy mniej lub bardziej prawdziwie podawały. Gdzieś w końcu sierpnia, podczas takiego seansu, przyszedł "duch" lekarza naszej cukrowni, doktora Eliasza, który zmarł na tyfus. Nikt go nie wywoływał i nie pytał. Sam przez alfabet oznajmił, iż nieprzyjaciel pobity ucieka a polskie wojsko wkroczy do Cukrowni 19 września. Będzie wprawdzie bitwa, ale nam nic nie grozi, nie będziemy musieli się chować do piwnic. Ta przepowiednia spełniła się prawie dosłownie. Wojska polskie (II Pułk Ułanów Grochowieckich) oswobodziły nas 17 września."
-------------------------------------------------
   Po powtórnym wkroczeniu wojsk polskich do Żytynia, "wywoływanie duchów" odbywało się w dalszym ciągu. Brał w tych seansach udział podoficer ułanów, student z Warszawy, Stanisław Pędzicki. Tym razem ręce trzymano nad stolikiem, który wystukiwał litery nóżką. Często przychodził duch niejakiego Siergieja, zarąbanego rzekomo szablą w jakiejś bitwie przez naszego ułana. Duch wściekał się, brzydko wyrażał po rosyjsku, targał stolikiem a raz trzasnął ułana w twarz. Gdy zapalono światło, Pędzicki sprawiał wrażenie bardzo zdenerwowanego; twierdził, że bólu nie czuł a tylko dotknięcie zimnej galarety. Oj, dobre to było medium, ów dowcipny ułan! A wszyscy wówczas głęboko wierzyli w obcowanie z zaświatami i we wszystko, co opowiadał "duch". Cóż, każda epoka miała sobie właściwe rozrywki. Dziś ludzie są bardziej podejrzliwi i mniej łatwowierni.

   Wacław i Irena po pomyślnej podróży z Wołynia, przybyli do Polski centralnej. Gdy Wacław zdecydował się zgłosić do wojska, małżonka przyjęła ten fakt z oburzeniem: w kilka dni po ślubie mąż zamierza ją opuścić!  Doszło do poważnej sprzeczki, po której ojciec z rozpaczy upił się i nie nocował w domu. Irena jednak postawiła na swoim - mąż wystarał się o przydział do straży granicznej w Praszce, na granicy niemieckiej a żona towarzyszyła mu do końca wojny. Przebywali tam do wiosny 1921 r. W czasie, gdy Wacław załatwiał formalności demobilizacyjne, Irena przyjechała do teściów do Żytynia. Była już w zaawansowanej ciąży. Cieszyła się bardzo, niecierpliwie oczekując rozwiązania. Pragnęła mieć syna i już mu nawet wybrała imię "Januszek". Przed porodem wróciła do męża. Niestety, nastąpiło poronienie - synek urodził się martwy. Wkrótce po tym zdarzeniu pojechali do Łucka, gdzie Wacław rozpoczął pracę w starostwie a następnie przeniósł się do urzędu skarbowego. Tu, w kwietniu 1922 r., przyszedłem na świat. Matka ciężko przeżyła poród i stało się wiadome, iż nie będzie mogła mieć więcej dzieci.

 Łuck, główna ulica miasta, widok przedwojenny

   Po moich narodzinach Irena podjęła pracę nauczycielki w państwowym gimnazjum w Łucku. Dziwne to były czasy - rosła drożyzna, ówczesna waluta, marka polska, traciła co miesiąc na wartości.  Zachował się dokument, w którym kuratorium proponując matce posadę, informowało jednocześnie o wynagrodzeniu. Pobory kształtowały się w sposób następujący:

pensja zasadnicza........................1300 mk
dodatek drożyźniany..................27846 mk
dodatek wyrównawczy................5830 mk
dodatek kresowy..........................8354 mk

   Już to zestawienie ilustruje nienormalność sytuacji gospodarczej i chaos na rynku. Wkrótce inflacja rozszalała się na całego, pobory należało wydawać w dniu ich otrzymania; po kilku dniach można było za nie kupić jedynie pudełko zapałek. Zarobki zaczęto obliczać w milionach, ale milionerzy żyli w nędzy. Dopiero reforma walutowa z 1924 r. przywróciła porządek i pozwoliła ludziom odetchnąć. 


   Zarobki pozostawały jednak nadal bardzo niskie. Oboje rodzice pracowali i nie na najniższych przecież stanowiskach - mimo to ich standard życiowy nie pozwalał na żadne domowe inwestycje, wyjazdy na urlop, czy zwykłe odkładanie małych sum. Była to wegetacja z miesiąca na miesiąc. Kupno odzieży przedstawiało wielki problem, o lepszym mieszkaniu nie można było marzyć. Do 1929 r. ojciec miał IX grupę uposażenia, później VIII. Dopiero na kilka miesięcy przed wybuchem II wojny światowej został zaszeregowany do VII stopnia służbowego, co oznaczało wzrost poborów o kilkadziesiąt złotych i polepszenie sytuacji finansowej rodziny. Niestety, radość trwała krótko...

   W 1925 r. rodzice wyjechali do Białegostoku. Ojciec nadal pracował w aparacie skarbowym, matka zatrudniła się jako nauczycielka w V szkole powszechnej, a także udzielała lekcji polskiego i łaciny w prywatnym gimnazjum Gutmana. Już wówczas zaczęła chorować na nerki i wskutek pogłębiania się choroby w końcu zrezygnowała z pracy. Zbiegło się to z wyjazdem do Brześcia nad Bugiem, gdzie ojciec - na krótko zresztą - został naczelnikiem Urzędu Skarbowego. Od 1929 r. mieszkali z nami dziadkowie - rodzice ojca i najmłodsza jego siostra Mirosława (o czym wcześniej pisałem). Po śmierci dziadka w 1933 r. i wyjeździe babki do Równego, zostaliśmy we troje. Lata 1933 - 1939 to okres spokojnej, chociaż bardzo skromnej egzystencji. W tych czasach możliwość dorobienia do pensji - zwłaszcza w małym mieście na prowincji - praktycznie nie istniała. Żyliśmy więc z tego, co ojciec przynosił raz w miesiącu do domu z pensji podreferendarza skarbowego. Oszczędzić cokolwiek było trudno. Rodzice nieraz długo siedzieli nad kartką papieru sumując wydatki i usiłując zmniejszać niektóre pozycje. Ojciec próbował rzucić palenie, ale jakoś na dalszą metę nic z tego nie wyszło. Papieros był zresztą jego jedyną przyjemnością. Alkohol, w niewielkich ilościach, widywałem w naszym domu niezmiernie rzadko. Nigdy nie zbierało się u nas liczniejsze towarzystwo. W Białymstoku jeszcze niekiedy urządzano przyjęcia, na które przychodzili koledzy ojca z biura. W Brześciu nie pamiętam ani jednego takiego przypadku. Może dlatego ojciec tak długo nie awansował? 

Legitymacja małżonki urzędnika państwowego na lata 1936-39

Czasem przyjeżdżał ktoś z krewnych - ciotka Janka, babka Ancutowa a najczęściej ciotka Mira z Białegostoku, która bywała regularnie na Wszystkich Świętych, aby odwiedzić grób dziadka. W domu następowało wówczas pewne ożywienie, gdyż ciotka wnosiła ze sobą werwę i humor. Wraz z nią przyrządzałem wtedy mój przysmak: "pomadki" z syropu z dodatkiem kakao.

Ostatnie szczęśliwe lata przed wojną, Irena i Wacław na ulicy Brześcia, wrzesień 1938 r.